Rozmowy

Z Bogurodzicą na sztandarach i moralną racją w sercu. Ale bez broni i amunicji

Konfederacja Barska trwała 4 lata, dłużej niż wszystkie inne nasze powstania razem wzięte, uczestniczyło w niej grubo ponad 100 tysięcy żołnierzy, więcej niż w jakimkolwiek innym polskim ruchu narodowowyzwoleńczym – przypomina Wojciech Kudyba, autor dyptyku „Pułascy”.

Pułaski w służbie gender

Tylko u nas rozmowa z badaczką, która ogłosiła interseksualne sensacje na temat generała.

zobacz więcej
TYGODNIK TVP: W pamięci Polaków z Pułaskich najlepiej funkcjonuje Kazimierz, pana powieść odkurza resztę tego patriotycznego rodu...

WOJCIECH KUDYBA: Zależało mi na tym, żeby pokazać, że każdy z nas jest skądś, każdy buduje sam siebie w relacji z innymi i jest przez nie kształtowany – nawet największy bohater. Rodzina Pułaskich dostarcza aż nadto wymownych dowodów na potwierdzenie tej tezy.

Józef Pułaski był przecież jednym z najlepszych adwokatów osiemnastowiecznej Polski i należał do grona ojców założycieli Konfederacji Barskiej. W szeregach konfederackich walczyli wszyscy jego synowie oraz kilku bratanków.

Obok przyszłego bohatera Stanów Zjednoczonych w walkach brali więc udział jego kuzyni i obaj bracia, a starszy spośród nich oddał życie, by ratować Kazimierza w bitwie pod Łomazami. Warto też dodać, że odwaga Pułaskich nie brała się znikąd. Rodzina była głęboko religijna, najstarsza córka Józefa i Marianny wstąpiła do zakonu Panien Kanoniczek Marywilskich.

To, że konfederaci mieli na swych sztandarach Bogurodzicę, a Kazimierz w wielu sanktuariach maryjnych złożył dary w podzięce Maryi za ocalenie życia, nie było zupełnie przypadkowe.

Matecznikiem familii była Warka?

Nazwisko Pułaski pochodzi od nazwy zaścianka Pułazie w ziemi bielskiej na Podlasiu. Tam ma początek rodzina Józefa – niezbyt zamożna. On sam wybił się wyłącznie dzięki pracy oraz nieprzeciętnym zdolnościom. W 1738 roku był już znanym, zamożnym człowiekiem, a zawarty w tym właśnie roku ślub z Marianną Zielińską, córką podczaszego łomżyńskiego, tę pozycję jeszcze bardziej ugruntował.
Kazimierz Pułaski pod Częstochową, obraz Józefa Chełmońskiego z 1875 roku. Fot. Wikimedia
Wśród posagu wniesionego przez żonę znajdowały się m.in. Winiary, położone nad Pilicą tuż pod Warką. Tam właśnie młodzi postanowili się osiedlić, tam przyszło na świat ich dziewięcioro dzieci, choć niektóre z nich były chrzczone w Warszawie. Właśnie stolica była od połowy wieku głównym miejscem pracy ojca, który posiadał niewielki drewniany dworek na rogu dzisiejszej ulicy Wareckiej i Nowego Światu.

Późniejszy bohater USA pozostał kawalerem, ponieważ jego bogdanka Franciszka wybrała innego?

Głęboka przyjaźń Franciszki Krasińskiej i Kazimierza Pułaskiego jest faktem. Zachowała się we wspomnieniach oraz w dokumentach. Miała swe reperkusje nie tylko w ich życiu prywatnym, ale i w obszarze działań publicznych. Wielokrotnie pełniła np. rolę negocjatorki pomiędzy weredycznym przyjacielem i kilkoma innymi dowódcami konfederacji, zwłaszcza Józefem Zarembą.

Wiemy też, że Franciszka miała opinię jednej z najpiękniejszych Polek. Już jako szesnastolatka zwróciła na siebie uwagę syna króla Polski Augusta III. Jego syn, a jej małżonek książę kurlandzki Karol Wettyn miał być z czasem kandydatem do tronu. Jeśli pamiętamy o ówczesnych realiach, to trudno zakładać, że młoda dziewczyna z dobrym nazwiskiem miała w sprawie takiego ślubu coś do powiedzenia. Pan młody zresztą zniknął zaraz po weselu i odnalazł się dopiero po kilkunastu latach.

