Pytanie, po co kręcić wciąż te same fabuły, może zadać tylko człowiek naiwny. Ale w Hollywood tacy nie pracują. Tam wiedzą, że w kinie działa zasada inżyniera Mamonia. Lubimy te piosenki, które znamy. I te historie, które już wiele razy opowiadano.
Więcej na temat remake’ów w programie „Tego się nie wytnie” 13 maja o 20.00 w TVP Kultura. Gośćmi audycji będą aktorka Halina Łabonarska i piosenkarka Dorota Miśkiewicz.
Jednym z największych wydarzeń nocy Oscarów stała się prezentacja zwiastuna nowego „West Side Story”. Film z 1961 roku to legenda amerykańskiego kina. Klasyk nad klasykami, obsypany nagrodami (8 Oscarów w najważniejszych kategoriach) wielki komercyjny hit, który najpierw odniósł sukces na Broadway’u, a później w kinach. Dlatego remake’u mógł podjąć się tylko fachowiec klasy Stevena Spielberga. Musicalowa wersja „Romea i Julii” w realiach Nowego Jorku, z wojną gangów w tle, to murowany hit. I dlatego na premierę przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać (podobno do grudnia).
Kilka dni po rozdaniu najważniejszych nagród w świecie kina dowiedzieliśmy się z kolei, że wyróżniony międzynarodowym Oscarem duński film „Na rauszu” doczeka się wersji amerykańskiej. Madsa Mikkelsena w roli głównej ma zastąpić Leonardo di Caprio. Hitem jesieni ma być nowa „Diuna” (pierwszą w roku 1984 nakręcił David Lynch) według kultowej powieści Franka Herberta, a w kinach pojawił się właśnie „Mortal Kombat” (poprzednio był na ekranach w orku 1995). Krótko mówiąc, możemy powiedzieć, że nadchodzi czas remake’ów. Dlaczego? To proste. Hollywood w ogóle nie jest skłonne do ryzyka. Jak się inwestuje kilkadziesiąt (albo kilkaset) milionów dolarów w film, to się wybiera bezpieczne formuły gatunkowe i tematy. A co dopiero po finansowej klęsce, jaką zafundowała Fabryce Snów pandemia? Dziś producenci minimalizują ryzyko m.in. kręcąc nowe wersje znanych historii.
Poza logiką biznesową jest w tym także ukryta głębsza myśl. W podręcznikach dla scenarzystów można przeczytać, że w zasadzie istnieje tylko dziewięć typów fabuł. Reszta to ich warianty, a najczęściej zmieniają się nie historie, tylko dekoracje. O „West Side Story”, za które tantiemy powinien dostawać Szekspir, już tu wspominaliśmy, ale weźmy przykład jeszcze bardziej spektakularny. Jeden z największych sukcesów amerykańskiego kina z roku 2018, czyli „Narodziny gwiazdy”. Film Bradley’a Coopera był nie tylko komercyjnym hitem, przyniósł też jeden z największych przebojów ostatnich lat piosenkę „Shallow”, a jej wykonawczyni Lady Gaga weszła dzięki temu występowi do hollywoodzkiej pierwszej ligi.
Fabuła filmu jest prościutka. Oto wielki gwiazdor spotyka na swojej drodze dziewczynę z potencjałem. Inwestuje w nią swój czas i energię, a w końcu również uczucia. W efekcie ona odnosi większy sukces niż on i już go nie potrzebuje. Przypomina to państwu coś? I nie pytam o film „Narodziny gwiazdy” z roku 1976, w którym zagrali muzyk country Kris Kristofferson i Barbra Streisand (która w owym czasie była u szczytu kariery). Nie pytam też o „Narodziny gwiazdy” z 1954 z Judy Garland i Jamesem Masonem, ani o te, nieco już zapomniane, z roku 1937.
Owszem nakręcono aż cztery filmy pod tym samym tytułem, mniej więcej w odstępie 20 lat. Każdy z nich był komercyjnym sukcesem, ale przecież wszystkie one otwarcie nawiązują do mitu o Pigmalionie. Ponad wiek temu uwspółcześnił go w swojej sztuce George Bernard Show, co stało się z kolei podstawą musicalu „My Fair Lady” (sfilmowanego przez George’a Cukora). No cóż, jak widać, postmoderniści mieli sporo racji, kiedy twierdzili, że wszystkie historie zostały już wiele razy opowiedziane.
Remake, który sięga do sprawdzonej fabuły, daje producentowi poczucie bezpieczeństwa. Jeśli historia już się kiedyś sprawdziła, to są spore szanse, że znowu zarobi. Dlatego Hollywood uwspółcześnia kolejne filmy. Czasem wystarczy, że zmieni się aktorów albo stroje i kolejne pokolenie, które nie zna starszej wersji, pójdzie na nową do kina zobaczyć swoich idoli. Na marginesie dodam, że na naszym rynku też to czasem działa, bo przecież „Och Karol 2” to była ta sama historia, którą opowiedziano w „Och Karol” (tyle że Jana Piechocińskiego zastąpił Piotr Adamczyk).
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Los Angeles, światowej stolicy kina i remake’ów. Jest jeszcze jeden ważny powód, dla którego kreci się nowe wersje znanych historii. Otóż widzowie w USA kompletnie nie są zainteresowani filmami nakręconymi w innych językach. A skoro tak to historie ze świata trzeba dla nich kręcić w realiach amerykańskich i z miejscowymi gwiazdami.
To dlatego po angielsku nakręcono setki fabuł wcześniej zrealizowanych w innych krajach. Od „Zapachu kobiety” ze wspaniałym Alem Pacino (oryginał był włoski i wyreżyserował go Dino Risi) przez oscarową „Infiltrację” Martina Scorsese (tu inspiracja przyszła z Hongkongu) i „12 małp” Terry’ego Giliama (adaptacja pomysłu francuskiego) po „Siedmiu wspaniałych” Johna Sturgesa (którzy są amerykańską wersją arcydzieła Kurosawy „Siedmiu samurajów”).
Jak widać na tych przykładach remake’i mogą być filmami wybitnymi. Choć artystycznego ani komercyjnego sukcesu nic nie jest w stanie zagwarantować. Znany jest choćby przypadek arcydzieła Alfreda Hitchcocka „Psychoza” nakręconego pod tytułem „Psychol” przez jednego z największych artystów współczesnego kina Gusa van Santa. Film okazał się klęską, mimo że reżyser robił wszystko, aby był możliwie najbliższy oryginału.
Więcej na temat remake’ów w programie „Tego się nie wytnie” 13 maja o 20.00 w TVP Kultura. Gośćmi audycji będą aktorka Halina Łabonarska i piosenkarka Dorota Miśkiewicz.
13.05.2021
Zdjęcie główne: Leonardo di Caprio ma zagrać w amerykańskim remake'u duńskiego oscarowego filmu "Na rauszu". W roku 2013 wystąpił w tytułowej roki w "Wielkim Gatsbym", który był wcześniej ekranizowany cztery razy: w 1926, 1949, 1974 i w 2000. Fot. David L. Ryan/The Boston Globe via Getty Images