Rozmowy

Ruch transaktywistów promuje niebezpieczne postawy

Pojawiają się absurdalne pomysły, takie jak budowa bloków mieszkalnych tylko dla lesbijek. A przecież to gettoizacja, tworzenie zamkniętych, odseparowanych przestrzeni miejskich – mówi Zuzanna Jakowicka, filozofka, psycholożka, autorka bloga „Feminizm tak, wypaczenia nie”.

TYGODNIK TVP: Dlaczego kontrkulturowe ruchy mają wciąż w swoich logotypach symbole walki: zaciśnięte pięści, sierpy i młoty? Czego jeszcze domagają się feministki?

ZUZANNA JAKOWICKA:
(śmiech) Nie mieszajmy pojęć! Na moim blogu jest symbol zaciśniętej kobiecej pięści oznaczającej walkę o prawa kobiet, który po raz pierwszy został wykorzystany podczas protestu przeciwko konkursowi Miss America w 1968 roku. Feministki protestowały przeciwko uprzedmiotowieniu i utowarowieniu kobiecego ciała. Orędowniczką tego ruchu, którego dziś staram się być reprezentantką, była Robin Morgan autorka m.in. książki „Sisterhood Is Powerful”, na okładce której został umieszczony właśnie taki symbol. Ta pięść nie oznaczała nawoływania do przemocy, ale determinację w walce o swoje prawa, chęć stawienia oporu.

Dziś logo mojego bloga „Feminizm tak, wypaczenia nie” oznacza jednak także nawoływanie do zwiększania świadomości społecznej. Według mnie feministka powinna być zorientowana w tym, co dzieje się dziś w kulturze i polityce, by analizować wydarzenia pod kątem wpływu na kobiety. W Polsce mamy formalnie równe prawa, ale nie oznacza to, że wszystko, czego chciały feministki, zostało zrealizowane. Dobrze też pamiętać, że prawa można stracić.

Robin Morgan jest już 82-letnią babcią, od rewolucji feministycznej minęło 55 lat, a kobiety jak się uprzedmiotawiały, tak się uprzedmiotawiają, tylko że same. Jaka jest w tym wina mężczyzn, skoro dziś „wyzwolone” kobiety wyznają kult wyglądu i narcyzmu na Instagramie?

Kobiety tak jak i mężczyźni pozostają w relacji ze światem zewnętrznym zwłaszcza w dobie mediów społecznościowych. Któż nie daje się skusić na szybką nagrodę w postaci lajka, atencji, bycia przez chwilę w centrum zainteresowania. Może to działać szczególnie na młode kobiety oraz te w trudnej sytuacji finansowej, mające nadzieję na poprawę losu. Rola nowoczesnych feministek to uświadamiać kobietom, w jaki sposób jesteśmy manipulowane, szczególnie przez branżę marketingową.

„Jesteśmy” to pierwsza osoba liczby mnogiej. Mam wrażenie, że feministki jednak zawłaszczają sobie monopol na światopogląd „my to”, „my tamto”, „my co innego”. Wąska grupa przypisuje wyznawane przez siebie idee połowie ludzkości.

Tak, ale ja posługuję się tą formą, reprezentując swoją grupę, feministki, które mają poglądy takie jak ja. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że dziś jest kilka odłamów feminizmu. Jest feminizm materialny, jest feminizm liberalny i najnowszy, queerowy, który głównie skupia się na zaprzeczania istnieniu dwóch płci. A niektóre feministki tak jak Kellie Jay Keen z Wielkiej Brytanii poszukują nowego szyldu,” takiego jak femalizm, który ma łączyć ponad podziałami politycznymi. Jedyne, na co powinny zgadzać się orędowniczki zainicjowanej przez nią akcji „Let Women Speak” („Pozwólmy Kobietom Mówić”) jest to, że kobietą jest dorosła samica ludzkiego gatunku. Poglądy dotyczące aborcji, a tym bardziej poglądy na kwestie gospodarcze, stają się mniej ważne w sytuacji, gdy podważa się sam fakt istnienia dwóch płci u ludzi (to jest tzw. denializm płciowy) oraz gdy dotychczas postępowe media, partie i organizacje pozarządowe odmawiają kobietom prawa do publicznego sprzeciwu.

