Felietony

Kapitalizm pachnie zdecydowanie lepiej od PRL

W czasach, kiedy używaliśmy mało rzeczy nowych, wonią pożądaną był zapach nowości…

Pod koniec lat siedemdziesiątych pracowałem jako goniec. A dokładniej jako starszy woźny, bo miałem najwyższą grupę zaszeregowania wśród najniżej zarabiających – to dzięki temu, że pracując wcześniej w szpitalu na bloku operacyjnym, dochrapałem się do starszego noszowego. Ale nie chcę pisać o meandrach mojej kariery zawodowej, tylko o pewnej historii. Otóż w jakiś poniedziałek siedziałem sobie w pracy i jako goniec czekałem, gdzie mnie poślą z listami i innym przesyłkami. Za oknem była piękna październikowa pogoda, a niższa moja przełożona, pani Lusia, mówiła do wyższej, pani Marii, o przeżyciach związanych z niedzielnym wypadem z mężem za miasto.

– Pani Mario, my tam na łączce wystawiliśmy fotele z samochodu – perorowała pani Lusia. – Pani Mario, i wtedy poczuliśmy. Jak pięknie wtedy zapachniało. Od tych foteli pani Mario zapachniało taką nowością.

Nie będę się rozwodził nad relacjami z przyrodą pani Lusi, ale nad jej wrażeniem zasadniczym, by nie powiedzieć – odkryciem. Pani Lusia bowiem wyraziła to, co czuły miliony Polaków. A oni węchem wyczuwali nowość. Warto zapytać: dlaczego tę nowość tak czuli? Ponieważ większość osób miała mało nowych rzeczy. Najczęściej wynikało to z niedoborów rynkowych, ale i też z tego, że przedmioty z założenia były, a przynajmniej miały być trwalsze. A jak się niszczyły, to się ich nie wyrzucało i nie kupowało się następnych, stare się naprawiało, remontowało, przerabiało, i jak już z nimi nic nie dało się zrobić, wybierało się z nich te elementy, które można było jeszcze w jakiś sposób wykorzystać. Była to prymitywna era preekologiczna z prerecyklingiem, która w przeciwieństwie do dzisiejszej ery proekologicznej z rozwiniętym recyklingiem tworzyła zdecydowanie mniej śmieci, przynajmniej w gospodarstwach domowych.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Spostrzeżenie więc pani Lusi, że pachnie nowością, było reakcją jak najbardziej naturalną. Zapach natury był czym w gruncie rzeczy banalnie naturalnym i powszechnym, w przeciwieństwie do nowości. Warto też pamiętać, że w tamtych czasach brud i smród był zjawiskiem powszechnym. Najlepszym tego przykładem były pociągi ze swoim specyficznym stęchłym smrodem. Przenikającym tak silnie w odzież pasażerów, że po podróży człowiek „capił” – woń tę można było usunąć tylko praniem. Jeszcze gorszy był smród toalet, ale te przybytki to zupełnie oddzielna historia. Po prostu strach było tam wejść. Specyficzny zapach miała peerelowska gastronomia, zapach dymu tytoniowego przemieszanego z alkoholem i przebijającym się przez nie jedzeniem, w typie zakąskowym.

Zapach paczki

Zapach papierosów był praktycznie wszędzie. To, co najbardziej różni PRL i początki III RP pod względem zapachów, to dym papierosowy. Paliło się w sposób nieskrępowany, nie bacząc w ogóle na osoby niepalące (sam uderzę się tutaj w piersi, prosząc o wybaczenie). Wąchający zapachy dostarczane przez palaczy, wysoko sobie cenili aromat dymu fajkowego, o ile z fajczarzami nie spędzili kilku godzin w zamkniętym pomieszczeniu. Podobnie było z zapachem alkoholu – nikogo nie dziwiło, że od kogoś czuć, że pił.
Grudzień 1986. Przedświąteczne wyjazdy pociągiem. Pasażerowie wciskali się nawet przez okna, żeby w ogóle wsiąść do pociągu. I jechali godzinami w pociągowym smrodzie. Fot. PAP/CAF - Krzysztof Sitek
Ale wróćmy do przyjemnych i zdrowych zapachów. Jednym z nich był zapach paczki z zagranicy, przy czym zagranicę rozumiemy jako kraje „zgniłego” Zachodu. Otóż paczki miały fajny i bardzo miły aromat, o którym dzisiaj wiemy, że był po prostu zapachem płynu do płukania odzieży. W PRL proszki z reguły nie miały zapachu, znaczy był to zapach chemii użytej do produkcji. Jakieś tam aromaty były, ale mało i raczej liche. Czasem do paczki wrzucano też mydełka, które potem trafiały do szaf, żeby swoim zapachem wypełnić meble i ubrania. Nasze mydła, jeśli miały zapach, to mydła szarego – czyli żaden. Albo zapach lichy.

