„W Scotland Yardzie jest duszno od testosteronu”. Tajny agent opowiada o kulisach swojej pracy
czwartek,
5 marca 2015
– Rozpracowywałem gangi narkotykowe, włóczyłem się ulicami przebrany za lumpa, w śmierdzących i podartych ubraniach. Spotykałem różnych ludzi, udawałem różnych ludzi. Czasem jeden fałszywy ruch mógł zepsuć całą starannie przygotowaną akcję – mówi Christian Plowman, były tajny agent brytyjskiej policji.
Należał do grona najbardziej elitarnych oficerów policji. Był zasłużonym, wielokrotnie odznaczanym policjantem z 16-letnim doświadczeniem w operacjach specjalnych. Przez wiele lat był odpowiedzialny za rekrutację oraz zarządzanie informatorami policyjnymi i zdobytymi dzięki nim informacjami. Dużą część służby spędził, pracując „pod przykrywką” dla Scotland Yardu. Po odejściu z policji przeniósł się do sektora prywatnego. O swojej pracy napisał książkę pt. „O krok za daleko”, która właśnie ukazała się w Polsce.
Co to jest „magiczne oko”?
To umiejętność błyskawicznego wyławiania sygnałów, że mam do czynienia z kimś, kto nie jest w porządku, kto ma coś na sumieniu. Bardzo przydatna dla policjanta, zwłaszcza takiego, który pracuje pod przykrywką, jako tajniak.
Nadal pan ją ma?
Albo się to ma, albo nie. Ta zdolność zostaje na całe życie.
Dlaczego postanowił pan postanowił opisać swoją pracę w brytyjskiej Metropolitan Police? Opowiedzieć o tym, jak wygląda praca tajnego agenta, jednego z najlepszych w Scotland Yardzie. Rozczarowanie?
Z bardzo egoistycznych powodów. To było dla mnie jak terapia, rodzaj oczyszczenia. Dobrze zrobiło mi wyrzucenie z siebie wielu emocji, podsumowanie i uporządkowanie tego, co przeżyłem. Spędziłem bardzo dobry czas w policji, zrobiłem wiele pożytecznych rzeczy. Ale wydarzyło się też sporo spraw, które spowodowały, że odszedłem. Rozczarowanie i zmęczenie też zrobiły swoje. Pozbyłem się złudzeń. Wiedziałem, że muszę opisać swoje przeżycia. Na początku myślałem, że wynajmę ghost writera, ale w końcu postanowiłem pisać sam. Lubię opowiadać historie. Teraz uczę się dziennikarstwa.
Ludzie z MET komentowali książkę?
Odzywali się ci, których nigdy nie nazywałem swoimi przyjaciółmi. Straszyli, że mnie pobiją, radzili, żebym się nigdzie nie pojawiał. Ignorowałem to. Tak naprawdę nie ujawniłem żadnych tajemnic. Napisałem prawdę i to oczywiście może się nie podobać kilku moim dawnym kolegom. Nadal mam wiele wsparcia od przyjaciół i szefów, choć wiem, że moje nazwisko jest też używane w niekoniecznie dobrym kontekście.
Odzywali się ci, których nigdy nie nazywałem swoimi przyjaciółmi. Straszyli, że mnie pobiją, radzili, żebym się nigdzie nie pojawiał.
Jako zdrajcy?
Coś w tym stylu. Podobno niektórzy twierdzą, że moja książka pokazuje, jak nie należy pracować. To rodzaj zemsty ze strony tych, którzy poczuli się urażeni tym, co napisałem. Książkę konsultowałem z departamentem prawnym policji. Parę rzeczy skorygowaliśmy, coś tam usunęliśmy, Nie robiłem niczego po kryjomu.
Jak pan napisał wszyscy policjanci i tajniacy mają problemy psychologiczne. Ciśnienie było tak wysokie, że był pan bliski popełnienia samobójstwa. W policji są przecież psychologowie. Nie wypada jednak korzystać z ich pomocy?
Nie jest to dobrze widziane. Ktoś, kto potrzebuje takiej pomocy jest uznawany za słabeusza, za osobę chwiejną i niepewną, a więc groźną dla współpracowników. Trzeba radzić sobie samemu. Zajęło mi parę lat, zanim zdałem sobie sprawę, jak te tłumione złe emocje wpłynęły na mnie i na moją rodzinę. Jednak wiem, że za to, co wydarzyło się w moim życiu, nie mogę winić innych. To ja podejmowałem decyzje. Jeśli już mam szukać winnego, to jest to atmosfera panująca w policji.
