Rzeczpospolita Gruzów. Miała umrzeć, a życie trwało w niej w ukryciu
piątek,27 września 2019
Udostępnij:
„Warszawskim Robinsonom” najbardziej doskwierały samotność i tęsknota za rodziną. Gdy nadchodziło Boże Narodzenie, nawet ci najtwardsi płakali. Marian Ludwik Uramowski, podoficer AK, który ukrywał się w nie do końca zbudowanym domu na rogu Puławskiej i Szustra, największy kryzys przeszedł drugiego dnia świąt. Kiedy usłyszał kolędy śpiewane po niemiecku, nie wytrzymał i rzucił się do ucieczki w miasto. Dotarł aż do kościoła Narodzenia Najświętszej Maryi Panny przy Puławskiej. Tam, na widok palących się świeczek, odzyskał wiarę w przetrwanie – opowiada Wacław Gluth-Nowowiejski „Wacek”.
Powstaniec warszawski jest autorem wielu publikacji, w których portretuje „Robinsonów warszawskich” – ludzi, którzy w nieustannym zagrożeniu, w ekstremalnie trudnych warunkach, walcząc o pożywienie i wodę żyli na zgliszczach swojej stolicy. Sam był jednym z nich. Warszawa bowiem nawet po upadku Powstania, kiedy na rozkaz Ericha von dem Bacha kto żyw musiał opuścić miasto, a Niemcy przystąpili do ostatecznego zniszczenia tego, co pozostało, nie była umarłym „królestwem bez poddanych”. Istniała jedyna na świecie Rzeczpospolita Gruzów.
Tygodnik TVPPolub nas
TYGODNIK.TVP.PL: Jak zaczęła się pana, nazwijmy ją – „literacko-reportażowa” przygoda z „Robinsonami”?
WACŁAW GLUTH-NOWOWIEJSKI: W latach siedemdziesiątych pracowałem w dzienniku popołudniowym, w „Kurierze Polskim”. Byłem wtedy kierownikiem działu miejskiego i pamiętam, że często pojawiała się opinia, że od upadku Powstania Warszawskiego do zajęcia stolicy przez Sowietów było to miasto wymarłe, pełne gruzów, trupów. Z tego, co pamiętam, opinia ta padła na jednym z naszych redakcyjnych zebrań. Byłem innego zdania, uważałem, że to nieprawda. Sam zresztą byłem jednym z tych, którzy w Warszawie po powstaniu zostali. Pomyślałem wtedy, że warto spróbować dowiedzieć się, co stało się z tymi ludźmi, którzy wtedy swojej stolicy nie opuścili, i jak wspominają tamte dni. Ogłosiliśmy w gazecie, że szukamy osób, które po upadku powstania były w Warszawie.
I zaczęli się zgłaszać?
Przyszła jedna, druga, trzecia osoba, a potem kolejne. To było coś nadzwyczajnego. Oczywiście zdarzali się ludzie, którzy opowiadali rzeczy zmyślone, ale i tacy, którzy relacjonowali swoje autentyczne przygody. Ja to wszystko notowałem i po pewnym czasie zgromadziłem bardzo bogaty materiał. Wszystkie te historie zostały wydrukowane w „Kurierze”. Do dziś zresztą mam całe archiwum zapisanych i wydrukowanych opowieści.
Wacław Gluth Nowowiejski – po wojnie przesłuchiwany w gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a w 1949 r. skazany w pokazowym procesie na 8 lat więzienia za przynależność do AK i przechowywanie powstańczej broni, osadzony w mokotowskim areszcie na ul. Rakowieckiej. Tu: podczas briefingu prasowego dotyczącego nowej ekspozycji „Cele bezpieki. Areszt Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego 1945-1954” w piwnicach Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie. 28 lutego 2018 r. Fot. PAP/Marcin Obara
W tym czasie koleżanka, która pracowała w Krajowej Agencji Wydawniczej, była odpowiedzialna za nową serię „Zdarzenia, sensacje, zagadki”. Namawiała mnie, że powinienem jeszcze raz sięgnąć do swoich materiałów i napisać książkę. I tak w 1975 r. ukazała się na rynku pierwsza wersja „Nie umieraj do jutra”, dziś odnowiona przez wydawnictwo Marginesy. Kolejny raz po latach zaprzeczyłem tym, którzy twierdzili, że nie było życia w ruinach Warszawy.
Skąd wziął się przydomek: „Robinsonowie warszawscy”?