Używano powszechnie dostępnych perfum. Panie najczęściej „Być może” lub „Panią Walewską”. Dzisiaj byśmy powiedzieli, że to były największe hity handlowe. Było też sporo różnych perfum, które można było kupić w kioskach Ruchu i drogeriach, nie miały tak wyrafinowanych nazw i nie utrwaliły się w zbiorowej pamięci. Oczywiście, panie starały się tę skromną ofertę uzupełniać zakupami w komisach, Peweksach, podczas podróży zagranicznych, a także w sklepach Mody Polskiej, która co prawda sprzedawała to, co najlepsze było w polskim przemyśle odzieżowym, ale także importowała perfumy. Przez pewien czas również Domy Towarowe Centrum sprzedawały zapachy z tzw. drugiego obszaru płatniczego, czyli po prostu kupione na Zachodzie.

Z takich zapachów „zewnętrznych” hitem głównie wśród młodych pań była woda „Masumi”. Proszę sobie wyobrazić prywatkę. Tłoczno, ciemno, głośno, czuć tylko dym papierosowy i „Masumi”. Jakże łatwo było się pomylić. Namiastką kobiecego luksusu było zdecydowanie peweksowskie „Bourjois” lub „Blase”. Zaś prawdziwym luksusem „Soir de Paris” i „Chanel no. 5”, oczywiście za dewizy (czytaj: dolary).

Mężczyźni mieli swoje tradycyjne wody kolońskie „Przemysławkę”, „Prastarą” i wodę o wyszukanej nazwie „Woda Kolońska”. Była też „Woda Polarna”, ale chyba to było zbyt złowieszcze. Najbardziej znane były dwie pierwsze. „Przemysławka” przetrwała zmiany ustrojowe i teraz staje się modna wśród młodych alternatywnych mężczyzn. „Prastarą” w butelce w wiklinowym koszyczku przestano produkować kilkanaście lat temu, a szkoda, bo część zapachów to też dziedzictwo kulturowe. W Krakowie grupa naukowców prowadzi współcześnie badania, jak zachowywać i przechowywać zapachy, by to, co pachniało w przeszłości i teraźniejszości, przekazać potomnym – wtedy można mieć jak najpełniejsze wyobrażenie o historii. Dla mnie pomysł kapitalny i mam nadzieję, że ten projekt przyniesie duże efekty.

Prawie jak jeansy, prawie jak Chanel, prawie jak czop-czop, prawie dostępne...

„Teksasy”, „Paprykarz”, „Frania” czy „Brutal”? Kultowe wyroby PRL.

zobacz więcej
W epoce Edwarda Gierka pojawiły się trzy nowe zapachy męskie: „Wars”, „Consul” i „Brutal”. Dwa miały różne odmiany, a „Brutal” stał się ulubionym prezentem pań dla panów. Kupowali go też chętnie mężczyźni po czterdziestce. Synonimem luksusu i zachodniego świata był „Old spice”, gloryfikowany w peerelowskich kryminałach. Krajowy „Płyn ogórkowy po goleniu” uchodził zasłużenie za najlepszy środek do celów, do których został wyprodukowany. W przeciwieństwie do „Wody brzozowej”, znajdującej się w asortymencie każdego kiosku Ruchu, która cieszyła się raczej opinią napoju alkoholowego niż wytrawnego kosmetyku (zresztą nim nie była). Byłem kiedyś świadkiem, jak po zakupie wody brzozowej pewien mężczyzna uderzył szyjką butelki o pobliski murek, dzięki czemu chwilę później jednym haustem mógł wypić ten bez wątpienia pełen aromatów płyn.

Po wprowadzeniu kartek na alkohol niektóre osoby uzależnione piły „Autovidol”. Nie wierzyłem w to do mementu, kiedy po wejściu do tramwaju poczułem zapach tego płynu do spryskiwaczy i mycia szyb samochodowych. Okazało się, że półprzytomny mężczyzna nim zwymiotował.