Przestrzeń dla głębszych relacji pomiędzy zamężną już przyjaciółką i Kazimierzem na pewno zatem istniała. Pisze o tym m.in. Konstanty Gaszyński w utworze „Reszty pamiętników Macieja Rogowskiego, Rotmistrza Konfederacji Barskiej”.

Inna rzecz, że młody konfederat raczej nie był typem amanta i nic nie wiemy o tym, by przyjaźnił się z jakąkolwiek inną kobietą niż Franciszka. Jego żywiołem nie były salony, miłosne gierki, lecz pola bitwy. Tam się spełniał, tam był prawdziwym geniuszem. Tak właśnie przedstawia go Jędrzej Kitowicz w swych „Pamiętnikach”.
Franciszka z Krasińskich Wettynowa na obrazie pędzla Pera Kraffta (starszego). Fot. Wikimedia
Dlaczego Konfederacja Barska to najmniej pamiętany zryw narodowy Polaków?

Wszystko zależy od tego, w jakim przedziale czasowym umieścimy takie pytanie. Gdybyśmy postawili je w pierwszej połowie XIX wieku, to usłyszelibyśmy, że Konfederacja Barska to jeden z najważniejszych elementów narodowej świadomości Polaków – mający liczne miejsca pamięci zarówno w przestrzeni Rzeczpospolitej, jak i w jej literaturze – w dziełach Juliusza Słowackiego, Adama Mickiewicza, Seweryna Goszczyńskiego, Henryka Rzewuskiego i wielu innych pisarzy.

Być może należałoby raczej zapytać, co się stało z naszą zbiorową pamięcią o tym najpotężniejszym ruchu niepodległościowym osiemnastowiecznej Polski. Fakty są przecież nieubłagane: Konfederacja Barska trwała cztery lata, a więc dłużej niż wszystkie inne powstania narodowe razem wzięte. Objęła całe terytorium Rzeczypospolitej – bo choć zaczęła się na Podolu, to piękne jej karty zapisywali mieszkańcy wszystkich miast i regionów ówczesnej Polski.

Z zachowanych statystyk wynika, że brało w niej czynny udział grubo ponad 100 tysięcy żołnierzy – a zatem więcej niż w jakimkolwiek innym ruchu narodowowyzwoleńczym. W niemal w każdej rodzinie szlacheckiej znajdował się jakiś konfederat, więc legenda Baru była przechowywana nie tylko w kulturze XIX wieku, ale także w ówczesnej pamięci rodzinnej.

Trudno wobec takich danych nie pytać o to, z jakich powodów polska, a może nie tylko polska polityka pamięci wyparła ten niezwykły ruch obywatelski z naszej zbiorowej świadomości historycznej.

Przegrana wynikała z dysproporcji sił z Rosją czy braku realnego wsparcia sprzymierzeńców?

Konfederacja Barska była spontanicznym ruchem obywatelskim w obronie suwerenności kraju. Jej kamieniem węgielnym było coś, co w naszych czasach nazwano „mitem racji moralnej”. Ów mit był jej największą siłą – starałem się to podkreślić w mojej opowieści. Poza tym brakowało wszystkiego – broni, amunicji, wyszkolenia wojskowego, doświadczenia, sprawnego zarządzania, aprowizacji, a wreszcie i sprawnej władzy centralnej.

Gdyby król – na co była w pewnym momencie duża szansa – opowiedział się po stronie konfederatów, wszystko prawdopodobnie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Otwarłyby się możliwości opanowania kilku ważnych twierdz – choćby w Kamieńcu Podolskim czy w Zamościu – i zyskania na czasie po to, by oddziały ochotników przemienić w regularną armię.