Wielu z tych ludzi ukrywało się, bo nie mieli innego wyboru: mężczyźni uciekający przed rozstrzelaniem, powstańcy w beznadziejnym okrążeniu, grupy żydowskie. Ale byli też tacy, którzy świadomie dokonali takiego wyboru: zostajemy! Woleli ruiny od wygnania z miasta, poniewierki, obozu. Musieli ukrywać się w gruzach, byli na to skazani niczym Robinson na bezludną wyspę. Na pewno łączyło ich to, że tak jak on byli zamknięci w jednym miejscu, a poza tym zarówno oni, jak i on wciąż żyli w warunkach zagrożenia śmiercią, często ocierali się o sytuacje bez wyjścia. Byli wśród nich również tacy, dla których to bytowanie w gruzach stało się szansą na drugie życie.
„Usłyszałam słowa Andrzeja, powiedział mi, żeby się czołgać. Później okazało się, że wtedy nie żył już od trzech dni”. „Było tak, jakby mnie Matka Boska swoim płaszczem zasłoniła”. „Odezwał się we mnie głos, który mówił, co należy zrobić”.
Tak. Przykładem niech będzie historia Gabriela Cybulskiego. Trafił do grupy ludzi, którą Niemcy prowadzili na rozstrzelanie. Szedł przekonany, że za chwilę już będzie po nim. Mieli iść na ulicę Staszica, tymczasem oficer, który nadjechał samochodem, wyznaczył inny kierunek. I nagle Cybulski wyskoczył z kolumny wprost do palącego się budynku na Ogrodowej. Wolał taką śmierć, niż – jak to mówił – „marsz na własny pogrzeb”. Biegł po rozżarzonych kamiennych schodach aż na ostatnie – czwarte – piętro. Dalej nie było już żadnego przejścia. Żar nie do wytrzymania. Straszliwie bolały go przypiekane na gorącej posadzce gołe stopy. Ale nie wolno było jęczeć z bólu, bo gonili go Niemcy. Aż wreszcie oprawcy wycofali się. Najlepszą kryjówką wydawała się łazienka. Zawieszona nad przepaścią, niedostępna.
Ta historia zrobiła na panu największe wrażenie?
Zabierając się do pisania książki, musiałem dokonywać wyborów. Każda z tych postaci jest dramatyczna, inna, i to czytelnik ocenia, czy akurat ta opowieść robi na nim największe wrażenie. Wytypowałem nie te znane historie, jak chociażby losy najsłynniejszego „Robinsona”, pianisty Władysława Szpilmana, tylko starałem się wybrać najbardziej nieprawdopodobne i dramatyczne, pokazujące człowieka jako niezwykle silną istotę, która w najtrudniejszych warunkach potrafi przetrwać. Chciałem też, aby każda historia była napisana inaczej. Pochód tych barwnych postaci otwiera Czesław Lubaszka.
Nazwisko niejednemu warszawiakowi dobrze znane.
Owszem. Czesław Lubaszka był piekarzem, założycielem firmy występującej dziś pod szyldem Galeria Wypieków Lubaszka. Człowiek silny, uparty, który postanowił, że nigdzie się z Warszawy nie ruszy. Jego „drużyna” była trzyosobowa. Przed spotkaniem w ruinach stolicy w ogóle się nie znali. I tak poza Lubaszką byli to: Kazimierz Jaworski, 33-letni zrzutek spadochronowy, oraz Wania z Armii Czerwonej, który uciekł z transportu niemieckiego, ukrywał się w lesie, a potem polscy partyzanci przerzucili go do Warszawy, gdzie pracował jako chemik w prywatnym zakładzie na Siennej.
W Rzeczypospolitej Gruzów w takich „drużynach” spotykali się ludzie całkowicie sobie dotychczas nieznani. Wspólnie przeżyte miesiące w kryjówkach połączyły ich na długie lata.
Powstanie zwykłych ludzi
Co jest najmocniejszym punktem historii Lubaszki?