Mistrz wonnej ceremonii

W stanie wojennym z powodu zachodniego embarga wiele zapachów zniknęło, bo do ich produkcji używano komponentów pochodzących z zagranicy, za które trzeba było płacić prawdziwą, twardą walutą, a nie biletami Narodowego Banku Polskiego. Kosmetyki zaczęły robić wtedy firmy polonijne. Jedna z nich – pamiętam – robiła wszystko o zapachu cytrynowym, a że była jedną z największych, to byliśmy zmuszeni (przynajmniej w Warszawie) do mycia się na cytrynowo.

Z biegiem czasu pojawiły się nawet małe drogerie, by nie powiedzieć perfumerie, gdzie te pachnidła polonijne sprzedawano. W większości były to tańsze zamienniki modnych zagranicznych zapachów. Kiedyś w poszukiwaniu dezodorantu (bo z nimi wtedy był największy problem) trafiłem do takiego kosmetycznego butiku w Lubinie. I oniemiałem. Sprzedawał facet o wyglądzie i urodzie fryzjera z włoskich filmów. Przed nim kłębiły się kobiety w różnym wieku. Wszystkie wyciągały ręce w jego kierunku, a on – mistrz całej ceremonii – trzymał w dłoniach buteleczkę z tajemnym eliksirem. Wybierał jakąś rękę i kropił płynem przegub dłoni. Ale jak kropił! Buteleczką zakreślał w powietrzu kilka kręgów i potem jednym zdecydowanym gestem upuszczał kroplę na skórę. Po czym ją rozcierał, mówiąc coś w rodzaju: „Ach, jaka piękna dłoń” lub „Cóż za delikatne palce”. I się nie powtarzał. Czasami składał pocałunek. Wiedziałem, że nie mam szans na kupno dezodorantu. Tutaj nie tylko o zapach chodziło, choć i on był ważny, ale o nastrój. O zainteresowanie, którego wtedy tak brakowało.
Warszawa, 1969. Sklep z kosmetykami w nowootwartym salonie piękności firmy Pollena przy ul. Moniuszki 10. Fot. PAP/Jakub Grelowski
Postanowiłem się więc wycofać. I przeżyłem zaskoczenie. Facet zostawił babkom jakąś wodę do wąchania, po czym szybko znalazł się przy mnie.
– Pan czego sobie życzy?
– Dezodorant.
– To świetnie. Mam też kilka świetnych zapachów męskich. Jakie pan lubi? – dla mężczyzn był rzeczowy. Wyszedłem z dezodorantem i niezłą wodą, zostawiając za sobą skłębiony tłum kobiet przy facecie, który je czarował zapachami. Wszystko wróciło do normy. Prawdziwy mistrz w swoim fachu.

Ognie Moskwy

Mój ojciec kupił kiedyś radziecki budzik. Wieczorem wyjął go z pudełka i nakręcił, rzecz normalna z budzikiem. Ale w nocy rodzice nie mogli spać, budził ich przedziwny, silny i nieprzyjemny zapach. Kręcili się po nocy, szukali i wąchali co się dało. Okazało się, że to klej z pudelka na budzik. Pudełko musieli wystawić za okno, by potem rano je wyrzucić.

Odkrycie to podsunęło nam pewien pomysł. Otóż wtedy suczek się nie sterylizowało, klatki domów były otwarte, więc w okresie rui naszej małej psiny przybywali pod drzwi amanci różnych rozmiarów, którzy swoim materiałem biologicznym znaczyli korytarz na naszym piętrze. Nie pomagało mycie chlorem i tym podobnymi środkami. I wtedy w naszym głowach narodził się genialny pomysł. Mama miała kilka butelek radzieckich perfum, które dostała w prezencie od znajomych jeżdżących na wycieczki do ZSRR. Nie używała ich, bo miały intensywny i wulgarny zapach. Właściwie smród (w krajach Związku Radzieckiego intensywny zapach – taki, lub jakby zmieszany z płynem do odkażania – czuć było w każdym pomieszczeniu; nawet ich cukierki były mocno perfumowane).

