Rozmowy

Ekstremalny narciarz starej daty umie się zatrzymać. Młodsza gwardia popełnia samobójstwo

Ski bumy to była młodzież ogarnięta pasją jazdy na nartach. Przyjaźniliśmy się, żyliśmy razem, mieszkaliśmy w nielegalnie zbudowanych chatkach w górach. Żeby mieć na jedzenie, oprowadzaliśmy ludzi po górach, a nawet zbieraliśmy butelki po piwie. Dziennikarze, filmowcy, czy fotografowie przybywali tam tłumnie i zawsze mieli co robić – mówi Peter (Peru) Chrzanowski, mieszkający w Kanadzie narciarz ekstremalny, paralotniarz i filmowiec.

TYGODNIK TVP: Kiedy zaczęły pana ciągnąć ekstremalne wyzwania?

PETER (PERU) CHRZANOWSKI:
Byłem szaleńcem od dziecka. Moi rodzice chyba w najśmielszych snach nie wyobrażali sobie, jak ekstremalnie szalonego potomka sprawili. Co prawda słowo „ekstremalny” pojawiło się w moim słowniku dużo, dużo później, gdy byłem już dorosły, ale od małego pociągało mnie to, co ryzykowne, nietypowe. Nie miałem rodzeństwa, musiałem więc w jakiś sposób wyrzucać z siebie te pokłady energii, wyżywać się. Robiłem różne draki. Kiedyś, gdy byłem jeszcze małym chłopcem, przewróciłem sznur skuterów, które posypały się jak domino. Kiedy już jeździłem na nartach, rodzice często zostawiali mnie pod opieką swoich znajomych, którzy próbowali pilnować, żebym wraz z nimi jeździł przygotowanymi trasami. A ja wymykałem się spod ich opieki i wybierałem zamiast tych ubitych, trasy w lesie, z pagórkami i przeszkodami, których pokonywanie dawało mi znacznie więcej adrenaliny.

Kto nauczył pana jeździć na nartach? Rodzice?

Dziadek. Miałem trzy lata, kiedy zaczął mnie uczyć. To był bardzo wysportowany człowiek. Brał udział w powstaniu śląskim, grał w piłkę nożną i też był poniekąd ryzykantem. Pamiętam jak przez mgłę moment, gdy on wraz z mamą gdzieś pod Prokocimiem, bo tam mieszkał, postawili mnie na małych, czerwonych nartkach. Wynajdywaliśmy razem różne pagórki i tak trenowałem swoje pierwsze zjazdy. Tak naprawdę to właśnie ów dziadek mnie wychowywał, bo rodzice w czasach komuny przez sześć dni w tygodniu pracowali i żyli w Krakowie.
Peter Chrzanowski jako dziecko, z rodziną na nartkach. Fot. archiwum PPCh
W pewnym momencie wraz z rodzicami wyjechał pan z Polski. Kiedy i w jakich okolicznościach połknął pan bakcyla podróży?

Wyjechaliśmy jako polscy emigranci i osiedliliśmy się w Kanadzie. Gdy miałem 14 lat, ojciec dostał rok wolnego od zajęć na tamtejszym uniwersytecie. Miał w tym czasie prowadzić wykłady: przez cztery miesiące w Brazylii, a potem kolejne cztery w Argentynie. Wtedy wpadł na genialny pomysł – sprzedał refundowane bilety lotnicze, a za te pieniądze kupił volkswagena kampera, by przez 14 miesięcy wraz z żoną i mną podróżować nim z Nowego Brunszwiku w Kanadzie do Ziemi Ognistej i z powrotem. W Peru, kiedy przejeżdżaliśmy drogą wiodącą przez góry, zobaczyłem po raz pierwszy sześciotysięczne andyjskie szczyty. Te góry zrobiły na mnie tak ogromne wrażenie, że od razu zacząłem sobie wyobrażać, jakby to było wspaniale zjeżdżać po ich stokach na nartach. Był rok 1972, czas rewolucji w Chile, gdy kraj ten pogrążony był w totalnym chaosie. Na czarnym rynku za dolara można było otrzymać 800 escudo, zamiast 23 oferowanych przez bank. Korzystając z tego, mieszkaliśmy w pięciogwiazdkowym hotelu, gdzie za dzień pobytu wraz z wypożyczeniem nart płaciliśmy za całą rodzinę 10 dolarów. Walutę wymienialiśmy w windzie. Takie to były czasy i sytuacje. Niemniej mogłem tam bez problemu i we wspaniałych warunkach rozwijać swoją pasję.
Z rodziną na Ziemi Ognistej. Fot. archiwum PPCh
Powrót do rzeczywistości po takiej eskapadzie chyba nieco bolał…