Podobnie, jak u innych „Robinsonów”: to, że potrafił sobie radzić w tych piekielnie trudnych warunkach. Doskonale przygotowana kryjówka i zgromadzone zapasy, pochowane na „czarną godzinę”, były najlepszym dowodem przemyślanej i sprawnej organizacji. Kiedy Jaworski zachorował, razem z Wanią leczyli go gruzoglukozą, czyli wodą z cukrem i gruzem. Nie mieli przecież leków, jednak potrafili pomóc koledze. Kiedy skończył się chleb, Wania i Jaworski stali na czatach, a Lubaszka wiedząc, gdzie są niezniszczone piece, nocą, potajemnie upiekł kilkadziesiąt bochenków. Żeby tego było mało, kilka z nich oddał wycieńczonym i wygłodzonym Żydom, również ukrywającym się w pobliżu. I tu ciekawy szczegół. Wśród nich był także Jakub Wiśnia, uwolniony z „Gęsiówki” (potoczna nazwa niemieckiego obozu koncentracyjnego Warschau – red.) przez batalion Armii Krajowej „Zośka”, który następnie jako ochotnik walczył w Powstaniu w szeregach zgrupowania AK „Radosław”, a po kapitulacji dołączył do grupy żydowskiej ukrywającej się w ruinach ulicy Twardej jako „Robinson warszawski”.
Przeważnie w piwnicach i suterenach, w których Niemcy nie mogliby ich znaleźć, gdyby nawet blisko stacjonowali albo przechodzili nad ich głowami, patrolując okolice. Musieli przy tym wykazać się nie lada pomysłowością i dalekosiężnym sprytem, czyli przewidzieć co będzie, jak np. nadejdzie chłodna jesień i mroźna zima.
Trzeba przy tym pamiętać, że „Robinsonowie” najczęściej nie mieli zbyt wiele czasu, aby dokonać właściwego wyboru kryjówki. Często więc był on całkowicie przypadkowy i od ich pomysłowości zależało, jak sobie to schronienie urządzą. Rewelacyjnie zorganizował je doktor Henryk Beck, znany przedwojenny ginekolog i położnik. Kryjówka, którą przygotował, pomieściła wiele, bo około 40 osób, a znajdowała się w Śródmieściu, między ulicami Śliską i Sienną. Choć rejon ten był stale pod obstrzałem, skutecznie ją zamaskowali. Mieli tam oddzielne pomieszczenia do gotowania, spania, jedzenia. Powstało coś w rodzaju podziemnego budynku mieszkalnego. Istna rewelacja i dowód wybitnych zdolności organizacyjnych przywódców.
Niekiedy w najśmielszych snach nie wyobrażano sobie miejsc, które pozwalały „Robinsonom” przetrwać.
To znaczy?
Stefan Ślusarczyk i Franciszek Głowacki znaleźli się w centrum ostatnich walk powstańczych na Czerniakowie. Zaskoczyły ich zbliżające się niemieckie samochody pancerne. Biegiem puścili się do ucieczki i w panice wskoczyli na Solcu do pieca w byłej Fabryce Wyrobów Posrebrzanych i Pozłacanych Romana Plewkiewicza. I choć Niemcy zatrzymali się na terenie fabryki, a tuż obok mieli bunkry i rowy łącznikowe, to żaden z nich nie zajrzał do pieca. W ten sposób dwójka naszych bohaterów „zamieszkała” na pierwszej linii frontu. Trudno w to uwierzyć, ale przetrwali tak kilka miesięcy! Nauczyli się żyć w sąsiedztwie nieprzyjaciela, wykazując ogromny spryt i odwagę. Wypatrzyli obyczaje przeciwnika i można chyba powiedzieć, że nawet z niego zakpili. Po wodę i jedzenie wybierali się niepostrzeżenie do pobliskich domów, nocą, kiedy Niemcy zapadali w sen.
Jak znajdowali jedzenie?
Na początku nie było z tym większego problemu, bo w opuszczonych domach można było jeszcze znaleźć pewne zapasy. Z każdym tygodniem i miesiącem było jednak coraz trudniej. Bywało, że ci najbardziej spragnieni i wygłodzeni wpadali w ręce Niemców.
Zdobywanie pożywienia w Rzeczypospolitej Gruzów było jednym z podstawowych zadań „Robinsonów”. Jan Pęczkowski i Janusz Szwejk, którzy ukrywali się w wieży śródmiejskiego kościoła św. Antoniego na Senatorskiej (tutaj właśnie, w kaplicy Najświętszego Serca Jezusowego, Niemcy spalili żywcem 30 powstańców), mieli wyjątkowe szczęście – znaleźli pół metra mąki, konserwy mięsne, sok pomidorowy i walizkę wódki. Cudem udało im się wrócić do kryjówki z tymi zdobyczami, bo gdy przechodzili przez ulicę, natknęli się na łazik z niemieckimi żołnierzami. Pęczkowski zdążył się ukryć, a Szwejk stał osłupiały na środku ulicy, przekonany, że zaraz straci życie. Niemcy wzięli go jednak za robotnika, zatrudnionego do kopania okopów czy szabrowania co bardziej wartościowych przedmiotów, i nawet się nie zatrzymali…
Grupa Lubaszki z kolei, gdy urządzała się w gruzach na Twardej 40, zdobyła kaszę, sól, cukier i 150 kilogramów mąki. Z 50 kilogramów Lubaszka upiekł chleb, a kilkanaście bochenków schował w specjalnych kryjówkach „na zaś”. Z kolei Danuta Gałkowa „Blondynka” przypomniała sobie w dramatycznym momencie głodu o ogrodach kościoła Sakramentek na Rynku Nowego Miasta. I znalazła tam krzaki pomidorów, cebulę i inne dorodne warzywa, które uratowały życie ciężko rannym.
