Pomyślałem wtedy: Boże, to może pójdę do Wytwórni Filmów Oświatowych? Ale tam mówią mi: „Mysia nie najlepiej się o panu wypowiada”. Wtedy pozostała mi już tylko Wytwórnia Sport Film. Tam usłyszałem: „Możemy z panem poeksperymentować. Damy panu temat: Muzeum Sportu”. Nikt wcześniej nie chciał robić tego filmu. A ja za niego – „A meta wciąż daleko” – dostałem Nagrodę Specjalną na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Olimpijskich w Tunisie. To jest ilustracja do tego, że w cenzurze nie tylko siedzieli faceci i skreślali. Ta instytucja brutlanie ingerowała w nasze życie.
Realizowanie filmów, które mogły trafić na półkę, było bardzo ryzykowne z powodu systemu wynagrodzeń. Dawali zaliczkę. Jechaliśmy na plan. Po montażu płacili drugą zaliczkę. Ale najwyższą część honorarium wypłacano po kolaudacji. Jeśli film przez nią nie przeszedł, karano nas zbiorowo, całą ekpię: od reżysera po realizatorów dźwięku. Od tych ludzi słyszałem: „Krzychu, bardzo cię lubimy za to, że walczysz o wolność wypowiedzi, ale my mamy rodziny i kredyty. Odpuść”.
Władzy zależało, abyście jej jedli z ręki.
Ten system był ukształtowany od czterdziestu lat. Próbowali nas w ten sposób temperować.
Prof. Andrzej Paczkowski powiedział mi przed laty: „wiedzieliśmy, jakie są dopuszczalne granice, co można napisać”. Filmowcy także znali te granice?
Wszyscy sprawdzali to na sobie, na swoich utworach. Mój profesor, Krzysztof Kieślowski, powiedział, że każdy na własny rachunek musi sprawdzić, gdzie jest ta granica. Dodał, że jest to wprawdzie zgniły kompromis z cenzurą, ale przy tym kompromisie trzeba wiedzieć, dokąd można dojść.
Zrozumieć, gdzie jest to ostrze noża, na którym jeszcze można się poruszać?
Tak. Jak w filmie „Zasieki”, nieżyjącego już reżysera Andrzeja Jerzego Piotrowskiego o Polakach zesłanych do Rosji. Był to półkownik zatrzymany w 1973 roku na dziesięć lat. Cenzor powiedział mu, aby wyciął jedną, potem drugą nowelkę, ale on się nie zgodził. W jego przypadku taka była granica.
Ale pański mistrz Krzysztof Kieślowski przyznawał wprost: „Dużo wycinałem”. Robił to, kiedy uznał, że wycięte sceny nie zniszczą istoty filmu. „Baliśmy się narazić i narażaliśmy się ciągle”, dodawał. Jak wyglądała ta gra między możliwym i niedopuszczalnym?
Kieślowski, który był narratorem w „Trenie na śmierć cenzora” powiedział mi: „Panie Magowski, nie był pan moim najlepszym strudentem. Pił pan wódkę i bawił się. Ale kiedy wymyślił pan film o cenzurze, chciałem się w nim pojawić”. Pracował wtedy w Paryżu nad „Podwójnym życiem Weroniki”. Ale tak poważnie potraktował mój film, że prosto z Okęcia jechał na plan, żona wymieniała mu koszulę i zaraz wracał do Paryża.
Każdy z nas miał w sobie autocenzurę i musiał rozstrzygać ją we własnym sumieniu.
Tego także Kieślowski nie kryje: „Cenzura była ulokowana w każdym z nas: autorów, reżyserów, scanarzystów, literatów, dramatopisarzy”. Wśród dziennikarzy czy literatów była najsilniejsza. U filmowców także?
W moim pokoleniu autocenzurę wmontowywano nam w całym procesie formowania naszej świadomości: od szkoły podstawowej po studia. Przyzwyczailiśmy się do świata, w którym musieliśmy się poruszać z pewną ostrożnością.
W odróżnieniu od literatów czy dziennikarzy, którzy mogli publikować w drugim obiegu, filmowcy pracowali na oczach wszystkich. Trudno było oszukiwać czy inaczej realizować, skoro pracowaliśmy za pieniądze państwowe i redaktorzy, zwłaszcza w telewizji, tego pilnowali. Zastępowali cenzorów. Ale, mimo wszystko, próbowaliśmy zapisy cenzury obejść.
Niektórzy reżyserzy kręcili sceny na pożarcie cenzury, jak Wiesław Saniewski w „Nadzorze”. Miał na puentę filmu trzy sceny z gołąbkiem uwiązanym czerwoną wstążką na dachu więzienia. Takie to były sposoby?
Pamiętam, jak na kolaudacji filmu Marka Piwowskiego z udziałem cenzora w sali Wytwórni Filmów Dokumentalnych, w najbardziej niecenzuralnych momentach, ktoś trącał popielniczkę, która z hukiem spadała na podłogę. W ten sposób, rozpraszając uwagę, próbowano oszukać cenzora.
Ale nie zawsze było tak anegdotycznie. Kiedy Stanisław Bareja prezentował cenzorowi swoje filmy, wszyscy zarykiwali się ze śmiechu. Po projekcji cenzor przyznawał, że nieźle się ubawił i musi to opowiedzieć rodzinie, ale chciałby to jeszcze raz obejrzeć, aby zaingerować.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Wiele zależało od woli i determinacji twórców. Jedni robili filmy o fraktowcach iberyskich, które nikogo nie interesowały, a inni próbowali walczyć. Byłem asystentem Ryśka Bugajskiego przy „Przesłuchaniu”, takie filmy przechodziły do historii. Genialny film, Złota Palma w Cannes dla najlepszej aktorki Krystyny Jandy.
