TYGODNIK TVP: W poniedziałek 27 lutego zmarł znany rosyjski politolog Gleb Pawłowski. Niegdyś był jednym z ojców sukcesów wyborczych Władimira Putina, jego spin doktorem. W ostatnich latach został jednak krytykiem Kremla. Skąd ta zmiana?
WŁODZIMIERZ MARCINIAK: Kreml stracił do niego zaufanie. Pawłowski stał się znany już w czasie kampanii wyborczej Borysa Jelcyna w 1996 roku. Odegrał istotną rolę w czasie pierwszej kampanii wyborczej Władimira Putina, a następnie w kampanii wymierzonej w niektóre środki masowego przekazu czy w Michaiła Chodorkowskiego. Realizował je od strony medialnej, piarowej.
Nigdy nie pracował na etacie w administracji prezydenta. Natomiast miał z nią dobre kontakty. Prowadził Fundację Polityki Skutecznej, która otrzymywała z Kremla zamówienia.
Z czasem jego znaczenie zaczęło stopniowo spadać, a ostatecznie współpraca została zakończona w 2011 roku. Na tym tle wzrastał jego krytycyzm wobec Kremla, który był jednak stonowany. Pawłowski raczej przybierał pozę intelektualisty zdystansowanego, wypowiadającego się ogólnikowo. Choć uczestniczył w protestach przeciwko sfałszowaniu wyborów w 2012 roku.
Co jednak było przyczyną zerwania tych relacji – interesy czy może różnica zdań?
Fundamentalna różnica zdań. Pawłowski był przeciwnikiem powrotu Putina na urząd prezydenta w 2012 roku, a także zwolennikiem pozostania na nim Dmitrija Miedwiediewa. Ponadto jego fundacja prowadziła wcześniej kampanię wyborczą Socjaldemokratycznej Partii Ukrainy – z jej ramienia na pierwszym miejscu listy znalazł się Wiktor Medwedczuk, pupil Putina. Zawalono tę kampanię – Medwedczuk nie wszedł do parlamentu. Ale to był czynnik dodatkowy. Kluczowym było wspieranie Miedwiediewa, przy jednoczesnym głoszeniu, że „jest najwyższa pora na skończenie z oświeconym autorytaryzmem”, że „potrzebne są rządy prawa oraz gwarancje prawne dla biznesu”, z kolei „powrót Putina zakłóciłby ten proces”.
Czyli próbował de facto zmniejszyć podmiotowość Władimira Putina?
Tak, okazało się, że nie da się zatrzymać maszyny autorytaryzmu, w której rozpędzeniu uczestniczył. Ona po prostu Pawłowskiego zmiotła.
Pochodził z Odessy, gdzie już w czasie studiów historycznych był dysydentem. Co wiemy o środowisku, z którego się wywodził?
Nie była to duża grupa. Przede wszystkim zajmowała się wydawaniem i kolportowaniem samizdatów. Główną rolę odgrywał w niej Wiaczesław Igrunow. Grupa została jednak zatrzymana [przez KGB – red.] za kolportaż „Archipelagu Gułag” Aleksandra Sołżenicyna.
Podczas przesłuchania Pawłowski złożył zeznania obciążające Igrunowa. Później wprawdzie je odwołał, więc nie mogły być one włączone do akt sprawy, niemniej śledczy uzyskali od niego pewne informacje. Igrunow został skazany, a Pawłowski wyszedł obronną ręką. Jednakże z czasem ułożyli relacje między sobą.
Jak scharakteryzowałby pan ówczesne poglądy Pawłowskiego?
Należał do pokolenia 1968 roku – oczywiście nie w wydaniu paryskim. Mówił wówczas o sobie, że jest „marksistą zen”. Miał lewicowo-liberalny światopogląd. Zresztą tego systemu postrzegania świata nie zmienił do końca.
Jest określany mianem „technologa politycznego”, w skrócie „politechnologa”’. Kim właściwie jest „politechnolog”?
Termin może wydać się dziwaczny. Tego skrótowca używa się raczej tylko na obszarze postsowieckim. W Polsce – w odniesieniu do rosyjskich technologów politycznych. Wydaje się, że tym, co odróżnia ludzi – którzy się za nich uznają – od zwyczajnych doradców, konsultantów politycznych jest to, że starają się oni nie tylko doradzać, ale również aktywnie uczestniczyć w procesie politycznym.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
W połowie lat 90., na potrzeby kampanii prezydenckiej Jelcyna, Pawłowski założył wspomnianą Fundację Polityki Skutecznej. Jego udział w kampanii nie polegał na tym, że składał propozycje czy opracowywał scenariusze. Fundacja otrzymywała pieniądze na realizację określonych projektów.