Powstanie oczami cywila. Opis zupełnego ograniczenia świadomości do najbliższych paru metrów. Wielkiego braku czegokolwiek do jedzenia. Modlitwy w piwnicach.
W zorganizowanych grupach wyznaczone były osoby do szukania i przynoszenia żywności. Niektórzy wyspecjalizowali się w tym tak, że potrafili po zapachu rozpoznać, gdzie znajduje się coś do jedzenia. Przede wszystkim jednak umieli przełamać strach i mimo niebezpieczeństwa wyruszali „na łowy”.
A skąd brali wodę?
Było jej początkowo sporo w domach, które nie spłonęły. Woda z kranów nadawała się nawet do picia. Znajdowano ją też w napełnionych wannach, beczkach przygotowanych na wypadek pożaru czy pękniętych rur. Ta niestety rzadko była do spożycia. Zbierano również deszczówkę. Korzystano z każdej możliwości, jaka tylko była dostępna.
Zimą, gdy padał śnieg, o wodę było chyba łatwiej?
Z jednej strony tak, z drugiej nie. Trzeba pamiętać, że wychodzenie z kryjówki zimą pozostawiało ślady, a to od razu mogło doprowadzić Niemców do „Robinsonów”. Na szczęście zima była tęga, a na dachach tworzyły się sople. Z nich na przykład wodę do picia przygotowywał sobie wspomniany już Marian Uramowski, który ukrywał się w nie do końca zbudowanym domu na rogu Puławskiej i Szustra. To było bardzo dobre miejsce. Do budynków w surowym stanie nikt nie zaglądał. Uramowski miał z tej kryjówki świetny widok – mógł obserwować stacjonujących nieopodal Niemców i dopasować do nich swój program dnia. Odważył się nawet czerpać wodę ze studni w ich dyspozycji. Kiedy oni np. jedli posiłki, mógł poruszać się swobodnie, bo nie wychylali nosa poza koszary. Urządził się całkiem wygodnie. Miał łóżko polowe, koce, za kuchnię służyła mu „koza”. Udawało mu się nawet codziennie golić, bo dopóki nie musiał oszczędzać wody, mógł dbać o higienę.
Udało mu się nawet spełnić jedno małe pragnienie…
Owszem. Dokuczał mu brak papierosów, bo był namiętnym palaczem. Zbierał pety z koszy na śmieci, popielniczek, robił własne skręty. Pewnego dnia pod stołem jednego z mieszkań, do którego wybrał się po zapasy żywności, odkrył 39 papierosów marki „Junak”. Następnego dnia wrócił w to miejsce i dokładniej obejrzał stół. Gdy odkręcił jedną z nóg, wypadło z niej aż 100 papierosów „Egipskich”, a spod blatu 600 „Egipskich Przednich” i „Machorkowych”.
Tropione przez Niemców, życie w ruinach Warszawy trwało
Co jemu i innym „Robinsonom” doskwierało najbardziej?
Samotność i tęsknota za rodziną. Dopóki trzeba było przygotować sobie kryjówkę, aż tak bardzo się o tym nie myślało. Potem, gdy wszystko było już urządzone, albo gdy nadchodził czas Bożego Narodzenia, nawet ci najtwardsi płakali, wspominali rodziny, święta spędzone z bliskimi.
Uramowski największy kryzys przeszedł drugiego dnia świąt. Kiedy usłyszał śpiewane po niemiecku kolędy, nie wytrzymał, zerwał się jak wariat i nie zwracając uwagi na znajdujących się obok Niemców, rzucił się do ucieczki w miasto. Dotarł do kościoła Narodzenia Najświętszej Maryi Panny przy Puławskiej. Tam, widząc zapalone świeczki choinkowe, odzyskał wiarę w przetrwanie, przełamał kryzys. I kilka dni później spotkał ludzi, którzy pomogli mu wydostać się z miasta. On właśnie jest przykładem „Robinsona”, który dziesięć razy powinien już zginąć, ale podczas tych stu dni samotnego ukrywania się los uśmiechał się do niego wiele, wiele razy.
