Felietony

Jak COVID-19 obnaża naukę

Ile szkody francuskiej walce z pandemią przyniósł prof. Didier Raoult z Marsylii? Zawalił jako uczony i jako człowiek wtedy, gdy ze swoim pomysłem na leczenie poleciał od razu do mediów, mając w ręku, UWAGA: siedmiu pacjentów, którym hydroksychlorokina pomogła (być może, bo nie było żadnej kontroli).

Gdy byłam uczennicą i jeszcze długo później, profesor uniwersytetu był najbardziej szanowanym społecznie zawodem. Dzieci zaś, które radziły sobie dobrze w szkole, marzyły, żeby być naukowcem, żeby „zrobić lekarstwo na raka albo na AIDS” (wiem, bo marzyłam). Dziś dzieci chcą być youtuberami i influencerami, a rewolucja naukowo-techniczna pożera dzieci własne. COVID-19 nie tylko niszczy naukę – on ją także obnaża.

W historii naszej cywilizacji, od powiedzmy 120 lat, nauka nigdy wcześniej nie stała się publicznie dyskutowanym elementem codziennego życia mas. Mas, które średnio coraz wyżej wykształcone, nauce owej coraz mniej ufają. Jako popularyzator nauki przeżywam ostatnio ciężkie chwile. Dużo pracy, koszmarnie dużo pracy i jeszcze więcej pracy, większość za friko, a wszystko to jak krew w piach. W dodatku takiej ilości obraźliwych epitetów, zwykłego hejtu, autentycznego trollingu nie doświadczyłam nigdy wcześniej, a przecież nie jestem jakoś szczególnie popularna w polskim internecie skupionym na nauce, technice i medycynie. Koledzy po fachu, ci znaczniejsi, mają dziś jeszcze cięższy czas.

Mnie nie przychodzi do głowy być „ewangelizatorem pogan”, nie zaglądam na żaden STOP-NOP czy inne covidosceptyczne miejsca, „żeby się wymądrzać”. Szkoda mi chyba czasu na jałowe handryczenie się i hodowanie sobie raka, odkąd bardziej rozumiem psychologiczne mechanizmy, wpędzające ludzi w objęcia szefujących tam guru. Moje natomiast kameralne miejsce, Naukovo.pl, powołane w momencie wybuchu pandemii, aby po prostu dać ludziom trochę wyjaśnień, jak to jest z tymi wirusami, zakażeniami, testami PCR i interferonami, autentycznie zarejestrowało najazd jakichś Hunów czy hunwejbinów, którzy ani dnia nie zaczęli bez wpadnięcia i zostawienia kilku „ciepłych słów i gestów”.
Pracownicy nauki powinniśmy umieć pojąć, że są rzeczy, o których długo dyskutuje się za zamkniętymi drzwiami, bo materia jest trudna, a prawdy nie ustala się przez głosowanie czy liczbę lajków na FB. Pubiczne przeciąganie na swoją stronę opinii publicznej może się skończyć tym, że ostatecznie przejmują ją różnoracy pseudonaukowcy. Na zdjęciu protestna placu Zamkowym w Warszawie przeciwko obostrzeniom wprowadzanym w związku z pandemią koronawirusa, październik 2020. Fot. PAP/Mateusz Marek
Poczułam się, i wiem, że także wielu naukowców dziś ma prawo się czuć, jak Mateusz Birkut w tej słynnej scenie z „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy, gdy podano mu do rąk tę gorącą cegłę. Siedzi w kuszetce (bo przodownicy pracy jeżdżą pierwszą klasą) z zabandażowanymi grubo rękoma, płacze, bo rozległe oparzenie boli. Patrzy na te obolałe ręce tępo, jak by nie rozumiał, co się stało, i mówi do swego przyjaciela Wittorio: „To ludzie nie rozumieją nas? Przecież chcą, żeby było więcej domów, nie?”.

Nie?