To prawda. Gdy wróciliśmy do Kanady, od razu odczułem przepaść dzielącą mnie z rówieśnikami. Oni głównie imprezowali, pili piwo i ganiali za dziewczynami, a ja miałem zupełnie inne zainteresowania. Widząc to, ojciec załatwił mi w czasie wakacji pracę przy pomiarach geodezyjnych w Peru. Byłem asystentem, który nosił sprzęt. Pracowaliśmy na wysokości 4000 metrów, a nasze pomiary dotyczyły skał na styku dwóch płyt tektonicznych. Dane, które zbieraliśmy, miały pomagać w prognozowaniu kolejnych trzęsień ziemi. Kiedy kończyła się praca, w weekendy mogłem do woli wędrować i zjeżdżać po znajdujących się tam lodowcach. To było preludium do tego, do czego tak naprawdę dążyłem i o czym już wtedy czytałem. Z każdym dniem marzyły mi się coraz bardziej skomplikowane i ambitne ekspedycje.

Podczas pobytu w Peru podobno przeżył pan niemiłe przygody.

Owszem. Pierwszego roku w Peru ukradziono mi buty narciarskie i wiązania, które umożliwiają chodzenie po górach, czyli popularne dziś skitury. Skoro nie miałem sprzętu, to postanowiłem pozwiedzać Amazonię. Po drodze do Manaus zatrzymałem się na moment w kolumbijskiej Leticii. Patrząc na to, co wtedy zrobiłem jako durny siedemnastolatek, dziś sądzę, że nie było to zbyt rozsądne. Kupiłem bowiem zioło od handlarza marihuaną, który tak naprawdę okazał się podstawionym tajniakiem. Wylądowałem w więzieniu. Myślę, że wsadzili mnie głównie po to, by mnie wystraszyć. Pamiętam, że mieli tam bardzo dobrą kawę. W moim paszporcie znalazł się wpis narcotrafficante, czyli przemytnik narkotyków. Stróże prawa byli przekonani, że z taką adnotacją nie uda mi się uciec z tego kraju, bo przecież na granicy musiałbym okazać paszport. Ale znalazłem na to sposób. Kiedy przypadkiem znalazłem się na wolności, pobiegłem od razu do apteki po… alkohol. Wpis zrobiony był atramentowym piórem, wystarczyło więc te litery zamazać. Gdy przekraczałem granicę i zapytano mnie, dlaczego strona w paszporcie jest nieczytelna, odpowiedziałem, że dokument wpadł mi pod ciężarówkę jadącą po błotnistej drodze. Udało się. Strażnicy kupili moją ściemę i w ten sposób uciekłem do Peru.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Jak potoczyło się dalsze pana życie?

Zacząłem być narciarzem w wiecznej podróży, który z plecakiem wędruje po świecie, wynajmuje tanie pokoje i jeździ na nartach ile się tylko da. Miałem sporo szczęścia, bo pewnego razu poznałem piękną dziewczynę. Była modelką i poprosiła mnie, bym nauczył ją jazdy na nartach. Ja udzielałem jej lekcji, a ona pozwoliła mi nocować w swoim luksusowym apartamencie przez dwa tygodnie. Zgodnie z powiedzeniem „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, dokonywałem kolejnych ryzykownych zjazdów do czasu, gdy na jednym z nich omal nie postradałem życia.

Co się wydarzyło?!

Podczas kolejnego pobytu w Peru zorganizowałem ekspedycję na najwyższą tamtejszą górę – Huascarán. Nie zdobyłem wówczas szczytu, ale podczas tej wyprawy poznałem dwóch świetnych narciarzy: Patricka Vallençanta i Jean Marca Boivina. Byli zdecydowanie lepsi ode mnie, imponowali mi, więc gdy w następnym roku ponownie pojawiłem się w Peru, postanowiłem im dorównać. Chciałem wyruszyć na wyprawę, która trudnością byłaby porównywalna z tą przeze mnie niezaliczoną. Traf chciał, że wkrótce poznałem niejakiego Amerigo Tordoyę. To on opowiedział mi o dwóch trudnych szczytach: Ranrapallca i Ishinca. I to one, jak nietrudno się domyślić, stały się celem naszej wyprawy.

