Powrót do rzeczywistości po takiej eskapadzie chyba nieco bolał…
To prawda. Gdy wróciliśmy do Kanady, od razu odczułem przepaść dzielącą mnie z rówieśnikami. Oni głównie imprezowali, pili piwo i ganiali za dziewczynami, a ja miałem zupełnie inne zainteresowania. Widząc to, ojciec załatwił mi w czasie wakacji pracę przy pomiarach geodezyjnych w Peru. Byłem asystentem, który nosił sprzęt. Pracowaliśmy na wysokości 4000 metrów, a nasze pomiary dotyczyły skał na styku dwóch płyt tektonicznych. Dane, które zbieraliśmy, miały pomagać w prognozowaniu kolejnych trzęsień ziemi. Kiedy kończyła się praca, w weekendy mogłem do woli wędrować i zjeżdżać po znajdujących się tam lodowcach. To było preludium do tego, do czego tak naprawdę dążyłem i o czym już wtedy czytałem. Z każdym dniem marzyły mi się coraz bardziej skomplikowane i ambitne ekspedycje.
Podczas pobytu w Peru podobno przeżył pan niemiłe przygody.
Owszem. Pierwszego roku w Peru ukradziono mi buty narciarskie i wiązania, które umożliwiają chodzenie po górach, czyli popularne dziś skitury. Skoro nie miałem sprzętu, to postanowiłem pozwiedzać Amazonię. Po drodze do Manaus zatrzymałem się na moment w kolumbijskiej Leticii. Patrząc na to, co wtedy zrobiłem jako durny siedemnastolatek, dziś sądzę, że nie było to zbyt rozsądne. Kupiłem bowiem zioło od handlarza marihuaną, który tak naprawdę okazał się podstawionym tajniakiem. Wylądowałem w więzieniu. Myślę, że wsadzili mnie głównie po to, by mnie wystraszyć. Pamiętam, że mieli tam bardzo dobrą kawę. W moim paszporcie znalazł się wpis
narcotrafficante, czyli przemytnik narkotyków. Stróże prawa byli przekonani, że z taką adnotacją nie uda mi się uciec z tego kraju, bo przecież na granicy musiałbym okazać paszport. Ale znalazłem na to sposób. Kiedy przypadkiem znalazłem się na wolności, pobiegłem od razu do apteki po… alkohol. Wpis zrobiony był atramentowym piórem, wystarczyło więc te litery zamazać. Gdy przekraczałem granicę i zapytano mnie, dlaczego strona w paszporcie jest nieczytelna, odpowiedziałem, że dokument wpadł mi pod ciężarówkę jadącą po błotnistej drodze. Udało się. Strażnicy kupili moją ściemę i w ten sposób uciekłem do Peru.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Jak potoczyło się dalsze pana życie?
Zacząłem być narciarzem w wiecznej podróży, który z plecakiem wędruje po świecie, wynajmuje tanie pokoje i jeździ na nartach ile się tylko da. Miałem sporo szczęścia, bo pewnego razu poznałem piękną dziewczynę. Była modelką i poprosiła mnie, bym nauczył ją jazdy na nartach. Ja udzielałem jej lekcji, a ona pozwoliła mi nocować w swoim luksusowym apartamencie przez dwa tygodnie. Zgodnie z powiedzeniem „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, dokonywałem kolejnych ryzykownych zjazdów do czasu, gdy na jednym z nich omal nie postradałem życia.
Co się wydarzyło?!
Podczas kolejnego pobytu w Peru zorganizowałem ekspedycję na najwyższą tamtejszą górę – Huascarán. Nie zdobyłem wówczas szczytu, ale podczas tej wyprawy poznałem dwóch świetnych narciarzy: Patricka Vallençanta i Jean Marca Boivina. Byli zdecydowanie lepsi ode mnie, imponowali mi, więc gdy w następnym roku ponownie pojawiłem się w Peru, postanowiłem im dorównać. Chciałem wyruszyć na wyprawę, która trudnością byłaby porównywalna z tą przeze mnie niezaliczoną. Traf chciał, że wkrótce poznałem niejakiego Amerigo Tordoyę. To on opowiedział mi o dwóch trudnych szczytach: Ranrapallca i Ishinca. I to one, jak nietrudno się domyślić, stały się celem naszej wyprawy.
Zorganizowaliśmy osiołka, który pomógł taszczyć nasz sprzęt, by po dwóch dniach marszu dotrzeć do bazy pod wspomnianymi szczytami. Pierwszy z nich, Ishinca, zdobyliśmy, a potem zjechaliśmy z niego na nartach bez większego trudu, bo był niższy i łatwiejszy. Natomiast Ranrapallca okazała się o wiele trudniejszym celem. Co prawda weszliśmy na ten sześciotysięczny szczyt, ale na wierzchołku byłem ogłupiały, bo wysokość robi swoje i wtedy człowiek nie myśli racjonalnie. Bardziej doświadczony Amerigo ostrzegał mnie wprawdzie i sugerował, bym zjechał tylko z niższej partii tej góry, bo stoki podszczytowe były mocno oblodzone, ale ja wiedziałem swoje. Zamierzałem zjechać z samego wierzchołka! Nietrudno sobie wyobrazić, co się wtedy stało. Zrobiłem raptem cztery skręty, po czym narty straciły oparcie na szklistym lodzie i…zacząłem się staczać coraz szybciej w dół. Pomyślałem tylko, że to już koniec, więc rozluźniłem ciało. To mnie zapewne uratowało od złamania kości. Turlałem się tak przez ponad 900 metrów, aż do samej bazy. Oczywiście straciłem wtedy przytomność. Leżąc tak bezwiednie, przeniosłem się do dziwnej krainy. Zobaczyłem niebieskie światła, słyszałem głosy, które namawiały mnie, żebym tam został. Odpowiedziałem im, że „mam jeszcze za dużo do zrobienia”. Po ocknięciu okazało się, że jestem w szczelinie lodowej i mam gołe stopy.