Myślę sobie, że dzięki tej pokoleniowości, znowu w sposób naturalny i organiczny, ocaliliśmy domowy charakter tych występów. Wciąż występujemy rodzinnie, łączy nas to samo nazwisko oraz więzy krwi. A z drugiej strony nadaliśmy temu taki dojrzały, artystyczny wyraz.
Chce Pan powiedzieć, że w tym graniu kolęd i pastorałek jest miejsce na improwizację?
Lubię mówić o niej, jako o „elemencie wolności”. To taka zmiana formy, otwarta struktura, która dopuszcza solówkę, ale nie z góry ustaloną, tylko taką, która pojawia się nagle i niespodziewanie. Warto przy tym podkreślić, że przez te 25 lat każdy z nas przeszedł swoje kolejne fascynacje muzyczne, które na tej scenie również znalazły swoje miejsce, swój czas.
Możemy podać jakiś przykład?
Nie da się nie zauważyć, że rodzinę Pospieszalskich fascynuje jazz, klasyka, ethno i muzyka źródeł. Nie zabrakło, więc podczas tych naszych występów zarówno ludowych fragmentów, jak i roots reggae, gdzie perkusja i fortepian przestają grać, a zostają tylko skrzypce, basy oraz bębenek obręczowy, na którym wiejscy muzycy grali 150, czy nawet 200 lat temu.
Ta pasja do muzyki ludowej, do folkloru zaowocowała tym, że zaczęliśmy się uczyć tańczyć. Pojawiają się, więc na tych naszych koncertach mazurki, oberki. Dlaczego? Bo jesteśmy przekonani, że przy żłóbku pasterze cieszyli się nie tylko śpiewem, ale również nieskrępowanym tańcem. Pozwalamy sobie przenosić to na scenę, jednocześnie pamiętając o tej ważnej dla nas praktykujących katolików tajemnicy Bożego Narodzenia.