Cóż z tego, że są w Rosji ludzie, którzy mają odwagę wyjść na ulice, by manifestować sprzeciw wobec wojny? Widać, że uczestników takich manifestacji są setki, może nawet tysiące, ale na pewno nie miliony. W dodatku wielu Rosjan, o czym wiadomo z licznych relacji, nie wierzy, by wojsko rosyjskie poczynało sobie na Ukrainie tak, jak wojsko rosyjskie zwykło sobie poczynać. Zbyt wielu z nich jest przekonanych, że żołnierz rosyjski nie strzela do cywilów i nigdy nikomu nie robi krzywdy, a zresztą walczy z nowym wcieleniem Hitlera i cały świat powinien być za to wdzięczny.
Określenie „wojna Putina” zdejmuje więc po trosze odpowiedzialność z narodu rosyjskiego, tak jak słowo „naziści” zdejmuje je z Niemiec. Naziści z NSDAP, owszem, rządzili, a Adolf Hitler, ich Führer do wojny dążył i w końcu ją rozpętał. Ale wojnę prowadziło państwo niemieckie. Ci, którzy mówią o winie nazistów, nazbyt łatwo – może celowo? – puszczają w niepamięć winy Niemiec. Z Putinem i Rosją jest dokładnie tak samo i sympatia – czy może raczej pewna doza zrozumienia – dla losu zwykłych Rosjan niczego tu nie zmienia.
Mniej znaczy więcej
Choć każdą wojnę bardziej sugestywnie niż słowa opisują obrazy, od słów nie da się uciec. Jak zatem mówić i pisać o wojnie ukraińskiej? Jasno, prosto, rzeczowo, zrozumiale, trafnie i bez egzaltacji. Doskonale wiemy, że Rosjanie to najeźdźcy, ale powtarzanie tego w co drugim zdaniu relacji telewizyjnych pachnie banałem i właśnie egzaltacją – a to tylko osłabia wymowę wydarzeń. Epatowanie słowami szkodzi. Nie tylko w architekturze sprawdza się idea twórców z Bauhausu: „Mniej znaczy więcej”.
Wypadałoby też trzymać się zasad języka polskiego, a z tym bywa różnie. Weźmy nazwy miast i miejscowości. Kijów, Charków, Żytomierz czy Odessa nazywane są tak jak należy, dlaczego jednak Iwano-Frankowsk stał się Iwano-Frankiwskiem, a miasto Dniepr występuje jako Dnipro? Nie ma po temu żadnego powodu. Bardzo wiele ukraińskich miejscowości ma przecież polskie nazwy i, co więcej, dotyczy to nie tylko tych, które znajdowały się w granicach przedwojennej Polski – vide Zaporoże, Czernihów, Czerkasy czy Winnica. To także pokłosie historii.
Ogólna reguła nakazuje używanie nazw geograficznych w wersji polskiej wszędzie tam, gdzie polskie nazwy istnieją. Mówimy Mediolan, nie Milano, Akwizgran, nie Aachen, Sekwana, nie Seine, Walia, nie Wales. Posługiwanie się nazwami oryginalnymi byłoby i sztuczne, i często niezrozumiałe.
Obawiam się jednak, że jeżeli wojna, co nie daj Boże, w większym stopniu ogarnie zachodnią część Ukrainy, gdzie, z oczywistych przyczyn historycznych, polskich nazw jest w bród, będziemy mieli wysyp nowych nazw, które niekoniecznie będą czytelne.