Tak się nie stało, więc większość oligarchów dystansowała się od Konfederacji, a niektórzy – jak Franciszek Ksawery Branicki – walczyli przeciw powstańcom. Jeśli dołączymy do tego konflikty pomiędzy przywódcami Konfederacji, walki rozmaitych koterii, to stanie się jasne, że Rosjanie mieli mocno ułatwione zadanie.
Franciszek Ksawery Branicki, portret pędzla Jánosa Rombauera z 1818 roku. Fot. Wikimedia
A do tego rzeczywiście trzeba dodać rozczarowanie postawą sprzymierzeńców. Wielkie nadzieje pokładano w Turcji, która, solidaryzując się z Polską, jesienią 1768 roku wypowiedziała wojnę Rosji, jednak jej armia okazała się zupełnie bezradna wobec oddziałów wroga. Z kolei Francja zamiast broni i pieniędzy przysłała kilku mądrali, którzy zajmowali się głównie pogłębianiem konfliktu między konfederackimi dowódcami…

Waśnie przywódców Konfederacji wynikały z przyczyn, upraszczając, partykularno-amibcjonalnych?

Do pewnego stopnia tak, choć wolałbym tu niczego nie upraszczać. Im więcej na ten temat czytam, tym częściej dochodzą do wniosku, że problem był głębszy i miał swe źródło w dwóch różnych wizjach tego, czym jest Rzeczpospolita i co jesteśmy jej winni. Oligarchowie widzieli Polskę, a więc i konfederacje (bo było ich w XVIII w. kilka) jako teren politycznej gry o pieniądze i władzę dla własnej koterii. Natomiast dla ludzi takich jak Pułascy najważniejsze były wspomniany mit racji moralnej i troska obywatelska o dobro wspólne.

Ta różnica mentalna miała ogromne konsekwencje w sposobie układania planów taktycznych (Pułascy stawiali na siły polskie a nie – zagraniczne), w sposobie samej walki (Pułascy preferowali wojnę podjazdową – partyzancką, obywatelską), w naborze rekrutów (którzy u Pułaskich wywodzili się często z chłopstwa), w stosunku do króla (Józef Pułaski nie należał do grona nieprzejednanych detronizatorów) i w ogóle w stosunku do polityki (Pułascy stawiali na rozstrzygnięcia militarne, a nie na sojusze polityczne).

Znamienne, iż stroną skłonną do ustępstw, negocjacji i kompromisów byli przede wszystkim Pułascy – jakby to oni, a nie ich oponenci lepiej rozumieli, że wspólne dobro społeczeństwa jest ważniejsze niż dobro tej lub innej familii. Konfederacja miała dwa oblicza: oligarchiczno-polityczne oraz obywatelskie, etyczne. Bardzo mi zależało, żeby w książce pokazać przede wszystkim to drugie, bo ono czasem umyka naszej uwadze.

To konfederatom zawdzięczamy ryngrafy, tak popularne dwa wieki później pośród Żołnierzy Niezłomnych?

Użył pan liczby mnogiej, tymczasem wolałbym najpierw uruchomić perspektywę osobistą: tak, mój ryngraf zawdzięczam właśnie barzanom. Kiedy, pracując nad trzecim rozdziałem, utknąłem w martwym punkcie i nie wiedziałam, jak ruszyć dalej, dałem mojemu kuzynowi, który hobbystycznie zajmuje się militariami, zdjęcie konfederackiego ryngrafu. Poprosiłem, żeby mi zrobił taki sam – bez względu na cenę.
Ryngraf Józefa Sawy-Calińskiego, kozackiego przywódcy konfederacji barskiej, 1768. Fot. Wikimedia
To było dla mnie ważne, żeby mieć przy sobie jakiś symbol, który by mi pomagał wejść w tamtą odległą epokę. Dostałem go w prezencie, teraz wisi u mnie nad łóżkiem. Kiedy już przezwyciężyłem kryzys twórczy, postanowiłem obejrzeć sypialnię kuzyna i o mało nie pękłem z zazdrości, bo u niego nie tylko ryngraf, ale jeszcze dwie skrzyżowane szable, które sam wykonał…

Wróćmy jednak do Pana pytania. Trzeba zaznaczyć, że ten symbol polskości ma długą historię. Sięga ona średniowiecza – wtedy ryngraf był częścią zbroi, osłaniał piersi. Z czasem zaczęto wyposażać go w symbole religijne. Wiek XVII to początek jego wielkiej popularności, mającej co najmniej dwa źródła – duchowe i praktyczne.