Czyż 100 lat temu z okładem nie chcieliśmy aparatów rentgenowskich, prądu elektrycznego w każdym domu, kanalizacji, szczepionek, antybiotyków, żarówek i trolejbusów, silników wysokoprężnych i wodociągów z filtrami? Niech podniesie rękę jeden taki, co chce dziś zachorować na cholerę i umrzeć, przejść anginę bez penicyliny i mieć reumatyzm na starość, wydać swe dziecko na ryzyko krztuśca czy ospy czarnej. Szukam autentycznych, licznych chętnych do życia bez żarówek i komputerów osobistych, komórek a przede wszystkich internetu. Naprawdę tego nie chcieliście, kochani?

Każdą jedną z tych rzeczy i wiele innych przyniosła wam nauka i naukowcy. Ja wiem, że niezmiernie rozczarowujące jest ciągle słyszeć z telewizji, że „odkryto lekarstwo na raka” i patrzeć, jak na niego umiera bliska osoba, ale to nie wyłącznie naukowcy odpowiadają za czołówki prasowe, tylko redakcje danego czasopisma. Tytuły nie pochodzą na ogół od autorów tekstów.

Do niedawna uczeni w ogóle nie zajmowali się swą obecnością w mediach. Siedzieli w laboratoriach i instytutach i badali, szukali, pisali, co im tam wyszło i dyskutowali o tym z kolegami po fachu. Ale przyszły czasy masowej komunikacji, rządy nie argumentów, a narracji, budowania prestiżu w oparciu o parcie na szkło, głosowania i lajki etc. I to nie jest kwestia jakiejś charakterologicznej skłonności uczonych do gwiazdorstwa (mam wrażenie, że wręcz przeciwnie, choć nie jestem socjologiem nauki i nie prowadziłam na ten temat badań), że uczeni musieli stanąć do wyścigu o popularność.

System finansowania nauki jest bowiem kuso szyty i bycie popularnym jest pomocne w sukcesie, mierzonym liczbą zdobytych grantów, a zatem gwarantowanego nimi działania laboratorium. A uczeni lubią badać, poznawać, dociekać... Woleliby nie być zmuszonymi do zaprzestania działalności, zawodowo zbankrutować, zniknąć. Więc „grają tak, jak przeciwnik pozwala” – jak to ujmował Kazimierz Górski. Również czasopisma naukowe wymagają dziś od badaczy przygotowywania w swojej publikacji swoistego „abstraktu dla dziennikarzy”. One, owe czasopisma, żyją także z tego, że są czytane, komentowane, ich teksty wieszane na Facebooku i Twitterze, żyją także ze swej popularności, a nie tylko naukowości.

Zrozumiały strach lekarzy. Który może skończyć się tragedią dla Polski

Dlaczego medycy „dezerterują” w czasie pandemii?

zobacz więcej
Nauka przeżywała głęboki kryzys tożsamości, a przyszłość widziała dość ciemno nawet przed COVID-19. Humaniści i przyrodnicy mają ZUPEŁNIE inne widzenie tak pracy naukowej, jak i jej sukcesu. Przestali być w stanie bez napięć przekazywać sobie nawzajem swój naukowy świat i doświadczenia. Tak, że konflikty, które obserwowaliśmy w Polsce w ramach wprowadzania „Konstytucji dla Nauki” są refleksami zjawisk występujących dziś w nauce globalnie.

Gdy nałożymy na to „punktozę” wynikłą z systemu finansowania, zjawisko „publish or perich” – czyli publikuj lub zniknij – i brak jasnych perspektyw zarobkowych, staje się zrozumiałe, dlaczego jedna czwarta młodych pracowników nauki jest na skraju depresji klinicznej lub załamania nerwowego, a kolejna jedna czwarta już przed pandemią przekroczyła tę granicę. I na to są stosowne badania [1]. Niewielu znam naukowców w wieku rozrodczym, którzy chcieliby, aby ich dziecko poszło w ich ślady i podjęło działalność naukową.