Tylko że na wspomnianą Kellie Jay Keen ostatnio z pięściami rzucili się trans-aktywiści. Choć w języku polskim to mam z tym problem… rzuciły czy rzucili?

No właśnie, kwestia zaimków także staje się przedmiotem walki. Chodzi o to, że osoby transpłciowe żądają prawa do autoidentyfikacji, czyli do możliwości zdefiniowania swojej płci w oparciu o niemożliwy do zweryfikowania stan psychiczny tzw. tożsamość płciową zamiast o biologię. Mężczyźni, którzy czują się kobietami lub nie odczuwają związku z żadną z płci, życzą sobie, by zwracano się do nich w preferowany przez nich sposób, zaprzeczający rzeczywistości. Ale dla feministek gorsze jest to, że chcą też, by prawo umożliwiało im swobodny dostęp do kobiecego sportu, przestrzeni i instytucji.

Wspomniana Kellie Jay Keen to działaczka prokobieca, ale też matka rodziny z mężem i czwórką dzieci, która jest znana z bardzo krytycznego kursu wobec wszystkich postulatów związanych z dzisiejszymi progresywnymi ruchami transpłciowości. Mówi „nie” stosowaniu zaimków sprzecznych z rzeczywistością, dostępowi dla transkobiet do kobiecych szatni, oddziałów w zakładach karnych i instytucji oraz rywalizacji w żeńskich kategoriach sportowych. Atak na nią miał miejsce w Nowej Zelandii, gdzie agresywny tłum prawie ją stratował, nie dopuszczając do przemówienia. Wcześniej w Australii prowadziła spotkanie, na którym pojawiła się grupa hajlujących mężczyzn, co dało mediom pretekst do nieuzasadnionego skojarzenia działaczki z nazistowskimi poglądami.

Systematycznych nagonek od lat doświadcza też sławna pisarka J.K. Rowling, która według transaktywistów nie ma prawa głosić nawet tego, żeby nie zastępować słowa kobieta odczłowieczającymi frazami takich jak „osoba z macicą” lub „osoba menstruująca”. Emocje są tak duże, że filozofka dr Kathleen Stock, która podważyła argumenty transaktywistów w książce „Material Girls: Why Reality Matters for Feminism”, nieustannie oskarżana i nękana, zrezygnowała z pracy na Uniwersytecie w Sussex, a ostatnio na swój wykład w Oksfordzie wchodziła w asyście ochrony. Ale ten wykład odbył się – m.in. dzięki premierowi Rishiemu Sunakowi, który wspiera wolność wypowiedzi. .

Coraz częściej zachodnie feministki nie mogą czuć się bezpiecznie, głosząc swoje poglądy, czego przykładem jest też to, że amerykańska pływaczka Riley Gaines broniąca żeńskiego sportu, została przez agresywny tłum uwięziona na trzy godziny w jednej z sal uniwersytetu w San Francisco. O różnego typu incydentach słyszymy praktycznie każdego miesiąca.

Ostatnio musiałem wyjaśniać nieco starszym od siebie znajomym, o co chodzi z tymi wszystkimi flagami. Jest flaga tęczowa, ale za chwile pojawiła się jakaś błękitno-biała... Jakie „barwy klubowe” ma dzisiejszy feminizm, skoro wewnątrz kobiecych aktywistek jest tyle podziałów?

Wydaje mi się, że feminizm nie potrzebuje żadnej flagi, choć w ostatnich latach został włączony pod tęczową banderę LGBT na fali popularności tzw. intersekcjonalnego podejścia do dyskryminacji. Wielu aktywistów uważa, że walczy z niesprawiedliwym systemem społecznym, który w podobny sposób krzywdzi wiele grup. Odeszli od metodycznych badań sytuacji kobiet w różnym położeniu życiowym w stronę krytyki patriarchatu jako mitycznego zła pastwiącego się nad kobietami, gejami, a nawet czarnymi i rdzennymi mieszkańcami Ameryki.

Tradycyjny feminizm nie ma z LGBT wiele wspólnego, gdyż jest działaniem na rzecz praw kobiet, bez znaczenia, jakiej są orientacji seksualnej. Ja osobiście jestem lesbijką, ale ze społecznością LGBT mam właśnie taki problem, że w jej ramach prym zaczynają wieść ruchy queerowe, cała tzw. woke culture. Tęczowa flaga środowisk homoseksualnych najpierw była przełamana błękitno-białą, czyli sztandarem transaktywistów, które teraz ten ruch zdominowały.