Uznaliśmy, że wykorzystamy tę naszą tajemną broń. I od tego momentu, gdy tylko nasza sunia zaczynała wzbudzać zainteresowanie u psich kawalerów, skrapialiśmy radzieckim odie-kołonem korytarz. Na pierwszy ogień poszły „Ognie Moskwy”. Efekt był cudowny, psy traciły błyskawicznie orientację, a i człowiek mógł ją stracić. Sąsiedzi na początku trochę kręcili głowami, ale woleli mieć czystą klatkę, więc ich opór został szybko złamany. Radzieckie perfumy okazały się wydajne, choć później musieliśmy zrobić raz jeden interwencyjny zakup w sklepie „Natasza” w Alejach Jerozolimskich.

Kultowe marki PRL. Niektóre nadal podbijają światowe rynki

Prince Polo, Brutal, Wyborowa, Krakus, Pewex, Romet...

zobacz więcej
Sam najbardziej lubiłem zapach peerelowskiego kiosku. Była to mieszanina woni taniego tytoniu, tanich kosmetyków, papieru i farby drukarskiej. Tęsknię za zapachem gazet, które zdaje się znikają bezpowrotnie. Zawsze czytałem rzeczy, których nie lubię, bo uważam, że one są najbardziej interesujące i twórcze. I lubiłem kupować gazetę, papierosy z zapałkami. Wtedy w jakimś „Kurierze” lub innym „Sztandarze” mogłem rozwiązać quiz, z którego dowiadywałem się, iż jestem potencjalnym przestępcą, bo opowiadam się za zniesieniem kary śmierci i złagodzeniem wyroków sądowych. A teraz nawet księgarnie nie pachną książkami, bo jest w nich wszystko, a poszukiwaną książkę i tak muszę zamówić przez internet.

Ale kapitalizm pachnie zdecydowanie lepiej od komunizmu. Pachną sklepy, pachną ludzie. W pociągach już nie śmierdzi, toalety publiczne pachną (tutaj dokonała się największa rewolucja). I być może dlatego takim szokiem w tym aromatycznym świecie był COVID-19. I jego objawy, i związany z pandemią wymóg odkażania wszystkiego.

Co do objawów, to pamiętam, jak żona podsunęła mi pod nos herbatę earl grey.
– Powąchaj, chyba zwietrzała.
– Rzeczywiście. I mój nowy płyn do dezynfekcji chyba też zwietrzał, a śmierdział przecież jak gnijący mop.

Kiedyś z koleżanką wyszliśmy z pracy i tak się złożyło, że udaliśmy się razem w jednym kierunku. A ponieważ i ona, i ja do swoich spotkań mieliśmy trochę czasu, to po drodze zaglądaliśmy do różnych sklepów. W każdym przy wejściu dezynfekowaliśmy dłonie.

– Patrz, ten dobry, mocny spirytusowy.
– Ale zapach by mógł mieć przyjemniejszy.
– Fatalny, ręce się po nim strasznie lepią.
– Przesadzili z perfumami! (to w drogerii).
– Ma woń denaturatu.

W filmie „Miś” – który jest nie tylko o PRL, ale też o nas w ogóle – występuje dwóch panów, do których po poradę przychodzi Ryszard Ochódzki. Panowie ci pociągnięciem nosa dają do zrozumienia, że coś śmierdzi, czyli jest trefne i tej sprawy nie warto ruszać. Taki zapach, albo lepiej smród, bez zapachu. To jest sztuka, wyczuć śmierdzące sprawy, ten smród bez woni. Ale tej umiejętności nabywa się z wiekiem.

– Grzegorz Sieczkowski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Zdjęcie główne: Warszawa, kwiecień 1974. Kawiarnia „Adria” przy ul. Moniuszki 8. PAP/Bogdan Różyc
Zobacz więcej
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pożegnanie z Tygodnikiem TVP
Władze Telewizji Polskiej zadecydowały o likwidacji naszego portalu.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Sprzeczne z Duchem i prawem
Co oznacza możliwość błogosławienia par osób tej samej płci? Kto się cieszy, a kto nie akceptuje?
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Autoportret
Andrzej Krauze dla Tygodnika TVP.
Felietony wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Totemy Mashy Gessen w wojnie kulturowej
Sama o sobie mówi: „queerowa, transpłciowa, żydowska osoba”.
Felietony wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Książki od Tygodnika TVP! Konkurs świąteczny
Co Was interesuje, o czych chcielibyście się dowiedzieć więcej?