Pandemia dołożyła do tego dodatkowy stres: „jak teraz będą rozliczać te granty, przecież cały kwartał nie mogłem być w laboratorium i robić czegokolwiek” itp. Pracuje się na zmiany z nocą włącznie, aby ograniczyć liczbę możliwych kontaktów bezpośrednich w instytutach. A naukowcy, podobnie jak lekarze, nie mogą się teraz masowo „wyłożyć”. Bo jeśli coś pomoże zakończyć tę pandemię PRZED CZASEM wyznaczonym jej przez fatum i matkę ewolucję, to właśnie nauka lub… cud. To ten zastęp tysięcy kiepsko opłacanych, zarobionych, zestresowanych, rozwalonych psychicznie i fizycznie doktorantów i post-doków może, parafrazując tytuł w debiutanckim dokumencie reżysera Jerzego Burskiego o Mateuszu Birkucie, odbudować teraz nasze szczęście. Oni, albo nikt.

COVID-19 wywołał także autentyczną lawinę badań naukowych w dziedzinach bio-medycznych, a jednocześnie wartość wielu z nich jest mocno dyskusyjna. Na tematy związane z pandemią powstała tak ogromna liczba rozmaitych publikacji, że już zbiorcze prace przeglądowe z tego zalewu informacyjnego liczone są w setki – czyli trochę tak, jakby jedna powstawała dziennie! Gdy ty tu sobie smacznie spisz jeszcze Janie Kowalski, jakiś uczony właśnie opublikował swoje (i sztucznych inteligencji) opracowanie metaanalityczne na temat setek innych prac innych uczonych z całego świata, dotyczących choroby COVID-19 i wirusa SARS-CoV-2. Kto zdołał to wszystko przeczytać, nawet w najbliższej sobie działce, czyli wirusolodzy – wirusologicznej, epidemiolodzy – epidemiologicznej, a psycholodzy – psychologicznej itd.? Ile z tych publikacji przetrwa chociaż rok? Ile z nich okaże się błędnych? Nie mówię oszukańczych, ale błędnych.
Co zaś czują potem naukowcy i „frontowi” pracownicy służby zdrowia czy SANEPID, w sytuacji, gdy się im ubliża, zaszczuwa, hejtuje i KOMPLETNIE nie rozumie? Mają psychicznie gorzej od wielu z nas, bo mogą kompetentnie zbadać poziom i przyczyny swojej społecznej izolacji. Na zdjęciu pielęgniarki na stanowisku obserwacyjnym podczas nocnego dyżuru na oddziale intensywnej terapii reanimacyjnej Covid-19 kliniki Ambroise Pare w Neuilly-sur-Seine, niedaleko Paryża. fot. PAP/EPA/CHRISTOPHE PETIT TESSON
To jest oczywisty proces i znów: nie musi i najczęściej nie wynika z niczyjego robaczywego serca. Po prostu wyzwania tego typu rodzą tak zaciekawienie oraz współczucie potrzebującym, jak i finansowanie dla projektów oraz ambicje. Odpowiedzią nauki jest badanie. Szybko zaś to się pchły łapie, a nie prowadzi badania. Myślenie lubi spokój. Presja musi znać swoje granice – także presja czasu.

„…baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli” (Ga 5, 15b)

Tymczasem my tu sobie spokojnie osiągamy jedynie poziom dna i pięciu metrów mułu pod nim. A może już od dawna tam byliśmy i COVID-19, ten wyzwalacz najniższych instynktów, też tylko je z nas powyzwalał, chociaż chodziliśmy do szkół dłużej niż 12 lat i powinniśmy umieć sobie z tym radzić, rozumieć mechanizmy?