Tylko że ruch transaktywistów promuje postawy niebezpieczne szczególnie dla młodych kobiet, czyli bezkrytyczną medykalizację dzieci, które w okresie dojrzewania mają wątpliwości dotyczące swojej płci. Nakręca się zbiorową psychozę o konieczności natychmiastowego podawania hormonów i operacji, zamiast pozwolić nastolatkom przejść kryzys dorastania. Rodzicom mówi się, że jeśli się na to nie zgodzą, to dziecko zechce targnąć się na życie. Wielu z nich faktycznie zaczyna wierzyć w możliwość posiadania czegoś w rodzaju „duszy płci”, która nie odpowiada ciału.
Marsz Dumy Transfeministycznej w Rzymie 1 czerwca 2023. Fot. Matteo Nardone / Zuma Press / Forum
Na facebookowych grupach dla rodziców dzieci, które mają problem z tożsamością płciową, czuje się wręcz poczucie misji, czegoś transcendentnego. Rodzice prześcigają się, kto jest bardziej wyrozumiały i zafunduje dziecku operację usunięcia piersi lub kurację hormonami tak jakby afirmacja jakiegoś autentycznego „ja”, sprzecznego z ciałem dziecka, miała zapewnić mu życiową pomyślność. Niestety jest większe prawdopodobieństwo, że skończy się to szybkim rozwojem chorób somatycznych, nie wspominając już o konsekwencjach zaniedbania w leczeniu, bardzo często współwystępujących, zaburzeń psychicznych.

Jednym słowem kolejne literki po „LGBT” się mnożą, ale zapytam, jakie są między tymi środowiskami relacje.

Parada Równości w Warszawie i dawny ruch LGBT wywodziły się z inicjatywy społecznej osób z tego środowiska i niosły ze sobą postulaty uniwersalistyczne. Ludzie są różni, ale powinni być równo traktowani, stąd nazwa „parada równości”. Osoby homoseksualne postulowały nie tylko wolność wchodzenia w związki, ale także ograniczenie dyskryminacji. Później, w ślad za ruchem LGBT na Zachodzie, gdzie osiągnięto większość celów, do Polski przyszedł trend większego wsparcia osób transpłciowych niż homoseksualnych. Choć, paradoksalnie, prawo do tranzycji obowiązuje u nas już od lat 60. XX wieku.

Jednak główny problem wynika z tego, że zaczęto promować przekonanie o tym, iż każdy posiada niezależne od ciała poczucie tożsamości płciowej, które jest ważniejsze od biologii. Oznacza to, że to, iż każdy może sam decydować o tym, czy jest osobą heteroseksualną, gejem czy lesbijką, niezależnie od warunków fizycznych. Innymi słowy – kobieta homoseksualna, która uważa się za mężczyznę, staje się heteroseksualna, a mężczyzna heteroseksualny, uważający się za kobietę, zostaje lesbijką. W Polsce ogłaszano już legalny ślub takich lesbijek. Z takim podejściem do płci ruch LGBT walczył całe lata, zaś dziś je upowszechnia.

Pojawiły się też setki fikcyjnych tożsamości płciowych opartych wyłącznie na stereotypach, kiedy np. kobieta ubierająca się po męsku, stwierdza, że jest niebinarna. Z orientacją seksualną zaczęto zrównywać zwykłe preferencje, wynikające z osobowości np. potrzebę relacji intelektualnej, romantyzm albo niskie libido. To trywializuje, podważa powagę postulatów i sens dialogu społecznego w sprawie formalizacji praw rodzin gejów i lesbijek.

Czy LGBT to w ogóle jest jakaś zwarta społeczność? Ostatnio jeden z aktywistów gejowskich zabrał się za tropienie gejów wśród konserwatystów i prawicowych polityków.

Działania Barta Staszewskiego, który ujawnia orientację seksualną prawicowych polityków, jeszcze kilka lat temu byłyby dyskredytujące w oczach aktywistów gejowskich, ponieważ mieli oni świadomość różnorodności homoseksualistów i i potencjalnej szkodliwości takich czynów. Niestety do Polski dociera trend, w ramach którego osoby LGBT muszą wyznawać nie tylko ten sam system wartości, ale także poglądy polityczne. Zamiast uniwersalizmu stawiającego na podobieństwa pomiędzy ludźmi mamy politykę tożsamości, podkreślającą różnice.