To pierwsze jest oczywiste: polscy rycerze byli głęboko religijni, liczyli na opiekę Jezusa i Maryi także w chwilach walki i w godzinie śmierci. W związku z tym jechali niekiedy do boju ze świętymi obrazami pod pachą lub przy siodle, co było bardzo niepraktyczne.

Ryngraf natomiast był właśnie praktyczny i czasem stanowił fizyczne zabezpieczenie od ciosu, nie tracąc przy tym swych walorów duchowych. Konfederaci barscy byli kontynuatorami i popularyzatorami długiej tradycji.

Z pana książki widać, że barbarzyństwo cechowało Rosjan na długo przed czasami sowieckimi...

Wojny często są starciem dwóch różnych kultur. Okrucieństwo nie należało do etosu polskiego rycerstwa. W Rosji było jednak inaczej. Tam możliwość torturowania ludzi była wpisana w system poboru rekruta, szkolenia go i utrzymania w karności – a wreszcie i w zachowania na polu walki oraz poza nim. W czasie Konfederacji Barskiej mieliśmy, więc do czynienia z konfrontacją mocno różniących się od siebie cywilizacji.

W takich kategoriach widzi to m.in. Thesby de Belcour – uczestnik tamtych wydarzeń. W swym pamiętniku przypomina on m.in. o tym, jak postępował z polskim jeńcami zrusyfikowany Prusak Johann Drewitz, który „Kazał obcinać ręce jednym, a nogi drugim; niektórym kazał obcinać członki męskie i wkładać im do ust. Oddawał uciesze Kozaków tych, których twarz mu się nie podobała. Wszystkie te okrucieństwa dokonywały się w jego obecności i zdawał się z ich widoku odczuwać przyjemność. Fakty te są znane w całej Polsce; jeszcze dzisiaj, w 1774 roku, widzi się na ulicach Warszawy nieszczęśników bez nóg lub rąk żebrzących o kawałek chleba”.

Zdarzenia mówią same za siebie. Bo po drugiej stronie mamy np. Kazimierza Pułaskiego, który – jak czytamy w dokumentach – po jednej z bitew uwalnia wziętych do niewoli rosyjskich żołnierzy, bo nie jest w stanie uwięzić ich wszystkich, a okaleczenia czy morderstwa nie mieszczą mu się w głowie.
Modlitwa konfederatów barskich przed bitwą pod Lanckoroną, obraz Artura Grottgera z 1863 roku. Fot. Wikimedia
Wtedy miały też miejsce wydarzenia, które można uznać za zwiastuny rzezi wołyńskiej?

W czerwcu 1768 roku na wschodnich rubieżach ówczesnej Rzeczypospolitej rozegrały się wydarzenia, które określono potem mianem koliszczyzny. Ważną rolę grali w nich Kozacy oraz hajdamacy (dziś powiedzielibyśmy: „zbójnicy”) rekrutujący się często z grona zbiegłych chłopów pańszczyźnianych.

Skala zbrodni o charakterze ludobójstwa (w samym Humaniu wymordowano 20 tys. cywilów) oraz uzbrojenie, sposób zabijania ofiar i okrucieństwo napastników rzeczywiście mogą nasuwać skojarzenia z rzezią wołyńską. Na tym jednak analogie się kończą.

Koliszczyzna nie miała u swych źródeł ideologii szowinistycznej (jak rzeź wołyńska) lecz umiejętnie podsycane konflikty społeczne i religijne. Z jednakową wściekłością mordowano Polaków i Żydów, a przy ich zwłokach często kładziono jeszcze zwłoki psa i przybijano tabliczkę z napisem: „Lach, Żyd i sobaka, wse wira odnaka”.

Dlaczego Rusini w większości przyłączyli się wówczas do okrutnej eliminacji polskości?

Jeszcze raz chciałbym mocno podkreślić, że nie chodziło tylko o Polaków. Zabijano wszystkich, których uznawano za „innych”, nie formułując przy tym żadnych oczekiwań politycznych i nie ujawniając śladów świadomości narodowej lub choćby etnicznej. Wzrost tej ostatniej uważany jest z skutek – a nie za przyczynę koliszczyzny.