To się przedstawia tak, w relacjach moich nie-naukowych przyjaciół śledzących media: „Widziałam w telewizji, jak ten młody matematyk od modelu odporności zbiorowej, Krzysztof Szczawiński, napadał na prof. Włodzimierza Guta, że on kłamie”. Przypominam, że w „naszym świecie”, co zbadano dla USA, Wielkiej Brytanii i Niemiec, ok. 70 procent ludzi czerpie informacje o pandemii także lub wyłącznie z telewizji, a tylko jedna czwarta z mediów społecznościowych [2].


Czy my zatem jeszcze potrzebujemy jakichś internetowych trolli, całej tej infodemii, jak to ładnie określiło jakiś czas temu WHO? Po co nam „autorytety z internetu”? Nic lepszego dziś w sieci nie zobaczymy, jak doktor nauk ubliżający publicznie profesorowi nauk w telewizji. Czy jakaś telewizja ze swoimi pseudonaukowymi gośćmi, jakieś towarzystwo w aluminiowych czapeczkach chroniących przed 5G są dalej komukolwiek potrzebne do szczęścia? Do tej ekstazy, gdy wszyscy możemy już spokojnie rzucić się na wszystkich innych, by ich rozszarpać i pożreć?

Spór w nauce, podobnie jak spór w polityce, to jest kwestia podstawowa i niezbędny element. Bez niego nie ma rozwoju, nie ma poprawy, nie ma innowacji, nie ma nowych kierunków, nie ma planu B. Natomiast magiel czy ring do wolnej amerykanki jest tam elementem niepożądanym, a nawet głęboko szkodliwym.

Spór w nauce, zanim pojawi się w mediach – jako uzyskany konsensus z zaprezentowaniem zdań odrębnych – powinien się wypalić ze swego emocjonalnego żaru w aulach uniwersyteckich. I zostać przedyskutowany, a nie wyniesiony najpierw do telewizji. Ludzie, tzw. statystyczni Kowalscy, nienawidzą sporów, zwłaszcza w momencie przeczuwanym jako zagrożenie. Nie chcą wtedy obserwować żenujących kłótni, a już zwłaszcza kłótni ekspertów – to wzmaga w nich poczucie zagrożenia i dezorientacji. I jak ten biedny decydent oraz ten biedny konsument mają coś z tego zrozumieć, skoro matematyk nie rozumie wirusologa klinicznego?

Covidowcy, czyli trędowaci 2020. O chorobowej stygmatyzacji

Chorzy i rekonwalescenci COVID-19 są odrzucani jako „roznosiciele paniki i kłamstwa”. Spotyka ich wrogość, hejt i zniewagi, a od przyjaciół co najwyżej akceptacja.

zobacz więcej
Wszystko co nowe, przebija się z trudem, nie chodzi zatem o to, by się wbrew sobie na coś zgadzać – z konformizmu, nieuczciwie. Nie chodzi o to, by była cenzura, a nawet autocenzura. Ale przeć na szkło tylko po to, aby ludzie przed ekranem znienawidzili nas wszystkich jeszcze bardziej i już kompletnie stracili do nas zaufanie, to samobójstwo.

Chodzi o to, by mieć na uwadze także godność nauki jako społecznie nieodzownego zjawiska, jako ludzkiej aktywności zasługującej na szacunek i wsparcie, choć nie bezgrzesznej, niewinnej i cudownej, o czym wiele już pisałam poprzednio na tych łamach. Polityka natomiast ostatnich dwóch powiedzmy dekad przeniosła do nauki swoje coraz bardziej skandaliczne, bo już nie tylko nieparlamentarne, obyczaje. Zupełnie zaś już przedziwne, gdy to politycy, nie rozumiejąc metody naukowej, dokładnie tak samo jak wszyscy inni zajmują się zagadnieniami klinicznymi, typu który lek działa, a który nie, na swoich komunikatorach z masami obserwujących.