Wydaje mi się, że dziś LGBT to zakon silnie związany z partiami lewicowymi, gdzie nie ma miejsca dla lesbijek-katoliczek czy konserwatywnych gejów. Dochodzi też do esencjalizacji, czyli przekonania, że osoby homoseksualne z racji samej orientacji są odmienne od pozostałych w różnych wymiarach życia i tworzą jakąś inną kulturę.

Na kanwie tego przekonania pojawiają się dość absurdalne pomysły takie jak budowa bloków mieszkalnych tylko dla lesbijek w Berlinie. Jeden z polskich portali Queer.pl zadał pytanie, czy chcielibyśmy czegoś takiego w Polsce, i większość czytelników odpowiedziała, że nie. Przecież to gettoizacja, tworzenie zamkniętych odseparowanych przestrzeni miejskich. Powinniśmy dążyć do integracji, a nie budowania enklaw mniejszości seksualnych. Czasem wydaje mi się, że takie pomysły są celowym działaniem agentury, która chce ośmieszyć, wewnętrznie rozbić lub osłabić skuteczność ruchu LGBT.

Czyli rację ten, kto stwierdził, że LGBT to nie pojedynczy ludzie mający takie, a nie inne preferencje seksualne, ale po prostu ideologia?

Rozumiem, o co chodziło temu, kto to powiedział, ale przez te słowa – po wywołanej przez nie aferze – trzeba koniecznie podkreślić, że akronimem LGBT nazwano konkretne grupy ludzi, więc takie zabawy słowne mogą skończyć się sprowokowaniem kogoś zdemoralizowanego do ataku, dlatego nie są rozsądne. Sam akronim jest jednak oczywiście kwestią umowną, pomysłem, ideą. ODWIEDŹ I POLUB NAS Jednak trzeba pamiętać, że ta społeczność zaczęła wyznawać pewnego rodzaju ideologię, w której nie ma miejsca na inne poglądy. Poza tym nie ma tam miejsca dla feministek, które uznają wyraźne rozgraniczenie płci w sensie biologicznym. Nie ma miejsca na radosne, integrujące spotkania czy marsze, jeśli dopuszcza się hasła z groźbami kierowanymi wobec nas. Poza tym organizacje pozarządowe, które reprezentują interesy tej społeczności, nie skupiają się na walce o prawa społeczne, jak choćby związki małżeńskie osób LGBT, ale na eksponowaniu rozrywki klubowej czy obszaru związanego z seksualnością, a ostatnio także na sprawach osób transpłciowych.

Każda ideologia chciała nagiąć świat, czasem w – delikatnie mówiąc – zbyt dużym zakresie. Zmiana świata sama w sobie nie jest czymś złym, przecież po to tak naprawdę robi się politykę. Jednak radykalizacja i oderwanie od rzeczywistości nikomu nie służą.

Wiele osób, nawet bardzo tolerancyjnych, z Paradą Równości ma problem. Nie zabraliby na nią swojego dziecka. Ta kultura kojarzy się z pewnego rodzaju hiperseksualnością.

Występy tzw. drag queen na tego rodzaju imprezach faktycznie są kontrowersyjne, zwłaszcza że – nie wiem, dlaczego – tego rodzaju wizerunek stał się symbolem ruchu LGBT. Przypuszczam, że akcentowanie tego, co dawniej określano mianem transwestytyzmu, ma podłoże marketingowe, bo jest nietypowe i kolorowe, ale nie dość, że wzbudza wątpliwości co do powagi postulatów dotyczących legalizacji praw rodzin, to ośmiesza kobiety, prezentując karykaturalny wizerunek.

Kultura „drag” to zabawa w stylizowanie się na stereotypową kobietę, a z takim wizerunkiem feministki od lat walczą. Drag queen mają przerysowany makijaż, olbrzymie piersi, kokieteryjne ruchy. Zastanówmy się, co by było, gdybym zechciała stylizować się się na osobę innej rasy, albo miała upodobanie w przebieraniu się za kogoś starszego czy niepełnosprawnego. Z pewnością byłoby to uznane za co najmniej niestosowne. A równocześnie zmusza się nas, byśmy akceptowali faceta występującego w podwiązkach, szpilkach, mocnym makijażu i peruce.