Prawdą jest natomiast to, że Maksym Żeleźniak, który stanął na czele rebelii, posługiwał się tzw. Złotą Hramotą – pismem, w którym caryca miała nakazywać wypędzanie z prawobrzeżnej Ukrainy polskiej szlachty. Jak można się domyślać, autorstwa „Złotej Hramoty” nie da się ustalić, bo wszyscy się go wyparli. Trudno jednak nie zauważyć, że rebelia wybuchła tam, gdzie konfederacja się zaczęła i właśnie wtedy, gdy była szansa na sformowanie regularnej armii polskiej.

Nie jestem w stanie uwierzyć w to, że nikt w Petersburgu nie był w stanie przewidzieć i wyreżyserować działań, które radykalnie pokrzyżowały plany Polakom. Potwierdzają to zeznania sądowe polskiej szlachty, skarżącej się jeszcze przed konfederacją na działalność Rosjan, namawiających rusińskich chłopów do rewolty. Wiemy też, że Katarzyna Wielka już kilka lat wcześniej straszyła niektórych polskich posłów hajdamakami.

Karol Zbyszewski twierdził w „Niemcewiczu od przodu i tyłu”, iż Stanisława August Poniatowski od elekcji był jedynie marionetką carycy.

Nie tylko po elekcji, ale i przed nią – cezurę stanowiła Konfederacja Barska. Bowiem najpierw najpierw monarcha na polecenie ambasadora Rosji wzywa na pomoc wojska rosyjskie i wysyła do walki przeciw konfederatom także polskie wojsko. Potem jednak okaże się, że bezpośrednie starcia pomiędzy wojskami komputowymi i konfederatami będą dość rzadkie i nie da się tamtego zrywu nazwać wojną domową – jak chce rosyjska historiografia i jak pisali polscy marksistowscy historycy.
Obóz hajdamaków na obrazie Juliusza Kossaka. Fot. Wikimedia
W połowie Konfederacji, w 1770 roku, czując mocne oparcie w familii Czartoryskich, Stanisław August podejmie natomiast ważną próbę politycznej emancypacji, która, jak udowodniła w swej pracy Dorota Dukwicz, doprowadzi do załamania dotychczasowego systemu dominacji Imperium Katarzyny w Polsce i stanie się jedną z najistotniejszych przesłanek dla rosyjskich planów rozbiorowych. Teza marksistowskiej historiografii, że to Konfederacja Barska przyczyniła się do rozbiorów jest dziś uważana za fałszywą.

Rolą rosyjskiego ambasadora było „wyrwanie z Polski duszy”?

Jeśli duszą jakiegoś zbiorowego organizmu można nazwać jego zdolność do politycznego, religijnego i kulturowego samostanowienia, to tak. Celem najpierw Mikołaja Repnina, a potem kolejnych ambasadorów Rosji w Polsce, było sprawowanie pełnej kontroli nad życiem obywatelskim Rzeczypospolitej. Nie muszę dodawać, że każdy z nich dostawał szczegółowe instrukcje z Petersburga.

Skądinąd niemało wpływowych rodaków wzbogacał jurgielt...

Niemal wszyscy polscy oligarchowie korzystali z hojności rosyjskich ambasadorów. Ta nie była jednak zupełnie bezinteresowna. Niektórzy z nich w związku z tym zasilili potem szeregi Targowiczan. Pojawił się wtedy pomysł utworzenia Nieustającego Synodu Narodowego zakładający odłączenie polskiego Kościoła od Rzymu. Przypomina to trochę późniejszy peerelowski ruch Księży Patriotów.

No cóż. W wielu epokach w niektórych państwach podejmowano próby oderwania hierarchii kościelnej od Rzymu i uzależnienia jej od władzy świeckiej. Tak było i w tym wypadku. Na przyszłych konfederatach podobne zamiary – w ówczesnej sytuacji nie tak trudne do realizacji – robiły piorunujące wrażenie.