Znajdujemy się wszyscy w sytuacji niełatwej, ale my, ludzie wykształceni, pracownicy nauki (mówię my, bo większość życia zawodowego spędziłam w laboratorium i z tymi dyplomami i doświadczeniem zostanę do śmierci) powinniśmy umieć pojąć, że są rzeczy, o których długo dyskutuje się za zamkniętymi drzwiami. Bo materia jest trudna, a prawdy nie ustala się przez głosowanie czy liczbę lajków na FB. Przeciąganie na swoją stronę opinii publicznej może się skończyć tym właśnie, że ostatecznie przejmują ją różnoracy pseudonaukowcy. Bo ludzie są zmęczeni wsłuchiwaniem się w publicznie prowadzony spór o współczynniku R, którego i tak nie rozumieją, bo nie poświęcono w programie szkolnym ANI MINUTY, żeby im pokazać funkcjonowanie metody naukowej w akcji.

Czyli nie przećwiczono z nimi w szkole powszechnej, jak postawić hipotezę, zaprojektować doświadczenie w układzie kontrolnym, wykonać je z odpowiednimi pomiarami, policzyć nieuniknione błędy i wysnuć wniosek co do własnej hipotezy oraz zrobić sensowny, skrótowy opis tego wszystkiego. I zastanowić się, co dalej można naukowo zrobić, jak i gdzie postawić następny krok. A w dodatku wcześniej przeczytać to wszystko, co warto najpierw na ten temat przeczytać, zanim się zrobi cokolwiek. I umieć wyselekcjonować owo „to wszystko” z lasu rzeczy.

Ludzie w większości nie rozumieją dziś nauki na najbardziej elementarnym, metodologicznym poziomie, czyli jak ona działa. Co zdolna jest, jak i z jakim prawdopodobieństwem wykazać, a czego na razie nie, lub ze znacznie mniejszym prawdopodobieństwem. Czego zaś nie jest w stanie poznać wcale. A zatem nie mogą zrozumieć dyskusji doktora z profesorem, za to świetnie mogą wyczuć fruwającą nad nią agresję.
Dyrektor Instytutu Medycznego Chorób Zakażnych IHU, prof. Didier Raoult dziŚ twierdzi, że wirus się zmienił na bardziej zjadliwy. Ilu ludzi umarło, bo podczas pierwszej fali pandemii opowiadał w mediach, że to nic takiego i on przecież ma na to lekarstwo? Na zdjęciu prof. Raoult uczestniczy w przesłuchaniu komisji śledczej francuskiego Senatu w sprawie Covid-19, zarządzania kryzysem i leczenia koronawirusa, 15 września 2020 r.w Paryżu. Fot. Daniel Pier/NurPhoto via Getty Images
Ile szkody francuskiej walce z pandemią przyniósł prof. Didier Raoult z Marsylii, ale nie swoim pomysłem na leczenie, bo nic się nie wie, dopóki się nie przeprowadzi eksperymentu! Zawalił jako uczony i jako człowiek wtedy, gdy w tej sprawie poleciał od razu do mediów, mając w ręku, UWAGA: siedmiu pacjentów, którym hydroksychlorokina pomogła (być może, bo nie było żadnej kontroli).

Skandaliczny był też styl, w jakim wywołał tym konflikt w radzie naukowej przy prezydencie Francji (do której, wbrew protestom części środowiska naukowego, został dosłownie wepchnięty na siłę przez Emmanuela Macrona, liczącego się z opinią publiczną bardziej, niż z opinią uczonych). Zrobił do dokładnie wtedy, gdy potrzebna była jedność, spokój wewnętrzny i zewnętrzny, szybkie zastanowienie i podejmowanie radykalnych decyzji.

Ilu ludzi umarło, bo prof. Raoult opowiadał, że to nic takiego i on przecież ma lekarstwo? Marsylia od początku COVID-19 we Francji jest jego największym, ciągłym ogniskiem. Mimo wysiłków prof. Raoulta. Dziś ów znowu opowiada, bez żadnych udokumentowanych i opublikowanych badań w ręku, że wirus się zmienił na bardziej zjadliwy. No jakoś trzeba wyjaśnić, dlaczego Mekka w Marsylii nie działa.