Kiedy już się w tych swoich kryjówkach urządzili, to jak spędzali wolny czas?
Bardzo różnie. Wszystko zależało od tego, jacy ludzie w danym miejscu się spotkali. Przede wszystkim starali się przetrwać, walczyli z apatią, depresją, dużo spali. Nie mogli śpiewać, zbyt głośno rozmawiać, bo w każdej chwili mogli usłyszeć ich Niemcy. W tej grupie, którą stworzył Henryk Beck, mimo że była to zbieranina przypadkowych ludzi, o różnym poziomie wykształcenia i różnych charakterach, udało się organizować wykłady. Słuchali z zachwytem opowieści Becka, on sam malował, więc również temu poświęcał czas. Na początku, jak wspominano, pojawiały się spory, kłótnie, ale on tak potrafił zapanować nad tą bardzo liczną grupą, że szybko się godzili. Czasem udawało się znaleźć książki do czytania, zagrać w karty.
Ubrania zdobywali podobnie jak jedzenie?
Z tym było trudniej, bo kiedy paliły się domy, to paliło się wszystko. Ponadto z mieszkań ocalałych od pożogi Niemcy wyszabrowali co się tylko dało, moszcząc sobie nawet okopy. O ile do października, a nawet połowy listopada dało się wytrzymać, o tyle później zimno doskwierało coraz bardziej. „Robinsonowie” tkwili w swoich kryjówkach owinięci w to, co mieli – koce, kołdry. Udawało im się niekiedy znajdować kuchenki, sprzęt do gotowania, smażenia. To dawało ciepło. Swoją drogą, nie wiadomo, jak używali kuchenek elektrycznych, ale podobno i z tym umieli sobie poradzić.
Ukrywający się w opuszczonym domu żołnierz AK dbał o higienę, a pozostali?
Starano się w kryjówkach w miarę możliwości wyznaczać miejsca na toaletę, tak jak było to w drużynie Lubaszki. Ale o myciu, dbaniu o higienę osobistą często nie było mowy. Woda była potrzebna nade wszystko do picia. Kiedy „Robinsonowie” wychodzili z ukrycia, byli często czarni jak smoła i zarośnięci jak małpy.
Mieli swoje wewnętrzne regulaminy?
Tak i niektórzy przestrzegali ich bezwzględnie. Kiedy Jakub Wiśnia z grupy żydowskiej, którą na swojej drodze napotkał Lubaszka, z pragnienia zaczął wypijać wodę przeznaczoną dla wszystkich, został przez współtowarzyszy jednogłośnie skazany na karę śmierci, której wykonanie miało odbyć się po wyzwoleniu. Na szczęście o tym wysoce nagannym wydarzeniu zapomniano i Wiśnia długie lata cieszył się życiem. Po wojnie prowadził popularną wśród mieszkańców stolicy knajpkę przy Twardej.
Lubaszka z kolei bardzo przestrzegał, aby jego współtowarzysze nie włóczyli się bez celu. Problem z siedzeniem w jednym miejscu miał głównie Wania. Przez jedną z takich wędrówek prawie ściągnął na pozostałych poważne problemy. Musieli szybko ukryć ciało Niemca, którego Wania zabił w obronie własnej, przy okazji odkrywając, że niedaleko nich ukrywa się inna grupa „Robinsonów”.
Styczeń 1945 roku. „Warszawscy Robinsonowie” w okolicach mostu Poniatowskiego. Fot. PAP/CAF/Archiwum
Jak reagowali, gdy w końcu mogli wyjść z ukrycia?
Była to ogromna radość, ale reakcje różne. Jedni szybko wracali do dawnego życia, inni np. jeszcze przez długi czas na przykład poruszali się tak, jak robili to w piwnicach – skuleni, jakby się skradali. Kiedy Lubaszka żegnał się z Jaworskim, powiedział: „Powodzenia Kazik, a naucz się chodzić od nowa, jak człowiek”. Gdy Gabriel Cybulski wrócił do domu nie poznała go własna żona. „Czego pan tu szuka, do kogo pan przyszedł?” – zapytała. Przez długą brodę pani Sabina nie poznała, że to jej mąż. On też dopiero wtedy dowiedział się, że urodziła mu się córka.