Ostatecznie okazało się, że pomysły ambasadora Repnina były tylko straszakiem mającym zmusić do milczenia nuncjusza apostolskiego, którego oburzało rosyjskie panoszenie się w Polsce, a także szachować samego papieża…

Kościół katolicki sprostał wówczas wymaganiom?

XVIII wiek był jednym z najciemniejszych w historii polskiego Kościoła. Nigdy wcześniej i nigdy później nie mieliśmy na naszych ziemiach takiej kondensacji hierarchów, których poziom moralny nie przystawał do dekalogu, nie wspominając o kompletnym zeświecczeniu.

Prymas Gabriel Podoski, zwany przez wielu Lucyperem, to najbardziej ohydna emanacja panującego wówczas zepsucia. Repnin lubił mówić, że go zrobi papieżem, ale trudno to uznać za coś więcej niż wyjątkowo wstrętny przykład buty i arogancji.
Prymas Gabriel Podoski na grafice Daniela Chodowieckiego. Fot. Wikimedia
Wśród niższego duchowieństwa i w zakonach było chyba trochę lepiej, ale też nie idealnie, skoro biskup Krasicki musiał pisać swoją „Monachomachię”.

To wszystko nie zmienia jednak faktu, że mieliśmy też wówczas kapłanów szczerze oddanych Bogu i ojczyźnie – takich jak ksiądz Stanisław Konarski, ks. Franciszek Bohomolec czy owiany legendą charyzmatyczny duszpasterz ks. Marek Jandołowicz.

Dwu innych duchownych trafiło na zsyłkę do Kaługi.

O tym trzeba powiedzieć kilka słów, bo właśnie porwanie senatorów przelało czarę goryczy i stało się decydującym impulsem do powstania narodowego. Przypomnijmy, że Stanisław August objął tron w sposób daleki od zachowania reguł prawa – dzięki interwencji dwudziestu tysięcy rosyjskich żołnierzy, którzy otoczyli wyborców. Familia postanowiła przy tym wyeliminować z życia publicznego ich konkurenta, Karola Radziwiłła, doprowadzając w sejmie do konfiskaty jego ogromnych posiadłości i emigracji księcia.

Już pierwsza próba wzmocnienia władzy królewskiej otworzy jednak wszystkim oczy na rzeczywiste intencje Rosjan. Ambasador Repnin, żeby skutecznie szachować i króla, i Czartoryskich, przeciąga na swoją stronę Radziwiłła i wraz z innymi malkontentami w 1767 roku zawiązuje konfederację radomską, która podważyła legalność wyboru Stanisława Augusta.

W pewnym momencie Repnin sprytnie zmienia jednak jej cele: osłabionego króla zachowuje na tronie, a na konfederatach próbuje natomiast wymóc wiernopoddańcze przymierze z Imperatorową, uniemożliwiające naprawę państwa polskiego oraz przyznanie pełni praw politycznych innowiercom. Pragnie zwołania sejmu, który ma zatwierdzić obie ustawy. Widząc jednak, że niektórzy wpływowi senatorowie zdecydowanie sprzeciwiają się podobnym decyzjom, decyduje się na porwanie i wywiezienie w głąb Rosji kilku najbardziej nieprzejednanych, w tym bp. Józefa Załuskiego i bp. Kajetana Sołtyka…

Jak na stopniowe znikanie Polski z mapy reagowała Europa?

Różnie. Turcja wypowiedziała Rosji wojnę, zaś Francja przysłała do Polski wojskowych obserwatorów i doradców – o tym już mówiliśmy. Sasi nabrali wody w usta. Austria przypomniała sobie o nieuregulowanej sytuacji Spisza i w 1771 roku po prostu go zajęła, przesuwając – niejako przy okazji – jego i swoje granice aż za Nowy Sącz. Prusy opracowały drobiazgowe plany rozbiorowe. Państwo Kościelne milczało.

Rosjanie tymczasem prowadzili dość skuteczną kampanię propagandową oczerniającą Polskę. To była profesjonalna akcja na ogromną skalę. Dla jej potrzeb kupiono nawet Woltera, który na zmówienie Katarzyny II pisał o Rzeczpospolitej rzeczy tak haniebne, że wstydził się podpisywać je własnym nazwiskiem…
Ambasador Nikołaj Repnin na portrecie Dmitrija Lewickiego. Fot. Wikimedia
Oświecenie bardziej nam zaszkodziło niż pomogło?