Jest jeszcze inna groźna sprawa, czyli akcentowanie seksualnego wymiaru życia, w tym fetyszyzmu albo sadomasochizmu. Sądzę, że zaburzenia preferencji seksualnych nie są częstsze wśród gejów lesbijek niż w reszcie populacji, więc dlaczego akurat my mamy być widziani przez ten pryzmat?

Czy jest pani za tym, żeby transseksualiści (mężczyźni, którzy uważają się za kobiety) mieli dostęp do kobiecych szatni?

Wiele kobiet, które doświadczyły męskich zaczepek lub przemocy boi się chodzić ulicami samotnie po zmroku, a tym bardziej znaleźć w żeńskiej szatni z mężczyzną. Nawet jeśli „czuje się” on kobietą. Niestety wygląda to tak, że u mężczyzn jest więcej parafilii, czyli czegoś, co kiedyś nazywano po prostu… dewiacjami. Przykładem jest ekshibicjonizm, czyli czerpanie satysfakcji seksualnej z obnażania i masturbacji przed kobietami, które tego nie chcą.

Disney. LGBT+ dla dzieci i młodzieży

Amerykański komentator twierdzi, że firmą zarządzają seksualni degeneraci.

zobacz więcej
W imię równouprawnienia osób trans mężczyzn uważających się za kobiety w niektórych krajach przenoszono do żeńskich zakładów karnych i dochodziło tam do gwałtów. Nie jestem w stanie zaakceptować sytuacji, gdy zaburzeni mężczyźni nadużywają rzekomej tolerancji, aby krzywdzić kobiety. Dlatego nie zgadzam się, aby takie osoby miały dostęp do żeńskich szatni czy toalet. Jeżeli już, to dla takich osób można by udostępniać odrębne przestrzenie. Podobne powstały już dla osób z niepełnosprawnością lub na potrzeby rodziców z dziećmi.

Nie wiem, czy dobrze słyszę, bo to poglądy niepoprawne politycznie, więc chciałem zaprotokołować: „transpłciowi mężczyźni to zboczeńcy i niech się przebierają w szatni dla niepełnosprawnych”?

Ja nie twierdzę, że osoby mające problem z tożsamością płciową jednocześnie stosują przemoc seksualną lub są dewiantami. Problemem jest sama niejednoznaczna i niepotwierdzona empirycznie definicja tożsamości płciowej, a także to, co sygnalizuje część feministek: istnieje odsetek transpłciowych mężczyzn, którzy odczuwają podniecenie seksualne, wyobrażając sobie siebie jako kobietę, co nazywa się autogynofilią. Trudno zatem mówić tu o tożsamości, skoro sprawa jest ograniczona tylko do obszaru seksualności.

Powtarzam, nie mam nic przeciwko temu, że mężczyzna zakłada sukienki czy maluje się, ale nie może dochodzić do sytuacji, gdy takiego mężczyznę – ze względu na jego subiektywne poczucie własnej płci – przenosi się do kobiecych zakładów karnych albo schronisk dla ofiar przemocy.

Rzecznikami tolerancji dla osób transpłciowych są wielkie korporacje i giganci technologiczni. Skąd się to bierze?

Seks zawsze dobrze się sprzedawał, bo odwołuje się do sfery emocjonalnej, którą trudniej kontrolować za pomocą rozsądku, ale też odwraca uwagę ludzi od innych ważniejszych problemów świata. Uważam, że ta cała „solidarność” wielkiego biznesu z mniejszościami to właśnie odwrócenie uwagi od własnych grzechów. Polecam najnowszą książkę amerykańskiego konserwatysty, który ubiega się nawet o nominację prezydencką w USA Viveka Ramaswamy’ego („Woke, Inc.: Inside Corporate America's Social Justice Scam”, przetłumaczona i dostępna w przedsprzedaży jako „Woke S.A. Kulisy amerykańskiego przekrętu sprawiedliwości społecznej” – red.). Autor uważa, że korporacje zwróciły się w stronę grup marginalizowanych kulturowo, by osłabić niezadowolenie po tym, kiedy w czasie kryzysu w USA to one otrzymywały publiczne dotacje, a równocześnie zwykłych ludzi eksmitowano z mieszkań. Korporacje próbują wykreować się na podmioty wrażliwe społecznie, aby dzięki temu uniknąć gniewu biedniejszych warstw amerykańskiego społeczeństwa. Tak narodziła się cała kultura woke. Poza tym taka polityka daje zatrudnienie rzeszy specjalistów ds. zarządzania różnorodnością, którzy w innej sytuacji byliby zbędni. Tworzy się fikcyjne problemy, które następnie usiłuje rozwiązywać – z pozornymi sukcesami.