Wielu „Robinsonów”, choć udało im się przeżyć te trudne warunki, wcześnie umierało. Decydowały o tym względy zdrowotne, psychika. Dla niektórych trauma wojny, Powstania i ukrywania się była zbyt ciężka. Nie do końca potrafili się z nią uporać.
Wacław Gluth-Nowowiejski – warszawiak urodzony w 1926 roku, syn Marii z d. Kasza (1896 – 1986), sanitariuszki Armii Krajowej, i pułkownika Alojzego (1893 – 1939), legionisty, m.in. szefa Biura Usprawnienia Administracji Państwowej w Prezydium Rady Ministrów oraz zastępcy szefa Korpusu Kontrolerów Wojska Polskiego, Kawalera Orderu Virtuti Militari, odznaczonego m.in. Krzyżem Niepodległości i parokrotnie Krzyżem Walecznych.
W 1944 w ramach tajnego nauczania Wacław Gluth-Nowowiejski zdał maturę w Liceum im. Stanisława Staszica. W tym samym roku skończył konspiracyjną Szkołę Podchorążych. Od 1942 żołnierz Armii Krajowej, wprowadzony do konspiracji przez przyjaciela Bohdana Broniowskiego, ps. Bogdan. Przydzielony do plutonu 225 w zgrupowaniu „Żmija” obwód „Żywiciel”. 2 lutego 1944 r., w czasie przygotowań do akcji likwidacyjnej na ulicach Żoliborza, został ujęty przez policję niemiecką wraz z dwoma kolegami z plutonu: wspomnianym „Bogdanem” i „Krystynem” – Krystynem Plewko. Według biogramu w Muzeum Powstania Warszawskiego: „Przewiezieni do siedziby Schutzpolizei Nordwache (Chłodna róg Żelaznej), a następnie do siedziby Gestapo w al. Szucha, dzięki niezwykle szczęśliwemu zbiegowi okoliczności po krótkim przesłuchaniu zostali wieczorem tego samego dnia zwolnieni”.
Mając 18 lat „Wacek” walczył w Powstaniu Warszawskim w stopniu kaprala podchorążego. Dowodził drużyną w zgrupowaniu „Żmija” na Żoliborzu.
W zbiorach MPW znajduje się notatka jego kolegi „Krystyna”: „Bojowym zadaniem plutonu 225 było zaatakowanie i zdobycie koszarów Wermachtu, mieszczących się w budynku Szkoły Gazowej przy ulicy Gdańskiej 2 na Marymoncie. Pluton ten w drodze od miejsca koncentracji w pobliżu Placu Wilsona do celu ataku kilkukrotnie napotkał czołgi i żołnierzy nieprzyjaciela. Do ataku na obiekt na szczęście nie doszło, gdyż załoga niemiecka została bardzo wzmocniona.
Na rozkaz dowództwa część oddziałów, w tym pluton 225, w nocy z 1 na 2 sierpnia przemieszczał się w kierunku Puszczy Kampinoskiej. Dopiero po kilku dniach, w których były starcia z Niemcami, oddziały dotarły przez Hornówek do miejsca docelowego, w którym w nocy z 9 na 10 lub 10 na 11 sierpnia odebrano bogaty zrzut powietrzny broni, której część trafiła do rąk żołnierzy plutonu 225. W nocy z 15 na 16 sierpnia pluton 225 wraz z innymi oddziałami powrócił z Kampinosu na Żoliborz, by następnie brać udział w nocnych atakach, 20 na 21 i 21 na 22 sierpnia na Dworzec Gdański. Po 31 sierpnia oddziały (…) w ciężkich walkach próbowały odbić Żoliborz Dolny, a następnie prowadziły akcje nękająco-rozpoznawcze na Marymoncie. 14 września, po ciężkich walkach, Niemcy opanowali Marymont. 15 września zgrupowanie «Żmija» zostało rozwiązane, a pluton 225 został włączony do kompanii «Szrapnela». Od 21 września pluton 225,wraz z innymi oddziałami, walczył w rejonie ulic: Lisa-Kuli, Felińskiego i Generała Zajączka. Oddziały biorące udział w tych walkach poniosły duże straty i zostały zreorganizowane”.