Na przykład jakich?
Zajmowała się czarnym piarem. Straszeniem społeczeństwa, pokazywaniem przeciwników politycznych jako gorszych, niż byli w rzeczywistości. Między innymi napisała i rozkolportowała program wyborczy głównego rywala Jelcyna – Giennadija Ziuganowa, przywódcy komunistów, który musiał się potem z tego tłumaczyć.
Na ścianach domów ludzie Pawłowskiego rozklejali czerwone paski z napisem: „Ten dom zostanie znacjonalizowany po 1996” [czyli po wyborach, w przypadku wygranej Ziuganowa – red.]. Wywoływali strach wśród wyborców. Przekonywali, że jeżeli Ziuganow wygra, to np. przywróci elementy gospodarki socjalistycznej.
Technologia polityczna jest zatem sposobem prowadzenia polityki. Bardzo nieuczciwym. Ale Pawłowski i jemu podobni elegancko nazywali tego rodzaju działania „technologicznymi”.
Uwagę przykuwa już sama nazwa – Fundacja Polityki Skutecznej.
Idzie za nią następujący przekaz: każda polityka jest możliwa, jeśli jest skuteczna. Pawłowski, kiedy zaczął pracować dla Władimira Putina, wielokrotnie powtarzał, że ideologia Putina to ideologia skutecznie działającego prezydenta. Mówił też, że „technologiczność” jest wartością.
Podłożem takiego myślenia jest przekonanie, że Rosjanie są infantylni, dlatego trzeba przyjąć wobec nich odpowiednie podejście – właśnie „technologiczne”.
Pawłowski posługiwał się bardzo barwnym językiem. Lubił zawiłe konstrukcje słowne, często okraszone różnymi bon motami albo sformułowaniami dobrze obmyślanymi od strony piarowej. W latach 90., jeszcze przed nawiązaniem współpracy z Jelcynem, a potem Putinem, wprowadził takie pojęcie jak „ludzie białowiescy”.
Co ono oznacza?
Ludzi, którzy doprowadzili do rozpadu Związku Sowieckiego, ignorując warunki materialne, własną sytuację życiową. W dużej mierze termin odnosił się do inteligencji moskiewskiej, która popierała reformy, które w gruncie rzeczy bardzo ją zubożyły. Reformy z okresu pierwszej kadencji Jelcyna, uderzające w znacznym stopniu w ludzi ze sfery budżetowej, np. w nauczycieli czy inteligencję techniczną. Pawłowski przekonywał, że ludzie białowiescy – czyli infantylni, ślepi – dopiero z opóźnieniem zrozumieli, ile wyrządzili zła. Dlatego trzeba wprowadzić „pedagogiczny autorytaryzm”, który nauczy ich życia w państwie, w demokracji; nauczy podstaw gospodarki rynkowej, dysponowania swoimi zasobami materialnymi, żeby nie zostać ograbionym przez licznych oszustów, itd.
Autorytaryzm miałby uczyć demokracji (śmiech). Niemniej sytuacja w Rosji w pewnym sensie uzasadniała głoszenie takich poglądów, jako że w latach 90. na porządku dziennym były oszustwa, piramidy finansowe, itp.
Problem polega na tym, że w Rosji wprowadzono autorytaryzm, a z pedagogiką wyszło już gorzej. Pawłowski o tym się przekonał, bo ekipa Putina w końcu doszła do następującego wniosku: „Z tą demokracją to bez przesady, ileż można?”.
W tekście we „Frondzie” z 2007 roku pt. „Maszyny władzy”, osadził pan myśl Gleba Pawłowskiego w szerokim kontekście technik socjotechnicznych, począwszy od panoptyzmu i wiosek potiomkinowskich. Analizował pan, że „gdy czytamy teksty Pawłowskiego, nie mamy do czynienia z niczym innym, jak tylko z manipulowaniem spojrzeniem prezydenta, czyli z polityką w potiomkinowskim sensie tego słowa”.
Osadziłem Pawłowskiego w tym kontekście, ale w gruncie rzeczy cała jego historia jest dosyć banalna. Rzeczywiście był inteligentnym człowiekiem, miał opinię przenikliwego analityka. Choć jego teksty są pogmatwane, obciążone różnymi słownymi ozdobnikami, które niewiele wnoszą. Gdy występował w mediach, jego wystąpienia były jednak ciekawe. Zresztą przez pewien czas prowadził program polityczny w telewizji. To była zapowiedź tego, co obecnie wyprawia – tylko na znacznie niższym poziomie intelektualnym – Władimir Sołowjow [dziennikarz telewizyjny i radiowy, proputinowski propagandysta – red.].