Zorganizowaliśmy osiołka, który pomógł taszczyć nasz sprzęt, by po dwóch dniach marszu dotrzeć do bazy pod wspomnianymi szczytami. Pierwszy z nich, Ishinca, zdobyliśmy, a potem zjechaliśmy z niego na nartach bez większego trudu, bo był niższy i łatwiejszy. Natomiast Ranrapallca okazała się o wiele trudniejszym celem. Co prawda weszliśmy na ten sześciotysięczny szczyt, ale na wierzchołku byłem ogłupiały, bo wysokość robi swoje i wtedy człowiek nie myśli racjonalnie. Bardziej doświadczony Amerigo ostrzegał mnie wprawdzie i sugerował, bym zjechał tylko z niższej partii tej góry, bo stoki podszczytowe były mocno oblodzone, ale ja wiedziałem swoje. Zamierzałem zjechać z samego wierzchołka! Nietrudno sobie wyobrazić, co się wtedy stało. Zrobiłem raptem cztery skręty, po czym narty straciły oparcie na szklistym lodzie i…zacząłem się staczać coraz szybciej w dół. Pomyślałem tylko, że to już koniec, więc rozluźniłem ciało. To mnie zapewne uratowało od złamania kości. Turlałem się tak przez ponad 900 metrów, aż do samej bazy. Oczywiście straciłem wtedy przytomność. Leżąc tak bezwiednie, przeniosłem się do dziwnej krainy. Zobaczyłem niebieskie światła, słyszałem głosy, które namawiały mnie, żebym tam został. Odpowiedziałem im, że „mam jeszcze za dużo do zrobienia”. Po ocknięciu okazało się, że jestem w szczelinie lodowej i mam gołe stopy.
Ranrapallca. Fot. archiwum PPCh
Jak wylądował pan tam z bosymi stopami?

Buty narciarskie, które wcześniej miałem na nogach, były zapinane tylko na jedną klamrę. Najprawdopodobniej w trakcie upadku klamry puściły, a wtedy luźne buty zsunęły się z nóg wraz ze skarpetami.

Kiedy wygramoliłem się z tej szczeliny, zacząłem wzywać pomocy. Amerigo przez dwie godziny musiał zjeżdżać na linie, by do mnie dotrzeć. Kiedy się pojawił, owinął mnie w śpiwór, umieścił w namiocie i podał tabletki nasenne. Tak przespałem prawie 3 dni, gdy on przez 14 godzin zbiegał na dół, by sprowadzić pomoc. Kiedy ponownie otworzyłem oczy, ujrzałem nad sobą ekipę ratunkową. Po kilkutygodniowym pobycie w szpitalu wróciłem do Kanady. Jeszcze przez miesiąc miałem poważne zaburzenia błędnika, chodziłem po ulicach jak pijany. Musiałem też leczyć spaloną od słońca skórę. To była sroga nauczka, że należy słuchać przewodnika, by nie robić więcej tak głupich błędów.
Transport na noszach. Fot. archiwum PPCh
Czy to dramatyczne wydarzenie zachwiało pana entuzjazmem, zniechęciło do kontynuowania narciarskiej pasji?

Paradoksalnie dodało mi jedynie otuchy. Pomyślałem sobie, że skoro jednak ocalałem, to muszę mieć zapewne jakiegoś anioła stróża, który nade mną czuwa. Czyli, że gdy już obrałem tę drogę, to muszę nią dalej kroczyć. Kiedy wydobrzałem, pojechałem do miejscowości Lake Louise, by w okolicznych Górach Skalistych zrobić kilka pierwszych zjazdów z tamtejszych szczytów. Niestety, i tym razem nie wszystko poszło zgodnie z planem. Kilkusetmetrowy upadek spowodował pojawienie się na mojej głowie kilku szwów. A skoro prognoza pogody na kolejne tygodnie była mało obiecująca, postanowiłem pojechać jeszcze dalej na zachód, do Whistler.

To było wtedy ciekawe miejsce. Dziś też, tylko chyba zupełnie inne.

Kiedy tam dotarłem, to był jeszcze, jak to się mówi, dziki zachód. Takie miejsce, w którym działało zaledwie kilka wyciągów i gdzie pojawiali się ludzie określani mianem ski bumy, czyli młodzież ogarnięta pasją jazdy na nartach, i to za niewielkie pieniądze. Z czasem stworzyła się tam jedyna w swoim rodzaju społeczność, w ramach której wszyscy się przyjaźnili, żyli razem, mieszkali w nielegalnie zbudowanych chatkach w górach. Z racji tego, że w tym szybko rozwijającym się ośrodku narciarskim firmy zaczynały stawiać coraz to nowe hotele, o materiały budowlane nie było trudno. Wieczorami podjeżdżaliśmy po przeznaczone na straty bale i deski, by z nich budować nasze skromne chaty. Żeby mieć na jedzenie, czy wręcz żeby przetrwać, łapaliśmy się różnych sposobów na zarobek – oprowadzaliśmy ludzi po górach, a nawet zbieraliśmy butelki po piwie.