Warszawa, 29 lipca 2019 r. Wacław Gluth-Nowowiejski przemawia podczas uroczystości przy Kamieniu „Żołnierzom Żywiciela” w ramach obchodów 75. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Fot. PAP/Wojciech Olkuśnik
14 września podczas walk na Marymoncie „Wacek” został ranny. Jako jeden z trzech rannych ocalał z masakry urządzonej przez Niemców i ukrył się w piwnicy jednego z okolicznych domów przy ulicy Warszawskiej 6, gdzie pozostawał do połowy listopada 1944 roku.
Krystyn Plewko: „W piwnicy niezamieszkanego domku przebywał sam sześć tygodni (…). Przypadkowo odnaleziony przez Polaków, został przez nich przewieziony do polskiego szpitala na Boernerowie. (...) Tam odnalazła go matka. Dopiero po paru tygodniach intensywnej kuracji trafił w Krakowie pod opiekę wybitnego chirurga prof. A. Grucy, który uratował mu rękę”.
Powojenny rząd, dyplomacja i Sejm nie były dla chłopców z „Parasola”. „Ziutek” nie mógł tego wiedzieć, ale coś przeczuwał. „Czerwona zaraza” to wiersz równie znany, jak „Pałacyk Michla”.
Miał trzech starszych braci, którzy byli absolwentami Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego, a podczas wojny – żołnierzami Armii Krajowej w „Zośce” i „Jeleniu”. Wszyscy zginęli. Dwaj, aresztowani przez Niemców w marcu 1944 roku, byli więzieni na Pawiaku i miesiąc później zostali zamordowani. Trzeci brat - kpr. pchor. Jerzy Gluth-Nowowiejski, ps. Pigi - poległ we wrześniu 1944 r. na Powiślu.
W maju 1948 r. Wacław Gluth-Nowowiejski wraz z przyjacielem z Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego Wojtkiem Kostkiewiczem, synem zamordowanego w Katyniu płk. Zygmunta Kostkiewicza, zakopali w ogrodzie pięknie zachowany schmeisser i starannie zabezpieczone przed wilgocią pistolety krótkie oraz amunicję. Za przechowywanie powstańczej broni i przynależność do Armii Krajowej „Wiwer” od listopada 1948 przebywał w komunistycznym więzieniu. Był przesłuchiwany podczas trzytygodniowego śledztwa w gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy Koszykowej. Na pokazowym procesie w 1949 r. dostał wyrok 8 lat pozbawienia wolności. Wyrok odbywał w więzieniu mokotowskim na ul. Rakowieckiej, a w kolejnych latach w więzieniu w Rawiczu. Zwolniony w 1953 roku (po 5 latach bez dwóch miesięcy), podczas małej „odwilży” po śmierci Józefa Stalina.
Po wyjściu na wolność pracował jako dziennikarz i publicysta w kilku warszawskich tytułach prasowych, a od 1958 r. ponad 30 lat w redakcji „Kuriera Polskiego”. Był też redaktorem naczelnym w wydawnictwie książkowym „Epoka”. W latach osiemdziesiątych współtworzył filmy w reżyserii Tadeusza Makarczyńskiego: „Sceny z Powstania Warszawskiego – sierpień i wrzesień”, „Exodus”, „Powrót”. Autor książek „Nie umieraj do jutra” (trzykrotne wydanie) i „Śmierć poczeka”.
„Robinsonowie warszawscy” to przydomek nadany ludziom, którzy po kapitulacji Powstania Warszawskiego, czyli po 3 października 1944 r. zdecydowali się pozostać w stolicy i ukrywali się przed Niemcami w jej ruinach, często aż do 17 stycznia 1945 roku, gdy do miasta wkroczyła Armia Czerwona i towarzyszące jej ludowe Wojsko Polskie (Armia Berlinga).
Po upadku Powstania, 1944 r. Niemieccy żołnierze na warszawskiej ulicy, mijający kamienicę podpaloną przez ich oddziały specjalne. Fot. Sovfoto/Universal Images Group via Getty Images
Przy czym określenie „Robinson warszawski” nie powstało podczas wojny ani po niej. Pierwszy raz użył go Antoni Słonimski w swojej książce science fiction z 1937 r. „Dwa końce świata”. Pisał w niej o zagładzie ludzkości za sprawą „niebieskich promieni śmierci”, wyemitowanych przez Hansa Retlicha – szaleńca, który uznał program polityczny Adolfa Hitlera za niewystarczająco radykalny („Retlich” to niedokładny anagram nazwiska Hitler). Atak ten przeżywa jednak w Warszawie Henryk Szwalba, którego autor nazywa „Robinsonem warszawskim” i który spotyka w stolicy Polski swojego „Piętaszka” – alkoholika posługującego się stylizowaną gwarą warszawską, tzw. wiechem (fabuła nawiązuje do „Robinsona Crusoe” Daniela Defoe).