O skandalu w nauce zawsze świadczy jedno: że jacyś naukowcy zaczynają mieć „wyznawców”. Wyczytałam bodajże w wywiadzie z nim w „Financial Times”, że twarz Andersa Tegnella, odpowiedzialnego za szwedzką strategię walki z koronawirusem, mieszkańcy tego kraju tatuują sobie na przedramionach [3]. Nie wiem, czy mu gratulować popularności.

Czy jest w wyżej opisanym zjawisku konfliktu dr. Raoulta z kolegami po fachu element sporu prowincji francuskiej nauki z jej centrum oraz wszelkie inne nurtujące kraj nad Sekwaną konflikty (od żółtych kamizelek po napięcia na tle rasowym)? Oczywiście. Czy należało wywlekać owe spory przed monitory, aby budować na tym swój prestiż, a jednocześnie niszczyć społeczny prestiż nauki, w sytuacji, kiedy to może zagrażać życiu wielu ludzi? Nie sądzę.

Czy u nas nie ma podobnych do Francuza profesorów, doktorów, lekarzy? Takich, którzy w momencie najbardziej kryzysowym, gdy wymagana jest mobilizacja, demobilizują, niszcząc przy okazji prestiż instytucji takich, jak Polska Akademia Nauk? Tej, która do spraw COVID-19 powołała specjalny zespół pod kierownictwem prezesa PAN i sformułowała dokument, będący polskim naukowym konsensusem w tej sprawie.

Czy można mieć do tego dokumentu zastrzeżenia? Być może, nawet widziałam takie krytyczne komentarze np. ze strony kilku polskich immunologów. Czy należy go kontestować publicznie, nie przedstawiając wcześniej swego stanowiska bardziej „kameralnie”? Znów – nie sądzę.

Wychodzą na ulice, bo nie chcą nosić masek. Niemcy, którzy nie wierzą w pandemię

Nonkonformiści mają imponujący potencjał mobilizowania protestujących.

zobacz więcej
Dlaczego nie można po prostu robić dobrze swojego i pojawić się z pakietem wiarygodnych wyników w rękach tam, gdzie się o tym dziś rozmawia BY PODEJMOWAĆ DECYZJE, a nie by przeciągnąć część opinii publicznej na swoją stronę? Po co to robić? Dla sławy? Naprawdę nie wiem, więc niech ktoś mi odpowie, kto wie. Co zaś czują potem naukowcy i „frontowi” pracownicy służby zdrowia czy SANEPID, w sytuacji, gdy się im ubliża, zaszczuwa, hejtuje i KOMPLETNIE nie rozumie? Mają psychicznie gorzej od wielu z nas, bo mogą kompetentnie zbadać poziom i przyczyny swojej społecznej izolacji.

To nie są wróżby

Nauka nie daje prostych, oczywistych i krótko brzmiących rozwiązań skomplikowanych problemów. Specjaliści w jakiejś czy wielu dziedzinach naraz bywają jednak zmuszeni „uprościć problem” i powiedzieć: to jest bardzo skomplikowane, ale my musimy dać proste rekomendacje, bo inaczej władze nie będą mogły dać prostych zarządzeń i nikt nie będzie w stanie za nimi podążać. Pozostaje oczywiście kwestia tego, czy tych naukowych rad, a później ewentualnie wypracowanych na ich podstawie zarządzeń się słucha, czy nie i w jakim zakresie.

Z jednej strony oczekujemy od nauki cudów, bo tak nas przekonują od lat gazety tytułami typu: „odkryto cudowne lekarstwo na raka” (a tu ile byśmy w to pieniędzy nie włożyli, owo lekarstwo na razie działa na ogół na myszach). Z drugiej – nie możemy jej zaufać, bo w szkole nas nie nauczono nauki rozumieć. A przede wszystkim rozumieć poprawnie metody naukowej.