Ten film został uratowany przypadkiem. Kiedy obejrzeli go ubecy, skomentowali: „To jest świetny film. Bo gdyby Adam Ferency przedłużył o kwadrans przesłuchanie, to by ją złamał”. Najdowcipniejsze było to, że oni zrobili kopie dla milicji obywatelskiej i ZOMO w celach instruktażowych. Aby wytłumaczyć śledczym, że nie należy zbyt pochopnie skracać przesłuchań.
Z perspektywy czasu można mieć wrażenie, że twórcy bawili się z cenzurą w kotka i myszkę. Tymczasem zniszczyła niejednego wrażliwego twórcę, jak np. Janusza Nasfetera. Albo Stanisława Bareję. Jan Łomnicki powiada: „Umarł przedwcześnie. Cenzura ma w tym swój udział. On żył w ustawicznym stresie. Jego filmy kalekie wchodziły na ekran. Nigdy nie przywrócimy kształtu, o którym zamarzył. Cenzura doprowadzała do śmierci”.
To prawda. Uniknąłem tego, kiedy zaraz po studiach dostałem się do Zespołu Filmowego „X”. Zyskałem parasol ochronny, ale i psychiczne wzmocnienie, że mam patrona, Andrzeja Wajdę, który daje mi szczepionkę chroniącą przed cenzurą.
Po premierze „Przesłuchania” byłem na przeglądzie Naczelnego Zarządu Kinematografii. Bohdan Poręba, szef Zespołu „Profil” opowiedział taką historyjkę. „Kiedy po Praskiej Wiośnie 1968 roku Polska słusznie wkroczyła do Czechosłowacji w Studiu Filmowym Barrandov płonęła hala”. Nie wprost, ale dał hasło do gnojenia polskich filmowców niepokornych, wychodzących poza ramy ustrojowe.
Nie zrealizowałem najważniejszych filmów. Nie byłem wybitnym reżyserem, ale wiedziałem, że gra z cenzurą jest wpisana w nasze ryzyko zawodowe.
W 1992 lub 1993 zostaliśmy zaproszeni przez Kongres Polonii Amerykańskiej w Chicago. Poleciałem tam z filmami półkowymi. W wielkim kinie widownia była wypełniona po brzegi, elity siedziały w lożach. Miałem zapowiedzieć przegląd, powiedzieć coś dowcipnego, uśmiechnąć się. Tymczasem w pierwszych słowach pozdrowiłem pana cenzora, który siedział na sali. Przyszedł obejrzeć filmy, które wsadzał na półkę. Przez wiele lat na Uniwersytecie Warszawskim prowadził szkołę aktywu filmowego i politycznego i napisał cudowną książkę o budowie Kanału Wołga-Don.
Przepraszam, że opowiadam to na poziomie anegdotycznym, ale minęło już tyle czasu, że pewne historie wyszlifowałem w pamięci. To jest normalny proces zapominania, wypierania tego, co traumatyczne.
Jaką największą cenę zapłaciło w PRL środowisko filmowe? Jaki najwiekszy cios padł ze strony reżimu? Likwidacja Zespołu „X” Andrzeja Wajdy, „Aneksu” Grzegorza Królikiewicza, „Silesii” Ernesta Brylla i „Ronda” Wojciecha Hassa?
To jest ciekawe pytanie, ale nie potrafię na nie odpowiedzieć. Mój mentor Krzysztof Kieślowski mawiał, że największym dramatem polskiej kinematografii jest to, że z powodu ograniczenia wolności twórczej nie powstało ileś wartościowych filmów. I to był problem. Bo ludzie nie mieli odwagi. Bo się wystraszyli. Bo zaczęli uprawiać komercję. Przez wybory osobiste poddawali się. Oczywiście padali ofiarą autocenzury.
Wpisuje się to w wypowiedź Wiesława Saniewskiego o twórcach, którzy „byli w dobrych układach z opozycją i flirtowali z władzą. Jeździli na festiwale”. Oni zszyli się z władzą, cenzura im nie szkodziła. Grali na dwie strony. Czy po latach popadli w infamię i zapomnienie?
Mój rocznik wchodził do kinematografii w 1981 roku, po karnawale Solidarności. Mieliśmy już wyrobione poglądy, wiedzieliśmy co jest czarne, a co białe. Kiedy byliśmy już na ostatnich latach studiów w Łodzi i w Katowicach, dostawaliśmy zaproszenia na staż do Zespołu Filmowego „Profil” Bohdana Poręby. Próbowali nas werbować proponując wielkie pieniądze.
To była swego rodzaju próba korupcji.
No tak. Zwłaszcza, że tam byli turbopaptrioci, jak Ryszard Gontarz, publicysta znany z antysemickiej nagonki w Marcu 1968 roku.
Ale były też tam chlubne wyjątki: Grzegorz Królikiewicz czy Zbigniew Rybczyński.
Porębę obserwowałem przez kilka lat. Po zmianach ustrojowych byłem na Zjeździe Stowarzyszenia Filmowców Polskich w warszawskim hotelu Victoria. I znowu anegdota. W toalecie zobaczyłem, jak Poręba przy pomocy szczotki wyjął sobie fragmenty szczęki: górne i dolne zęby. Spytałem: „Jak się panu podoba ten zjazd”. Pozbawiony zębów zaczął bełkotać. Doznałem satysfakcji, że ten łajdak nie może już gryźć i kąsać, także metaforycznie, bo nie ma zębów. Zrozumiałem to symbolicznie, że przyszła wolność.
Ale czy tacy, jak Bohdan Poręba, Ryszard Filipski czy Ryszard Gontarz nie wyręczali cenzorów?