„Robinsonowie” to ci, którzy pozostali w Warszawie, mimo że na mocy podpisanego 2 października 1944 r. „Układu o zaprzestaniu działań wojennych w Warszawie” wszyscy cywile musieli opuścić miasto wraz z kapitulującymi oddziałami Armii Krajowej. Większość tak zrobiła i po krótkim pobycie w obozie przejściowym w Pruszkowie została wysłana na roboty przymusowe w głąb Niemiec lub wysiedlona do zachodnich dystryktów Generalnego Gubernatorstwa. Ewakuacja rannych i chorych z powstańczych szpitali zakończyła się natomiast 24 października 1944 r. i dzień później zaczął obowiązywać rozkaz zabraniający cywilom przebywania na terenie miasta. Warszawa stanowiła odtąd strefę zmilitaryzowaną, tzw. Festung Warschau, i Niemcy przystąpili do grabieży mienia i systematycznego burzenia polskiej stolicy.
Trudno oszacować liczbę osób, która mimo to ukrywała się w opustoszałym i zrujnowanym mieście. Według Jadwigi Marczak było ich ok. 400, podczas gdy Stanisław Kopf szacował liczbę ukrywających się na ok. 1000 („Exodus Warszawy. Ludzie i miasto po Powstaniu 1944”, „Pamiętniki, relacje” – Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1992). Brak informacji wskazujących, że w ruinach ukrywały się dzieci, natomiast byli „Robinsonami” zarówno mężczyźni, jak i kobiety, w tym osoby w podeszłym wieku.
W gronie tym znajdowały się m.in.: osoby, którym udało się przeżyć masowe egzekucje w pierwszych tygodniach Powstania; ludzie pochodzenia żydowskiego; powstańcy, którzy nie wierzyli niemieckim zapewnieniom o traktowaniu jeńców zgodnie z konwencją haską; chorzy i starcy; osoby gotowe kontynuować walkę z Niemcami.
Na Żoliborzu, w piwnicy willi przy ul. Promyka 43, ukrywało się początkowo 15 osób z Markiem Edelmanem. Najsłynniejszym spośród „Robinsonów warszawskich” był Władysław Szpilman, który ukrywał się w ruinach wypalonego domu w alei Niepodległości 223. Odkrył go tam Niemiec, kapitan Wehrmachtu Wilm Hosenfeld, który pomógł pianiście, dostarczając mu żywności. Dopiero w 1950 r. Szpilmanowi udało się poznać tożsamość Niemca, lecz nie dał już rady uwolnić go z niewoli sowieckiej. Hosenfeld zmarł w obozie karnym pod Stalingradem w sierpniu 1952 r. W 2007 został on uhonorowany przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2009 izraelski Instytut Jad Waszem nadał mu tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.
Zejść na ziemię
„Robinsonowie” ukrywali się najczęściej w Śródmieściu, na Woli, Żoliborzu i Ochocie (choć byli we wszystkich dzielnicach), w piwnicach lub na strychach opustoszałych budynków. Zazwyczaj starali się ukrywać w ruinach, którym nie groziło już podpalenie lub wysadzenie. Piwnice zamieniano w zamaskowane bunkry, z dopływem powietrza i kilkoma wejściami. Niekiedy przebijano się do sąsiednich piwnic, tworząc w ten sposób komunikację podziemną. Musieli uważać, aby śladem, odgłosem lub zapachem (np. dymem z paleniska) nie zdradzić swojej obecności. Jeden z ukrywających się wspominał: „W zimie ogrzewaliśmy pomieszczenie żelaznym piecykiem. Opału było pod dostatkiem, ale ze względu na możliwość zauważenia dymu przez Niemców, można było palić jedynie nocą. W dzień przeważnie spaliśmy. Gdy zapadał zmrok, zaczynało się u nas życie”.
Według Niemców, „Robinsonowie” byli „bolszewickimi agentami”. 18 października 1944 r. generał Smilo von Lüttwitz, dowódca niemieckiej 9 Armii, operującej w rejonie Warszawy, wydał rozkaz, w którym ostrzegał oddziały, że „w ruinach Warszawy przebywają jeszcze podstępni Polacy, mogący zagrozić tyłom wojsk niemieckich”. Trzem pułkom policyjnym polecono przeprowadzenie wielkiej łapanki. Schwytanych zabijano na miejscu.