Dziś Whistler to elegancki kurort narciarski. Nawet spanie w vanie jest tam zabronione, natomiast w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zeszłego wieku można było liczyć na znacznie większą swobodę. My, narciarze ekstremalni, toczyliśmy też odwieczny spór z alpinistami, którzy uważali, że nie powinno się zjeżdżać z tak stromych stoków, że jest to teren zarezerwowany wyłącznie dla wspinaczy.
Ski bumy. Fot. archiwum PPCh
Można powiedzieć, że przyczyniliście się do turystycznego rozwoju tego miejsca.

Jestem przekonany, że ski bumy zrobili dużo dobrego dla Whistler. Prawie wszyscy, którzy wtedy żyli i zjeżdżali z tych stromych gór, byli świetnymi narciarzami. Wielu też młodych ludzi w Kanadzie i nie tylko chciało ich obserwować i podziwiać. Powstało wiele filmów, reportaży, bo dziennikarze, filmowcy, czy fotografowie przybywali tam tłumnie i zawsze mieli co robić. Młodzież, która potem oglądała te materiały w prasie czy telewizji, chciała jechać do Whistler i uczyć się takiej jazdy. Tak to się wszystko zaczęło i rozwinęło właśnie dzięki nam.

A jaki był pana najtrudniejszy zjazd?

Bezapelacyjnie był to zjazd z Mount Robson, która znajduje się dość daleko od Whistler, w kanadyjskich Górach Skalistych. To bardzo trudna technicznie góra, pełna spadających kamieni i wystających skał. Żeby wejść na nią szybko, trzeba mieć ze sobą minimum sprzętu i ekwipunku. Udało mi się znaleźć krótszą drogę podejścia, po czym zjechałem z samego szczytu. Cała akcja zajęła mi trzy dni.

Jest na tej górze trudna ściana, która ma 300 metrów wysokości, przy kącie nachylenia ponad 55 stopni. Nie jestem osobą wierzącą, choć mam dużo wiary w sobie. Jedyny święty, jakiego uznaję i do którego się modlę, to święty Antoni, który pomaga mi, bo często coś gubię. Mam jednak w sobie taką wiarę w pełnię księżyca i że w tym czasie, gdy czegoś się podejmuję, warunki w górach są zawsze dobre. To mi się sprawdza od ponad czterdziestu lat. I wtedy też wszystkie górskie przedsięwzięcia udawały mi się. W bazie podczas owej wyprawy na Mount Robson towarzyszyła mi dziewczyna, która zabrała ze sobą kotka o imieniu Robson. Nie zdecydowałem się co prawda na zjazd legendarną północną ścianą, co zamierzałem, ponieważ była zbyt oblodzona. Przeszedłem jednak na drugą stronę, gdzie warunki były już znośne. Spotkałem tam Amerykanów i to oni potwierdzili mój zjazd, a co za tym idzie – największy wyczyn sportowy.
Zjazd z Mount Robson. Fot. archiwum PPCh
Góry górami, ale czy w pana bogatym życiu istniało coś poza nimi, jakieś życie towarzyskie?

Owszem, nie brakowało imprez towarzyskich i spotkań z dziewczynami. Chodziłem całkiem długo z pewną dziewczyną, z którą odbyliśmy podróż dookoła świata. Byliśmy razem pięć lat, ale w końcu poznała innego faceta i wyszła za niego za mąż. Kiedy w 1982 roku stworzyłem firmę, by realizować filmy o górskich wyprawach, zrozumiałem, że potrzebuję na to tak wiele czasu, że cudem byłoby znalezienie kobiety, która by tę pasję podzielała, rozumiała i po prostu wytrzymała ze mną. Zrealizowałem nawet o tym film, coś na kształt komedii romantycznej, pod tytułem „Paracinderella”, czyli Parakopciuszek, w którym szukam żony. Szczerze przyznam, że brakuje mi tej drugiej połówki, nikt nie chce być i umierać sam, choć gdy patrzę wstecz, to jestem zadowolony, że się nie ożeniłem. Kocham kobiety, ale obowiązki wynikające z bycia mężem, a zapewne i ojcem, byłyby dla mnie chyba zbyt dużym obciążeniem.

Czy narty to pana jedyna pasja?