Nie rozumiemy, że nauka nie nadaje się do przewidywania przyszłości – dlatego futurologia nie jest nauką (pisałam o tym w tekście „8 najważniejszych błędnych prognoz”). Nauka nadaje się natomiast idealnie, zwłaszcza dobrze metodologicznie i etycznie uprawiana, do poszukiwania prawdy – i już samo to powoduje, że nie jest najlepszym źródłem nadziei w świecie. Nawet w świecie boga-postępu. I COVID-19 to brutalnie obnażył. Do poznania prawdy mamy w rękach tylko metodę naukową i – dla wierzących – objawienie.

Ludzie zwykli – niedoświadczający naocznie pandemii (bo chorzy są zamknięci w domach lub szpitalach, a gdy ich krewni umierają masowo, co ma miejsce w szczytach epidemii, to w ich pogrzebach nie bardzo mogą uczestniczyć) – bywają oszukiwani przez polityków i bankierów, dziś do listy tych, którym nie wierzą już w ani jedno słowo, dołączyli naukowców.
Spór w nauce, zanim pojawi się w mediach, powinien się wypalić z emocjonalnego żaru w aulach uniwersyteckich. Ludzie nienawidzą sporów, zwłaszcza w momencie przeczuwanym jako zagrożenie. Nie chcą wtedy obserwować żenujących kłótni, a już zwłaszcza kłótni ekspertów – to wzmaga w nich poczucie zagrożenia i dezorientacji. Jak mają coś z tego zrozumieć, skoro matematyk nie rozumie wirusologa klinicznego? Na zdjęciu pasażerowie metra w czeskiej Pradze. Fot. PAP/EPA/MARTIN DIVISEK
Przyczyny takiego stanu rzeczy ujęte prosto? Oto mija 6 miesięcy i cudownie sobie nie poradzili z epidemią (zresztą kto ją tam wie, czy ona w ogóle jest), mówią rzeczy, których nikt nie rozumie, kłócą się ze sobą – a skoro nie mają wspólnego zdania, to znaczy, że ktoś tu kłamie. Zamiast się porozumiewać, ogłaszają jakieś manifesty i zbierają podpisy (mówię tu o deklaracji z Great Barrington [4] oraz Naukowym Konsensusie wokół pandemii COVID-19 [5] – trzeba być „gimbazą”, by uważać, że prawdę się ustala w głosowaniu lub na zasadzie listów poparcia nawet najszacowniejszych nazwisk). No i naukowcy miewają parcie na szkło – a zatem w pojęciu statystycznego zjadacza chleba coś z tego mają, że ta cała pandemia jest. I bywali łapani na nieetycznym działaniu w swej pracy (pisałam o tym zjawisku w tekście „Wielkie oszustwa”), a w przypadku COVID-19 „The Guardian” wykrył skandal z fabrykowaniem danych [6]. Dodatkowo, od zaistnienia inżynierii genetycznej ludzie czują, że ta nowoczesna biologia może ich zaprowadzić o jeden most za daleko. I co wtedy?

Być może bez przywrócenia w nauce czynnika tzw. wyższych wartości dalej nie pojedziemy. Na samej ciekawości i wskaźnikach cytowań publikacji się nie da. Nauka jest powołaniem, jak edukacja, i jak od dawna do edukacji, tak i tu z przyczyn opisanych wyżej zaczęła się negatywna selekcja do zawodu. Najlepsi studenci coraz częściej wybierają komercję i wielkie korporacje, albo ambitne start-upy. „Uniwersytet jest po nic”, jak zauważył w tekście dla „Rzeczpospolitej” prof. Andrzej Szahaj [7]. Choć filozofowi chodziło raczej o takie (meta)fizyczne NIC, które tak pięknie ujmował Franz Fiszer na tarasie w „Ziemiańskiej” w starych dobrych czasach, gdy pytano go:
– Panie Franciszku, kim pan właściwie jest?
– Ja? Metafizykiem.
– A cóż takiego robi metafizyk?
– Nic nie robi.