Kult macho?
Tam wszystko jest przesycone testosteronem, atmosfera jest od tego duszna. To męski świat, świat twardzieli. Zawsze lubiłem sytuacje, w których mogę się sprawdzić, ale nie za wszelką cenę. Szef kiedyś powiedział mi, że jestem przepracowany i może powinienem wrzucić na luz. Odpowiedziałem, że nic się nie dzieje, jest w porządku. Jeśli raz okażesz słabość, jesteś tam skończony.
Ryzyko, wieczne napięcie, adrenalina. To uzależnia? Często zmieniał pan wydziały, szukał nowych wyzwań.
Nienawidzę nudy, ale nie jestem ryzykantem. Przeżyłem wiele pełnych napięcia chwil, gdy byłem niemal pewny, że zaraz mnie zdemaskują i pobiją. Rozpracowywałem gangi narkotykowe, włóczyłem się ulicami przebrany za lumpa, w śmierdzących i podartych ubraniach. Spotykałem różnych ludzi, udawałem różnych ludzi. Czasem jeden fałszywy ruch mógł zepsuć całą starannie przygotowaną akcję. Zawsze też była szansa, że trafi się po drugiej stronie ktoś z „magicznym okiem” i bezbłędnie rozpozna gliniarza. Siedzisz w barze, gadasz z ludźmi, którzy chcą ci sprzedać fałszywe dokumenty albo narkotyki i nagle głupio się demaskujesz. Kiepsko.
Siedzisz w barze, gadasz z ludźmi, którzy chcą ci sprzedać fałszywe dokumenty albo narkotyki i nagle głupio się demaskujesz.
Zdarzało się, że pobili pana koledzy policjanci?
Oczywiście, o tajnych akcjach wiedziało niewielu. Zgarniali podejrzanych i wszystkim się dostawało, mnie też.
Przenikał pan do środowiska narkomanów, z wieloma z nich przebywał dość długo. Miewał pan wyrzuty sumienia, że ktoś z nich idzie siedzieć, choć byli zaledwie płotkami w narkotykowym biznesie?
Nigdy nie zrobiłem nic złego, wykonywałem swoją pracę najlepiej jak umiałem. Tak, ci ludzie byli mili, ale ich życie było całkowicie uzależnione od cracku, heroiny. Wiedziałem, że każdy z nich ma swoje powody, potrzeby, ale nie zgadzałem się nigdy z tym, co robią. W ostatnim rozdziale książki opisuję akcję, podczas której rozpracowywaliśmy szajkę handlującą fałszywymi dokumentami. Ludzie przychodzili tam i sprzedawali paszporty, żeby mieć pieniądze na narkotyki. Zdarzały mi się takie sytuacje po odejściu z policji, że nie miałem ani grosza, przeszukiwałem każdy zakamarek w domu, żeby znaleźć choć pensa. Gdyby ktoś mi wtedy zaproponował, że kupi ode mnie paszport, to kto wie? Może bym się zdecydował. Ale mnie chodziło o przeżycie. Rzeczywiście łapaliśmy płotki, bo bossowie nie włóczyli się po ulicach. Bycie policjantem to powinno być pomaganie ludziom, a nie łapanie ich i wsadzanie do więzienia dlatego, że są biedni. Bieda nie jest przestępstwem. Czasem mam takie wrażenie, że nie złapaliśmy podczas akcji żadnego bardzo ważnego przestępcy.
Nie chce mi się w to wierzyć. Był pan przecież w gronie najlepszych tajnych agentów MET.
Na początku służby wydawało mi się, że będzie jak w hollywoodzkim filmie. Efektowne akcje i świetne wyniki. Tymczasem służba bywa nudna. Długie obserwacje, godziny czekania, gdy nie dzieje się naprawdę nic. Zostałem przeszkolony do tego, by stawiać czoła naprawdę groźnym przestępcom, a moim szefom zależało głównie na tym, by mieć dobre wyniki w statystykach. Dużo akcji, dużo sukcesów, dużo schwytanych bandytów. Dlatego łapaliśmy drobnicę. Liczyły się aresztowane sztuki, a nie powód, nie przestępstwa, za które ci ludzie zostali złapani.