Jest też i druga – paralotniarstwo. Moja miłość do paralotni zrodziła się w 1986 roku, kiedy słynny wspinacz francuski Christophe Profit pokazał, co to za sport. Pewnego dnia w Vancouver pojawił się Mark Twight z czterema podróbkami francuskich paralotni i razem z nim dokonałem swoich pierwszych lotów. Pogoda wtedy nie dopisała, jeden z kolegów, który też próbował swoich sił, tak pechowo wylądował, że złamał dwa kręgi, choć na szczęście nie został sparaliżowany. Proszę sobie wyobrazić, że przez 15 lat latałem, nie wiedząc, co to takiego prądy termiczne. Gdy więc pewnego dnia wyniosło mnie ponad skalisty szczyt, bardzo się zdziwiłem. Wszystkiego uczyliśmy się sami – lądowania, sterowania, latania. Ryzyko było ogromne, ale jakaś magiczna siła znowu nad nami czuwała. Choć i tym razem nie obyło się bez kraks. Pewnego razu w Pemberton, gdzie teraz mieszkam, przy podejściu do lądowania uderzyłem mocno w dach. Złamałem wówczas obie nogi oraz rękę, wybiłem też zęby. Z kolei podczas lotów w Peru złamałem miednicę i kość udową. Nawet to nie odstraszyło mnie jednak od dalszych prób latania i szybowania w przestworzach.
Paralotniarstwo. Fot. archiwum PPCh
A co dzisiaj bardziej pana pasjonuje: narty czy paralotnia?

Moje ciało jest już bardzo pokiereszowane, źle znoszę kanadyjskie zimy – czasem mroźne, czasem wilgotne. Wtedy, między grudniem a marcem, uciekam na trzy miesiące do Kolumbii albo Meksyku. W tym roku początek zimy i święta spędziłem jednak w Kanadzie, z moją dziewięćdziesięcioletnią mamą. Oczywiście lubię nadal pojeździć na nartach, w świeżym puchu, w słońcu, gdy nie ma siarczystych mrozów, ale bardziej ciągnie mnie jednak do latania. Tam w górze mogę pomyśleć, pomedytować, czuję prawdziwą wolność. Choć rzecz jasna muszę się też mocno koncentrować podczas lądowania, by ponownie nie wbić się w jakąś ścianę.

Był pan jednym z prekursorów narciarstwa ekstremalnego. A jak dziś, z perspektywy czasu, widzi pan tę dyscyplinę sportu?

Sprzęt jest lepszy, dzięki temu można zjeżdżać szybciej, bardziej spektakularnie, choć wydaje mi się, że jest w tym sporcie coraz mniej szacunku do gór. Kiedy czasami patrzę na to, co wyczynia młodsza gwardia, odnoszę wrażenie, że to samobójstwo dosłownie i w przenośni. Ekstremalny narciarz starej daty umie się zatrzymać na zakręcie, jeśli tego wymaga sytuacja. Trzeba mieć wobec gór pokorę, uczyć się ich i pamiętać, że to nie jest taki zwykły „szus”, czyli jak to się mówi „zjazd na krechę”. Chciałbym jednak, by młodzi próbowali swoich sił zarówno w tym, jak i innych sportach, by nie spędzali czasu wyłącznie przed komputerem, tylko byli aktywni, póki jest się jeszcze odpowiednio sprawnym, bo niestety nic nie trwa wiecznie.
Ostry zjazd na nartach. Fot. archiwum PPCh
– rozmawiała Marta Kawczyńska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Peter (Peru) Chrzanowski – mieszkający w Kanadzie narciarz ekstremalny, paralotniarz i filmowiec polskiego pochodzenia. W latach 70. i 80. XX wieku dokonał wielu pierwszych zjazdów na nartach z wysokich szczytów Ameryki Północnej, m.in. z Mount Robson. Uczestniczył w eksploracyjnych wyprawach na terenie Ameryki Południowej, w tym do ludów Arachuaco i Kogi w niedostępnych Sierra Nevada de Santa Marta.

Realizuje również filmy dokumentalne o narciarstwie ekstremalnym i paralotniarstwie. Kilka z nich zostało nagrodzonych na festiwalach filmowych. W internecie jest dostępnych kilka jego produkcji, m.in. „The North Face. Seven Years on Mount Robson”. Jako filmowiec brał udział w wyprawie dookoła świata samolotem DC Dakota z czasów II wojny światowej.

Autor wielu artykułów w fachowej prasie narciarskiej. Obecnie z pasją organizuje i popularyzuje w krajach latynoskich nową dyscyplinę – aerothlon, składający się z trzech konkurencji: biegu, jazdy na rowerze górskim i zlotu na paralotni.
Zdjęcie główne: Peter Peru Chrzanowski z nartami pod Huascaran. Fot. archiwum PPCh
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.