I dobrze by było, by celem uniwersytetu znowu było poznanie, czyli niby nic, a jednak wszystko zarazem. W tym moim gorzkim ujęciu zdania prof. Szahaja chodzi o to, iż uniwersytet robi się do niczego. Nie jako zbiór osób, najczęściej godnych najwyższego szacunku, lecz jako system i instytucja. Skoro uczy głównie po to, by zasilić najlepszą swą cząstką korpo, a nie żeby odświeżyć nią własne soki życiowe, bada dla punktów i na czas, funkcjonując w systemie regularnej i powtarzalnej żebraniny o publiczne pieniądze.
Ten czas
COVID-19 obnaża słabości systemu prowadzenia i publikowania badań naukowych i alienację naukowców od świata zwykłych ludzi. Ich słabość psychiczną i zagubienie uczonych w świecie opartym o narracje, a nie o argumenty i poszukiwanie prawdy. Dziś na pytanie: „To jak to w końcu jest?”, świat nie życzy sobie słyszeć odpowiedzi naukowej, czyli: „A to zależy”.

Pandemia obnaża prawdę, iż naukowcy nie zbudowali lepszego świata, tylko świat nowocześniejszy. Było parcie na indywidualizm, a tu się solidaryzm nagle okazał potrzebny i co teraz? Ba, nie zbudowali nawet lepszej edukacji, co zresztą samą naukę wykańcza najbardziej. Ten koronawirus przeczołguje nas wszystkich i w każdym możliwym wymiarze.

– Magdalena Kawalec-Segond

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy



Przypisy:

[1]. https://www.nature.com/articles/d41586-020-02541-9

[2]. https://www.statista.com/statistics/1108009/sources-of-information-about-the-covid-19-corona-pandemic/

[3]. https://www.ft.com/content/5cc92d45-fbdb-43b7-9c66-26501693a371

[4]. https://gbdeclaration.org/

[5]. https://www.thelancet.com/journals/lancet/article/PIIS0140-6736(20)32153-X/fulltext)

[6]. https://www.theguardian.com/world/2020/jun/03/how-were-medical-journals-and-who-caught-out-over-hydroxychloroquine

[7]. https://www.rp.pl/Publicystyka/307049921-Szahaj-Uniwersytet-jest-po-nic.html

Zdjęcie główne: Ci zwykli ludzie, ci chorzy pozamykani w domach lub szpitalach, bywają oszukiwani przez polityków i bankierów. Dziś do listy tych, którym nie wierzą już w ani jedno słowo, dołączyli naukowców. Na zdjęciu: Maria Paula Moraes przytula swojego 82-letniego ojca przez „kurtynę uścisku” w Sao Paulo. Ostatni raz mogła go dotknąć ponad sto dni temu. Zasłony przytulające stały się w Brazylii alternatywą dla dystansowania społecznego podczas pandemii COVID-19. Fot. PAP/EPA/Sebastiao Moreira
Zobacz więcej
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pożegnanie z Tygodnikiem TVP
Władze Telewizji Polskiej zadecydowały o likwidacji naszego portalu.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Sprzeczne z Duchem i prawem
Co oznacza możliwość błogosławienia par osób tej samej płci? Kto się cieszy, a kto nie akceptuje?
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Autoportret
Andrzej Krauze dla Tygodnika TVP.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Totemy Mashy Gessen w wojnie kulturowej
Sama o sobie mówi: „queerowa, transpłciowa, żydowska osoba”.
Felietony wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Książki od Tygodnika TVP! Konkurs świąteczny
Co Was interesuje, o czych chcielibyście się dowiedzieć więcej?