Zostałem przeszkolony do tego, by stawiać czoła naprawdę groźnym przestępcom, a moim szefom zależało głównie na tym, by mieć dobre wyniki w statystykach.
Opisał pan akcję, podczas której przez długi czas siedział pan w pubie i obserwował ludzi. I nie wydarzyło się nic.
To był zwykły pub, w Londynie są takich setki. Przychodzili tam przeciętni ludzie i drobni złodziejaszkowie. Tacy, którzy np. wynieśli coś z supermarketu. Ktoś palił trawkę, ktoś w toalecie wciągał kokainę. Nic takiego, londyńska codzienność. Zmarnowałem tam wiele dni i po każdym musiałem składać raporty. Strzelaliśmy często z armaty do wróbli, czułem, że do niczego już nie dojdę. Gdy powiedziałem o tym moim szefom, usłyszałem, że być może źle wykonałem swoją pracę.
Kurs dla agentów specjalnych był trudny?
Wielu rezygnowało w trakcie. Dwa piekielne tygodnie. Ciągłe napięcie, presja. Cały czas chcieli nas złamać. Sam byłem blisko rezygnacji. Ale ci, którzy dali radę, byli świetni, skuteczni i nieustraszeni. Sprawdzają się m.in. w operacjach antyterrorystycznych.
Która z akcji była najbardziej niebezpieczna?
Zdarzały się groźne chwile. Kiedyś byłem przynętą w akcji przeciwko bandytom, którzy napadali na biznesmenów w Londynie. Zaatakowali mnie, chcieli mnie wrzucić do rzeki. Na szczęście koledzy zareagowali błyskawicznie. W czasie wielu akcji nie wiedziałem, co się zdarzy, czy ludzie, z którymi rozmawiam mają broń, czy mnie zdemaskują.
Miał pan co najmniej 12 fałszywych tożsamości. Jedną z nich był Rosjanin Christian Sulyenko. Ma pan nadal tatuaż, który zrobił pan na przedramieniu, żeby uwiarygodnić Sulyenkę?
Proszę, tu jest napisane po rosyjsku „moja śliczna mateczka”. To prawda, moja matka jest naprawdę piękna. Ten tatuaż to pamiątka. Nauczyłem się w szkole rosyjskiego i postanowiłem to wykorzystać. Wymyśliłem sobie historię Sulyenki. To był rosyjski sierota, który przyjechał do Londynu robić interesy. Miałem kilkanaście kompletów dokumentów, kart kredytowych na różne nazwiska, wiele telefonów komórkowych, auta zarejestrowane na różnych ludzi. Jednocześnie pracowałem pod przykrywką i prowadziłem informatorów. Wielkie napięcie, wielkie zmęczenie, po prostu szaleństwo. Dawałem z siebie wszystko, ale chyba nie wszystko mogłem zrobić tak dobrze, jak powinienem. W końcu nie wiedziałem, kim naprawdę jestem.
Spotkał pan najsłynniejszego przestępcę świata Juana Carlosa Betancourta.
Jest niewiarygodny. Inteligentny i bardzo skuteczny. Kiedyś sobie pomyślałem, że gdybym miał być kryminalistą, to tylko kimś takim jak on. Jego życie to gotowy scenariusz na hollywoodzki film, taki jak ten Spielberga z Leonardo DiCaprio pt. „Złap mnie, jeśli potrafisz”. Betancourt kradnie bezcenną biżuterię z najbardziej strzeżonych miejsc. Kilkakrotnie go łapali, ale zawsze udaje mu się zbiec. Zna pięć języków. To jedyny kryminalista, dla którego mam odrobinę szacunku. Podobno mieszka teraz w Meksyku. Chętnie przeprowadziłbym z nim wywiad.
Czego pan w życiu żałuje? Jakich decyzji?
Niczego nie żałuję. Nawet jeśli podejmujesz złe decyzje, nie żałuj ich, bo one należą do przeszłości. Cieszę się, że odszedłem z policji, ale pod wieloma względami to był dobry czas, zrobiłem wiele pożytecznych rzeczy. A teraz koncentruję się na teraźniejszości, na rodzinie, na studiowaniu dziennikarstwa.