A czy nie uważa pani, że te wszystkie postulaty LGBT, to po prostu postmodernizm, który zerwał się z łańcucha?

Postmodernizm pojawił się pod koniec XX wieku. Czym był? Głoszeniem końca wielkich narracji, końca ideologii, zabawą dyskursami. Humaniści i artyści troszkę się nim pobawili, wydawało się, że odejdzie w zapomnienie i faktycznie wtedy szybko zgasł. Jednak gdy nadeszła cywilizacja cyfrowa, wrócił z ogromnym impetem, bo pojawiło się pokolenie, które żyje w świecie wirtualnym, gdzie tworzy tożsamość, żongluje awatarami.

A do tego ludzie, wychowani w kulturze internetu, niczym dawni wydawcy tradycyjnej prasy, mają złudzenie kontroli tego, co pojawia się w ich kanałach i w social mediach. W taki sposób tworzą bańki społecznościowe, w których poprzez banowanie wszelkich treści i ludzi, z którymi się nie zgadzają, dbają o bezpieczną, bo jednomyślną przestrzeń.

Być może uwierzyli, że realną rzeczywistość też można ukształtować taką jednolitą narracją. Zaczęto wyznawać ideę, że gdy świat sprawia, że czujesz się źle, to trzeba zmienić język, co przypomina opacznie rozumianą zasadę postmodernistycznego filozofa Jacques'a Derridy „Nie ma nic poza tekstem”. Opacznie, bo autor nie był aż tak naiwny i nie twierdził, że materialna rzeczywistość jest mitem, a badał po prostu strukturę kultury i języka.

Wydaje się, że drugą młodość przeżywają też koncepcje Michela Foucaulta, który sam odżegnywał się od postmodernizmu – ale nie o spór naukowy tu chodzi, lecz o podobieństwo poglądów współczesnych aktywistów do wyobrażeń tego filozofa o naturze władzy. Władza nie zachodzi tu między konkretnymi osobami np. pracodawcami i pracownikami, rodzicami i dziećmi, lecz jest właściwością całego systemu społecznego. Z tego wyprowadzono m.in. pomysł, że hierarchie władzy decydują o całym poznaniu.

Prawda w Oświeceniu była czymś, co możemy odkrywać np. dzięki metodzie naukowej, a dziś jest tym, co zostało narzucone przez najsilniejsze społecznie grupy. Z tego powodu transaktywiści uważają, że udawanie, iż nie ma biologicznych różnic między płciami to tylko pozbywanie się kłopotu dyskryminacji osób transpłciowych przez narzucającą podział płci większość, a nie ryzyko dla wiarygodności badań nad zachorowalnością i leczeniem chorób w populacji kobiet.

Motywów ich działań można szukać jednak także poza postmodernizmem. Na pewno niebagatelną rolę odgrywa transhumanizm. Wiele tłumaczy książka „From Transgender to Transhuman: A Manifesto On the Freedom Of Form”. Osoba, która ją napisała, Martine Rothblatt, jest człowiekiem zamożnym, amerykańskim przedsiębiorcą, funkcjonującym aktualnie jako kobieta. W tej książce pojawiają się fantazje o możliwości nieograniczonego kreowania siebie poprzez modyfikowanie ciała, gdzie transpłciowość stanowi tylko przystanek.

Inwestycje branży technologicznej – takie jak metawersum – i medycznej mają zapewne coś wspólnego z lansowaniem takich idei. Jednocześnie wszystko to wpasowuje się w odwieczne pragnienie samokreacji, ucieczki od złego świata i znalezienia zbawienia w sobie samym, niczym w gnozie, co czyni cały ten ruch zbliżonym do religijnego.

– rozmawiał Cezary Korycki

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023

Zdjęcie główne: Marsz Dumy Transsekualnej, São Paulo w Brazylii, 9 czerwca 2023. Fot. Cris Faga / Zuma Press / Forum
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.