Pistolety rzucane do niemieckich koszy i płynąca fala warszawiaków. Koniec powstania na placu Politechniki
piątek,
2 października 2020
Piątek to ostatni dzień, kiedy w naszym oknie powiewa biało-czerwona flaga: wisiała tu przez sześćdziesiąt trzy dni, od 1 sierpnia. Ale 2 października tego roku miała jeszcze jedno zadanie. Oto w rocznicę kapitulacji Powstania Warszawskiego odsłoniliśmy – nareszcie – tablicę upamiętniającą powstańców i mieszkańców stolicy, którzy przez plac Politechniki, ulicami Śniadeckich i Nowowiejską wychodzili z niezwyciężonego miasta do niemieckiej niewoli. Odsłoniliśmy – miasto i my, mieszkańcy – bo to z naszej inicjatywy powstała tablica.
To w tym miejscu ojciec mojego męża Renisław Kowalski, „chłopak z Woli”, jak lubiliśmy go nazywać do końca jego długiego (92 lata) życia, a w tamtym czasie zaledwie 19-letni „Czerkies” wychodził po skończonej powstańczej walce do niewoli. Obok szedł „Smukły”, jego niewiele starszy brat z tego samego oddziału kpt. Stanisława Stefańskiego ps. Stefan, Rejon III, Obwód III Wola, pod dowództwem mjr. Jana Tarnowskiego ps. Waligóra. Powstanie rozpoczęli mszą św. w kościele św. Klemensa na ulicy Karolkowej, gdzie cały oddział otrzymał rozgrzeszenie in articulo mortis, co chłopcy pamiętali do końca życia. Na ul. Młynarskiej dostali granaty, walczyli wzdłuż ruin getta, do Dworca Gdańskiego. Potem Stare Miasto przez 2 - 3 dni, a następnie Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych, słynna Reduta PWPW.
Tam „Czerkies” został ranny w klatkę piersiową, ze szpitalika PWPW brat, kolega „Mundek” (Edmund Soporek, po wojnie zegarmistrz w kultowym dla wielu warszawiaków zakładziku na rogu Żelaznej i Złotej, gdzie spotykali się powstańcy z dziećmi i wnukami - i nie tylko reperowali tam zegarki) oraz dwie sanitariuszki zabrali go w ostatniej chwili. Potem całe życie żartowali, że nie wiadomo, kto komu uratował życie: oni rannemu, że go zabrali zanim Niemcy wymordowali pacjentów razem z lekarką dr. Hanną Petrykowską ps. Krzywda (nota bene, rodzoną siostrą dr. Jana Żabinskiego, twórcy warszawskiego ZOO). Czy raczej on im, bo ze względu na rannego „Czerkiesa” zostali wszyscy wpuszczeni do kanału na ul. Długiej w pierwszej kolejności.
Romuald Szeremietiew: Bez Powstania Warszawskiego nie byłoby Solidarności i odzyskania przez Polskę niepodległości po 1989 roku.
zobacz więcej
Wyszli na ul. Wareckiej i zawsze, kiedy tamtędy idę, wspominam opowieść teścia: „Wyszliśmy z piekła, a tu szok – na Nowym Świecie wolna Polska, chłopaki w oficerkach, dziewczyny uśmiechnięte, wszystko jeszcze przed nami”.
Po wyleczeniu ran „Czerkiesa” chłopcy poszli dalej walczyć: na Powiślu i na Czerniakowie. Przed kapitulacją młody żołnierz zamienił pistolet VIS na „belgijską szóstkę” i pieniądze. Zrobił tę zamianę z kolegą, który po kapitulacji postanowił zostać w Warszawie. „Czerkies” razem z bratem za pieniądze kupili jesionki, bo robiło się zimno. Pistolet ukryli w sali kinowo-teatralnej budynku YMCA. „Czerkies” odzyska pistolet, kiedy w lutym następnego roku dotrze do zrujnowanej Warszawy.
4 października 1944 roku kto jeszcze miał broń, musiał ją zrzucić właśnie na placu Politechniki na oczach Niemców, którzy ustawili tu posterunek. Chrzęst, czy może raczej zgrzyt, rzucanych do niemieckich koszy pistoletów „Czerkies” słyszał jeszcze długo. Opowiedział nam o tym, kiedy przeprowadziliśmy się w okolice placu Politechniki.
Postanowiliśmy więc, że skoro już tu zamieszkaliśmy, to nie możemy dać temu wspomnieniu zblaknąć, odejść, przepaść w niepamięci. Że musimy choć raz w roku przypomnieć o tych ludziach – znanych i nieznanych – warszawiakom, którzy przejeżdżają tędy tramwajami piętnastką czy dziesiątką, studentom Politechniki Warszawskiej, którzy płyną falami na zajęcia i z zajęć, często bez świadomości, co tu, na tym placu, się działo. Przypomnieć, że w 1944 roku płynęła tędy inna fala: powstańców i cywilnych mieszkańców Warszawy, którym należy się dziś nasza wdzięczność i cześć.
I wujowi Kazikowi Łotkowskiemu ps. Dr Zan, dzielnemu lekarzowi z powstańczego szpitala na Goszczyńskiego. I panu Franciszkowi Szafrankowi „Frasza”, który w moim rodzinnym Słupsku, razem z księdzem Janem Zieją i kolegami z powstania: Marią Zaborowską, Stefanem Wysockim czy Jerzym Bytnerowiczem, już w 1945 roku upamiętnili powstańczy zryw i swoich towarzyszy walki, stawiając im pomnik, na którym odbierałam właściwe wychowanie, podobnie jak następne pokolenia młodych słupszczan. Historia tego pomnika towarzyszy mi przez całe dziennikarskie życie, trudno więc żebym o nim nie wspomniała właśnie teraz. Podobnie jak o Aleksym Makowelskim ps. Kruk, sąsiedzie moich rodziców z jakże warszawskiego powojennego Słupska, dwukrotnym kawalerze orderu Virtuti Militari, który walczył na Kruczej i nie poszedł do niewoli, został w Warszawie jako „robinson” .
I dzielnym ludziom z kamienicy przy Lwowskiej 2a, gdzie zawisła tablica. Mieszkała tu rodzina, której synek, Maciuś Wykusz miał był chrzczony właśnie 1 sierpnia i w rezultacie wszyscy – wraz z jakimiś Niemcami – ugrzęźli w nieodległym kościele Najświętszego Zbawiciela, bo wybuchło powstanie. Matka chrzestna, też żołnierz Armii Krajowej, „Krysienka” Brzozowska opowiadała o tym przyjaciołom do końca swego także długiego (96 lat ) życia.