Zostaliśmy wychowani wewnątrz oświeceniowego mitu. Jak każdy mit społeczny, także i ten przykrywa rozmaite ciemne karty. Dziś, kiedy został mocno nadwątlony, widzimy je lepiej niż kiedyś. Nie chodzi tu o wątpliwą postawę moralną Woltera, ale o moralną dwuznaczność całej epoki.

Oświecenie od czasów II wojny światowej ma przecież wśród europejskich filozofów i socjologów nieprzejednanych krytyków. Wypada przypomnieć, że Theodor Adorno i Max Horkheimer w pracy „Dialektyka oświecenia” obarczają oświeceniową formację intelektualną odpowiedzialnością za największe nieszczęścia i zbrodnie nowożytności – począwszy od ludobójstwa dokonanego w czasie Rewolucji Francuskiej, aż po komory gazowe Auschwitz.

A wiele nowszych opracowań, krytykujących oświeceniowy racjonalizm, idzie w swych wnioskach jeszcze dalej, pozwalając na przypuszczenia, że także szalejąca właśnie pandemia ma u swych fundamentów próbę całkowitego zawłaszczenia środowiska naturalnego, inspirowaną oświeceniowym przekonaniem, że możemy dysponować przyrodą w dowolny sposób.

Narracja pańskiej książki, jak mniemam wsparta gruntownym studiowaniem dysertacji, zapewne głównie prof. Władysława Konopczyńskiego, kończy się jesienią roku 1769. Kiedy przeczytamy ciąg dalszy?

Przygotowywałem się do pisania tej powieści prawie dwa lata. Dwutomowe dzieło Konopczyńskiego stanowiło ważną, ale oczywiście nie jedyną moją lekturę. Przerzuciłem kilka tysięcy stron. Nie byłem w stanie zacząć, zanim nie nabrałem przekonania, że choć trochę rozumiem moich bohaterów; choć trochę wiem, z jakiego środowiska kulturowego wyrastali i jakie pobudki mogły nimi kierować.

Swoje przemyślenia konsultowałem oczywiście z historykami – znawcami epoki. Bardzo się starałem, by ograniczyć w sobie aroganckie przekonanie, że nasza kultura jest lepsza od tamtej i wobec tego z naszego punktu widzenia i w oparciu o nasze kategorie pojęciowe mamy prawo osądzać ludzi XVIII wieku. Ten rodzaj empatii i samoograniczenia uważam za ważną część etosu pisarza historycznego.

Jego hasło: „Jezus, Maryja”. Bunt przeciw gwałceniu wolności

Rosja wywołała wojnę cywilizacji, uwięziła polskich senatorów, straszyła posłów i poniżała króla. Odpowiedź: konfederacja barska.

zobacz więcej
Chciałem – na tyle, na ile to w ogóle jest możliwe – oddać głos moim postaciom i pozwolić im mówić. Zdawałem sobie sprawę, że skazany jestem na status translatora, który tłumaczy ludzki los osadzony w jednej kulturze na język innej kultury. W końcu nawet tę rolę polubiłem. Postaram się grać ją aż do śmierci Kazimierza w bitwie pod Savannah. Drugi tom, nad którym właśnie pracuję, ukaże się za rok.

– rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert

Wojciech Kudyba, studiował w KUL i na uczelniach niemieckich, pisarz, krytyk, historyk literatury, profesor w Katedrze Literatury Współczesnej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, wykładał też w Niemczech. Autor powieści „Imigranci wracają do domu”, zbioru opowiadań „Kamienica”, tomów poezji, m.in: „Gorce Pana”, „Ojciec się zmienia”, „W końcu świat”. Laureat nagród im. Rilkego i Gałczyńskiego oraz wyróżnienia Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza.

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Witraż przedstawiający Kazimierza Pułaskiego z kościoła pw. Świętej Trójcy w Grabowie. Fot. PAP/Tomasz Prażmowski
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.