Jakie są tego konsekwencje? „Wszyscy »grzesznicy« – według Bielik-Robson – muszą zostać natychmiast wskazani, osądzeni i usunięci z nowego sprawiedliwego porządku. Ogarnięci szałem prawowitości ludzie nie są już zdolni do tego, by kultywować w sobie niepewność i niewiedzę, które są podstawą tolerancji. A w oświeceniowym, liberalnym świecie to były podstawowe cnoty, które dawały żyć sobie i innym, przyzwalając na ogromny margines zaufania i swobody”.
W przeświadczeniu Bielik-Robson ten dawniejszy porządek był „wierniejszy ewangelicznej prawdzie, że nie ma ludzi bez winy, a zarazem przekonaniu, że ludzie nie są do gruntu źli. Każdy jest czemuś winny, ale to nie znaczy, że jest złem wcielonym, które natychmiast trzeba usunąć ze świata. Ci, którzy osądzają innych bez chwili namysłu, nie mają w sobie krzty samokrytycyzmu i pokory”.
W rozważaniach Bielik-Robson jest sporo racji. Można z nich wysnuć wniosek, że w epoce marginalizacji instytucjonalnych religii, zapotrzebowanie na żarliwą wiarę podbudowaną surowym kodeksem moralnym nie zanika. Ale gdy się ona wyłania, to przybiera takie kuriozalne formy, jak „woke culture”. Tyle że pochwalane przez Bielik-Robson samoograniczenie na dłuższą metę liberałom nie pomaga. Oddają oni bowiem pole lewicowym radykałom.
Przykładem może być historia „Gazety Wyborczej”. Na przełomie lat 80. i 90. XX w. linię temu dziennikowi nadał jego redaktor naczelny Adam Michnik – liberał, któremu dziś daleko do „woke culture” i podobnych zjawisk.
W lutym bieżącego roku udzielił on na łamach „GW” wywiadu Dominice Wielowieyskiej, w którym przyznał: „nie walczyłem o prawa LGBT. No nie walczyłem, byłem niewolnikiem ducha tego czasu, takiej, a nie innej świadomości społecznej i przekonania, że są to sprawy stricte intymne”. Po czym dodał: „jestem dziewiętnastowieczny. Mnie te manifestacje, które mają elementy obsceniczne [chodzi o parady równości], po prostu rażą, wydają się prymitywne. I nie chodzi mi o to, czy te demonstracje organizują osoby homoseksualne, czy heteroseksualne. Po prostu nie lubię obsceniczności, odzierania seksu z wszelkiej intymności, publicznego obnażania się”.
Dziś „Wyborcza” serwuje narrację, która nie pokrywa się z tym credo Michnika. Owo medium nie waha się naruszać rozmaitych tabu. Lansuje bez żenady rozwiązłość seksualną. Oswaja Polaków z tym, co wśród większości z nich wciąż uchodzi jeśli nawet nie za zboczenie, to przynajmniej za dziwactwo. Tak więc w oczach ludzi, którzy w „GW” się tymi tematami zajmują, Michnik musi uchodzić za „dziadersa”.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
W tym kontekście można się odwołać do wizji XIX-wiecznego hiszpańskiego polityka i myśliciela Juana Donoso Cortesa (więcej o nim w tekście
„Liberalizm jest nijaki. Prowadzi Europejczyków na manowce”). W niej wieszczył on, że w polityce będą się liczyć tylko wyraziste opcje, a letniość nie będzie się opłacać. Dlatego stawiającemu na umiar i rozsądek mieszczańskiemu liberalizmowi nie dawał szans na przyszłość.
A logika kolejnych fal rewolt kulturowych jest bezwzględna. Ją właśnie, odnosząc się do sprawy Daukszewicza, wskazują dyskutanci z prawej strony polskiej debaty publicznej. W serwisach społecznościowych z ich strony wybrzmiewały głosy, które można streścić powiedzeniem: „Rewolucja pożera własne dzieci”.
Tylko czy musiało dojść do „wojny w rodzinie”? Wystarczyłoby przecież, że Daukszewicz poprzestałby na drwinach z ludzi, którzy przez lewicowych radykałów nie są hołubieni. I nie chodzi tu tylko o polityków polskiej prawicy czy duchownych katolickich.
Można sobie wyobrazić, że satyryk chcąc ośmieszyć prawicowe i katolickie przekazy antyaborcyjne zażartowałby sobie z prawnej ochrony osób obciążonych wadami genetycznymi – tak, jak zrobił to w podobnej kwestii Andrzej Mleczko na pewnym rysunku dla „Polityki” w roku 2016. Wtedy oburzenia przypuszczalnie by nie było. A ubaw na salonach byłby po pachy.
– Filip Memches
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy