Cywilizacja

Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur

„Świat doznaje obecnie zmian niewidzianych od stulecia, a my w tych zmianach uczestniczymy” – powiedział Xi Jingping. „Zgadzam się” – odpowiedział Władimir Władymirowicz. Zaryzykuję stwierdzenie, że była to najbardziej interesująca wymiana zdań polityków w mijającym roku.

Pożegnanie
Dokładnie 2 952 osoby głosowały „za”, przeciw nie był nikt. Po ogłoszeniu wyniku tego głosowania sala wybuchła niepohamowanym entuzjazmem i długo biła brawo, a bohater dnia stał spokojnie, czasem tylko unosząc rękę i uśmiechając się delikatnie i dystyngowanie, bo zbytnie okazywanie uczuć nie przystoi ludziom wyniesionym tak wysoko.

Rzecz działa się 10 marca w Pekinie, a mężczyzną dziękującym za wybór był Xi Jingping, który właśnie otrzymał potwierdzenie, że będzie rządził krajem jako prezydent przez trzecią kadencję, a być może i do końca życia. Wiele wskazuje na to, że ta właśnie decyzja była najważniejszą, jaka została podjęta w mijającym roku. W każdym razie, gdybym miał iść o zakład rozstrzygany za wiele lat, bez wahania postawiłbym właśnie na to.

Drugi Mao

Oczywiście głosowanie było czystą formalnością, a walka o potwierdzenie dominacji Xi odbyła się za kulisami i o wiele wcześniej, a my nie mamy dostępu do szczegółów. Z tego, co wiadomo, wynika, że była ona bezwzględna i ludzie, którzy nie popierali wodza, byli usuwani ze stanowisk, a czasem lądowali w więzieniu pod zarzutami korupcji, o co nie jest trudno w tak wielkim i zbiurokratyzowanym kraju. Mniej istotne są jednak metody, a bardziej to, że Chiny bezapelacyjnie weszły na ścieżkę rządów jednoosobowych, a Xi stał się kimś w rodzaju drugiego Mao.

Po okresie tamtej ideologicznej dyktatury, która przyniosła Chinom niewyobrażalną nędzę i miliony ofiar, partia komunistyczna postanowiła kierować państwem w sposób kolektywny. Jednym z zabezpieczeń przed dyktaturą było ograniczenie władzy prezydenta do dwu kadencji. Xi zlikwidował to ograniczenie w czasie swojej drugiej kadencji, został wybrany na trzecią i o ile tylko będzie cieszył się dobrym zdrowiem, nie widać żadnych przeszkód, aby jego władza nie została przedłużona na kolejne. To oznacza, że jego program będzie realizowany bez sprzeciwów.

Program, którego kulminacja przypadnie w roku 2049, roku wielkiego jubileuszu stulecia partii komunistycznej i roku realizacji projektu, który nazywany jest „narodowym odrodzeniem”. Chiny mają zostać w tym czasie prawdziwym centrum świata, najpotężniejszym państwem, które będzie dyktowało warunki i władało odległymi prowincjami. Nie warto o tym wspominać, bo rozumie się to samo przez się, ale będą to Chiny zjednoczone, czyli mające pod swoją władzą Tajwan.

Oczywiście Xi Jingping, który urodził się w roku 1953, może tego wielkiego jubileuszu nie dożyć, choć pewnie skrycie marzy, aby osiągnąć wiek kissingerowski. Tym bardziej chciałby przejść do historii jako ten, który położył podwaliny pod wielkie odrodzenie Chin.

Pod jego władzą rozwija się Ludowa Armia Wyzwoleńcza, posiadająca najliczniejsze w świecie siły lądowe i z największą w świecie prędkością realizująca program rozwoju floty, która już za kilka lat może dorównać amerykańskiej. Być może najistotniejszym elementem programu zbrojeniowego Xi jest rozbudowa sił nuklearnych. Obecnie są one kilkakrotnie mniejsze od rosyjskich i amerykańskich i znajdują się nieco powyżej poziomu zasobów brytyjskich czy francuskich – mówi się o 400 głowicach – jednak w ciągu dekady chiński arsenał ma być rozbudowany do 1500 głowic, co stanowić będzie trzecią potęgę w świecie.

Dlatego wybór Xi Jingpinga byłby aż tak brzemiennym w skutki wydarzeniem. Oznacza on utrzymanie kursu Chin na dominację światową, więc nieuchronnie prowadzi do starcia ze Stanami Zjednoczonymi i tymi krajami, które zdecydują się stanąć po ich stronie. Dominacja ta może być realizowana poprzez handel, korzystne umowy inwestycyjne i pożyczkowe, które uzależniają partnerów, czego najjaskrawszym przykładem jest Sri Lanka, ale może też być realizowana siłą.

To dzieje się już na wodach Morza Południowochińskiego, gdzie chińskie okręty dokonują prowokacji i prowadzą akcje poniżej progu konfliktu wobec Tajwanu, Filipin, Australii. Wszystko to przy akompaniamencie potężnej propagandy przekonującej, że wszystko czego chce „miłujący pokój naród chiński” to współpraca opierająca się na zasadzie wzajemnych korzyści („win-win strategy”).

Tajwan ma się bać, ale się nie boi

Chiny wolą pozostawać strategicznym wyzwaniem niż stać się realnym wrogiem.

zobacz więcej
Zapalnikiem konfliktu może być oczywiście Tajwan. W połowie stycznia 2024 roku odbędą się tam wybory prezydenckie i zapewne w zależności od ich wyniku Xi Jinping zadecyduje, co czynić dalej. Czy nowe władze będą skłonne do rozmów, czy też Pekin powróci do polityki zastraszania i eskalowania napięcia. Wytyczony cel, czyli przyłączenie wyspy do ChRL, musi zostać zrealizowany do roku 2049. Jeżeli stanie się to bez wojny, tym większy szacunek zyska ten, który do tego doprowadzi. Nie musi tak jednak być.

Ponieważ przyszły rok to także czas intensywnej kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych i czas, gdy podejmowanie decyzji nie będzie w tym kraju łatwe, być może Chiny zrobią jakiś krok przybliżający je do celu. Na przykład zdecydują się na zajęcie wysp Penghu, leżących o 50 km od wyspy głównej i właściwie niemożliwych do obrony. A może na jakiś rodzaj blokady cieśniny tajwańskiej poprzez przeprowadzanie pod pretekstem inspekcji przepływających tam statków, co efektywnie wstrzymałoby żeglugę, a jednocześnie nie stanowiłoby powodu do podjęcia akcji zbrojnej przez Tajwan i wymagałoby siły woli od władz amerykańskich, które musiałyby przyjąć ryzyko bezpośredniej konfrontacji.

Takie próby były przeprowadzane w przeszłości. Scenariuszy jest wiele i od dyktatora Chin zależy, z której skorzysta i kiedy. Ma czas aż do połowy wieku.

Spotkanie na Kremlu

Niespełna dwa tygodnie po utwierdzeniu swojej władzy Xi Jingping gościł w Moskwie. Była to wizyta znacząca, bo pierwsza od czasu wybuchu wojny z Ukrainą, do której Chiny, by rzec eufemistycznie, nie są entuzjastycznie nastawione. W dodatku putinowskie wojska znajdowały się wówczas raczej w odwrocie, całkiem świeże były wspomnienia jesiennego ukraińskiego sukcesu na Charkowszczyźnie, a obrazu dopełniała konieczność wycofania się z Chersońszczyzny, którą przecież pół roku wcześniej Rosja uroczyście anektowała. Pierwszą rocznicę napaści na sąsiedni kraj Rosjanie obchodzili w nastrojach minorowych i wizyta potężnego sprzymierzeńca miała je nieco podbudować.

Rok wcześniej we wspólnym komunikacie po spotkaniu, jakie odbyło się tuż przed inwazją, znalazło się osławione i tylekroć cytowane zdanie o „partnerstwie bez granic”, co było jednoznacznie, choć niekoniecznie prawdziwie, interpretowane jako przyzwolenie ze strony Xi na agresję.
Dwa tygodnie po utwierdzeniu swojej władzy Xi Jingping przybył do Moskwy. Fot. Pavel Byrkin/Kremlin Pool / Zuma Press / Forum
Obserwatorzy patrzyli z napięciem, czy i tym razem pojawi się coś o podobnym ciężarze gatunkowym. W komunikacie nie pojawiło się nic, co by wykraczało poza rytualne zapewnienia o przyjaźni, współpracy i zjednoczeniu wobec amerykańskiego imperializmu. Natomiast na bankiecie, jaki Władimir Putin wydał na cześć Xi na Kremlu odbył się znaczący dialog, który został skwapliwie i oczywiście nieprzypadkowo przekazany światowym mediom.

„Świat doznaje obecnie zmian niewidzianych od stulecia, a my w tych zmianach uczestniczymy” – powiedział Xi Jingping. „Zgadzam się” – odpowiedział Władimir Władymirowicz.

Zaryzykuję stwierdzenie, że była to najbardziej interesująca wymiana zdań polityków w mijającym roku. Te „niewidziane od stulecia” zmiany polegają na przesunięciu biegunów świata. Sto lat temu bieguny znajdowały się w Europie i Stanach Zjednoczonych. Tuż po II wojnie światowej tylko w Stanach Zjednoczonych, a po niespełna dekadzie już także w Związku Radzieckim. Wreszcie, po jego upadku, znowu tylko w Stanach Zjednoczonych.

Hasłem dzisiejszym jest świat „wielobiegunowy”, ale pod tym pojęciem każdy z wymieniających na Kremlu uprzejmości polityków rozumie co innego. Putin chciałby wrócić do porządku, w którym znaczenie Rosji jest takie samo jak kiedyś znaczenie Związku Radzieckiego, w którym jest ona równorzędnym partnerem przede wszystkim dla Ameryki. Nie – jak teraz – „mocarstwem drugiej kategorii”, tylko mocarstwem w pełni. Z własną strefą wpływów, która jest respektowana przez pozostałych graczy. Z całkowicie podporządkowanymi sobie Ukrainą, Białorusią, Gruzją i Armenią. Z czymś w rodzaju „strefy buforowej” oddzielającej ją od właściwej Europy, a składającej się z należących do Unii Europejskiej krajów byłego Układu Warszawskiego. Rosją szachującą zneutralizowane NATO i Unię Europejską bronią migracyjną i możliwością zadania uderzenia zbrojnego i wymuszającą w ten sposób współpracę gospodarczą.

Z kolei Xi Jingping chce po prostu świata jednobiegunowego, w którym Chiny będą prawdziwym Państwem Środka i hegemonem, który nie będzie musiał używać siły, ale każdy będzie jego siłę uznawał. Rosja jest na tej drodze tymczasowym sprzymierzeńcem, który może okazać się użyteczny na pewnym etapie, osłabiając Zachód i kierując część jego zasobów na wspomaganie walczącej Ukrainy, a kiedy spełni swoją rolę, wówczas zostanie wykorzystany w inny sposób. Stanie się to zapewne za jakiś czas, pewnie za dekadę lub dwie, gdy będziemy przybliżać się do wyznaczonej przez chińskie przywództwo połowy wieku pieczętującej ich dominację nad światem.

Trudno przypuszczać, aby proces ten odbył się w sposób jakkolwiek nacechowany przemocą. Moskwa będzie tak poważnie uzależniona gospodarczo, a być może i społecznie, od Pekinu, że po prostu uzna jego pierwszeństwo, być może nie wprost, a w sposób dorozumiany. Chińczycy są zbyt doświadczeni, aby chcieć spektakularnie upokarzać cennego sprzymierzeńca.

Ponadto na obecnym etapie Rosja jest jeszcze w jednej kwestii niezwykle istotna dla Pekinu: jej działania obniżają wrażliwość świata na wojnę, także na wojnę nuklearną. Oto od dwu lat toczy się wojna napastnicza, w której kraj silniejszy napadł na słabszy i otwarcie dąży do likwidacji jego państwowości i wynarodowienia zamieszkujących go społeczności, a kraje świata przyzwyczaiły się do tego. Rozmowy, jakie są na ten temat toczone, odbywają się w jakimś dziwnym metajęzyku, który rozmywa sensy i znaczenia, a Chiny mają w tym swój walny udział, nie nazywając agresora i stosując swoisty symetryzm w podejściu do walczących stron.

Smutno to powiedzieć, ale wspiera je w tym papież Franciszek, którego postawa wydatnie przyczyniła się do moralnego rozbrojenia świata wobec rosyjskiej agresji. Nie on jest oczywiście najważniejszy, jest raczej kimś w rodzaju „poputczika” na drodze, której celu i kierunku chyba nawet nie podejrzewa.

Nuklearne tabu

Czy nadchodzi wojna atomowa? Raport amerykańskiego think tanku

Chiny na potęgę konstruują nowe głowice.

zobacz więcej
Dochodzimy do trzeciego wydarzenia, jakie uznałbym za najistotniejsze w mijającym roku. To artykuł rosyjskiego politologa Sergieja Karaganowa, człowieka bliskiego Władimirowi Putinowi i szefowi rosyjskiej dyplomacji Sergiejowi Ławrowowi. Artykuł zatytułowany „Trudna, lecz niezbędna decyzja”, opublikowany w połowie czerwca. Tą „niezbędną decyzją” miałoby być użycie broni jądrowej przeciwko jednemu z krajów wspomagających walkę Ukrainy, zapewne przeciwko Polsce. Celem byłoby zatrzymanie pomocy dla Kijowa i przekonanie Amerykanów, że nie warto poświęcać „hipotetycznego Bostonu” w obronie „hipotetycznego Poznania”. Tym sposobem osamotniona Ukraina zostałaby szybko pokonana i jeden z zasadniczych celów rosyjskiej polityki zostałby zrealizowany. Kosztem byłoby co prawda złamanie „tabu nuklearnego”, ale tym autor zdawał się wiele nie przejmować. Ważne było pokazanie zdecydowania i woli. Także wobec Chin i krajów tak zwanego „globalnego południa”.

Artykuł Karaganowa wywołał gwałtowne i negatywne reakcje w samej Rosji, a Władimir Putin odniósł się do niego z dystansem i zadbał, aby nie można było poglądów autora zrównać z jego własnymi. Poza tym badania społeczne wykazały, że większość zwykłych Rosjan obawia się użycia broni jądrowej i uznaje, że ich kraj nie może tego uczynić „pod żadnym pozorem” jako pierwszy.

Czyżby zatem jednorazowy, nieodpowiedzialny wyskok? Nie. Jest to tekst człowieka, który od lat znajduje się w elicie intelektualnej rosyjskiej władzy i naprawdę trudno przypuszczać, że został opublikowany ot tak sobie, bez niczyjej wiedzy. Zwłaszcza, że Karaganow udzielił potem wywiadu, w którym bronił swoich racji, a zarówno jego tekst, jak i wywiad zostały przetłumaczone na angielski i stały się dostępne w całym świecie. Bardziej prawdopodobne jest, że był to przeznaczony dla Zachodu czytelny sygnał, aby nie sprzeciwiał się losowi Ukrainy, ale także – przeznaczony dla innych krajów nuklearnych i aspirujących do posiadania broni jądrowej – sygnał, że zbliża się czas, gdy użycie broni jądrowej przestanie być „tabu”. I trzeba się na to przygotować.

Karaganow rozważał w swoim tekście hipotetyczną sytuację, że zachęcone złamaniem tabu Indie uderzą bronią jądrową na Pakistan lub odwrotnie, Pakistan uderzy na Indie. Jego konkluzja była rozbrajająca: pomożemy poszkodowanym i zabierzemy się za wprowadzanie niezbędnych zmian w naszej doktrynie wojskowej. Nie było tam żadnej poważniejszej refleksji nad międzynarodowymi reperkusjami tak wielkiej zmiany w niepisanej światowej umowie, która przetrwała prawie 80 lat, powiadającej, że żadne państwo nie użyje broni nuklearnej jako pierwsze. Przeciwnie: była zapowiedź zmian w doktrynie. Trzeba pamiętać, że rosyjska doktryna już zawiera zapisy o użyciu broni jądrowej w przypadku zagrożenia państwowości lub ataku na terytorium kraju. Ewentualne zmiany mogłyby więc iść tylko w kierunku poluzowania obostrzeń w użyciu tej broni. Można przypuszczać, że ostatecznym celem byłoby „unormalnienie” jej użycia, zwyczajne zrównanie z każdym innym rodzajem broni. Przekonanie ludzi, że jest to tylko po prostu bardzo potężna broń, a rzeczą naprawdę niebezpieczną jest eskalacja, bo dopiero ta może doprowadzić do zagłady ludzkości.

Bardzo więc możliwe, że akcja Karaganowa zmierzała właśnie do tego: do przyzwyczajenia światowej opinii publicznej, że wkraczamy w nową erę dziejów, w której walka przy użyciu broni nuklearnej o mniejszej mocy rażenia będzie, jeżeli nie czymś normalnym, to w każdym razie dopuszczalnym.

Mógłby to być też poważny sygnał dla Iranu, że czas konkludować jego program nuklearny i produkować głowice, bo już niedługo może stanąć w obliczu uderzenia jądrowego z Izraela i nie będzie miał czym odpowiedzieć. Jestem też przekonany (choć nie był to raczej cel Rosjan), że bardzo poważnie analizowany jest ten problem w Japonii i Korei Południowej. Oba te kraje są zagrożone przez Koreę Północną, a także potencjalnie przez Chiny, więc może się okazać, że wykorzystywanie amerykańskiego parasola nuklearnego może w pewnym momencie nie wystarczyć dla zapewnienia im bezpieczeństwa. Zwłaszcza jeżeli w Stanach Zjednoczonych dojdzie do zwrotu w kierunku izolacjonizmu.

Słabnąca Ameryka

Czy Amerykanie wciąż są niezbędni światu?

Czy Waszyngton będzie w stanie zablokować ambitny plan osi chińsko-rosyjsko-irańskiej?

zobacz więcej
To jest jednak kwestia osobna, która będzie przedmiotem dociekań i analiz w roku 2024, gdy okaże się, kto wygra wybory prezydenckie i co o tym zadecyduje. Na razie wypada odnotować, że w mijającym roku prezydent Joe Biden zafundował swojemu krajowi deficyt na poziomie wojennym, chociaż USA żadnej wojny nie prowadzą, zaś ich siła militarna słabnie.

Chyba najważniejszym czynnikiem tego osłabienia jest zmniejszająca się rekrutacja nowych żołnierzy. Amerykanie zastanawiają się, co jest tego przyczyną. Prawicowcy wskazują na upowszechnianie ideologii „woke” i spadek formy fizycznej w pokoleniu wychowanym na smartfonach i mediach społecznościowych. Liberałowie starają się problemu nie zauważać.

Wszyscy jednak zapewne widzą, że wśród młodych ludzi Ameryka i jej armia cieszą cię o wiele mniejszym poważaniem niż w poprzednich pokoleniach. Ponieważ zaciąg do armii jest ochotniczy, więc siłą rzeczy trudniej wypełnić założone kontyngenty. A samo zwiększenie produkcji sprzętu wojskowego i zakup najwyższej klasy „żelastwa” jest dalece niewystarczające, aby wygrać wojnę, bo obsługiwanie tego „żelastwa” wymaga lat treningu i dużej wiedzy.

Dodatkowym czynnikiem osłabiającym Stany Zjednoczone militarnie jest przedłużający się konflikt polityczny, w którym strony używają instrumentalnie budżetu wojskowego. Demokraci do ustawy zapewniającej środki na uzbrojenie armii doklejają pakiet dla Ukrainy, aby przepchnąć jedno i drugie, a z kolei Republikanie chcą dołączenia środków na walkę z imigracją w Meksyku. Efekt jest taki, że środków nie ma na żaden z wymienionych celów. Analitycy wskazują, że od kilku lat budżet Pentagonu jest w stanie ciągłego prowizorium, co uniemożliwia lub utrudnia zawieranie długoterminowych kontraktów na przykład na zakup amunicji.
Obchody Dnia Weteranów na cmentarzu w Arlington w listopadzie 2023 roku. Fot. Pool/ABACA / Abaca Press / Forum
Wybory w roku 2024 mogą doprowadzić do tego, że władza zostanie skupiona w jednym środowisku i problem zostanie rozwiązany, ale też mogą doprowadzić do izolacjonizmu, co w skrajnym przypadku mogłoby oznaczać wycofanie amerykańskich wojsk z Europy.

Zajęta sobą Europa

W Unii Europejskiej brzemiennym w skutki procesem, bo nie jest to jednorazowe wydarzenie, jest postępująca federalizacji, czyli coś, co w założeniu ma uczynić z naszego kontynentu sprawne mocarstwo, a w niechcianym efekcie może doprowadzić do rozsadzenia Unii od środka.

Na razie położono podwaliny pod budowę jednolitego państwa, które będzie opierało się na wspólnej walucie, wspólnym długu i zwiększonym budżecie finansowanym takie ze zwiększonych podatków. W naturalny sposób pójdzie za tym centralizacja decyzji w coraz większej liczbie dziedzin i ci radujący się, że uda im się „obronić” dla państwa narodowego jakieś obszary, będą zapewne cieszyć się niezbyt długo, bo te obszary w następnym lub jeszcze następnym rozdaniu zostaną oddane Unii.

Cieszyć się będą z tego procesu kraje o wysokich deficytach budżetowych i zmagające się z wysoką imigracją, bo jednym i drugim będą się chciały podzielić. Można sądzić, że po ostatnich doświadczeniach z „hamulcem budżetowym” także Niemcy zechcą się przyłączyć do ekipy chcącej zaciągać dług na wspólny rachunek i korzystać ze środków, które wszyscy będą musieli spłacać (mniej więcej połowa wypłaconych do tej pory środków z KPO poszła do Berlina...). Pozostałe kraje raczej nie będą miały nic do gadania, a gdy dojdzie do poszerzenia Unii na wschód i południe, wówczas okaże się, że źródło unijnych środków wysycha, więc przyłączą się do grupy pragnącej zadłużać Europę podobnie jak czyni to Ameryka.

Czy starczy wówczas pieniędzy na obronę? Zwłaszcza jeżeli Ameryka wycofa się z finansowania wojny na Ukrainie i nie zechce dłużej trzymać nad Europą parasola militarnego? (Oby chciała trzymać). Oto poważne pytanie, a nic w roku 2023 nie wskazywało na to, aby ktokolwiek chciał udzielić na nie w Unii poważnej odpowiedzi.

O wiele łatwiej było rozmawiać na temat stawiania wiatraków czy produkowania samochodów elektrycznych niż o zwiększeniu wydatków na zbrojenia.

Nie chce mi się cytować dokładnych danych NATO, pokazujących, jaki procent budżetu wydają kraje europejskie na obronę, ale są to dane trudne w lekturze. Jak zwykle najjaskrawszym przykładem są Niemcy, które dwa lata po szumnym ogłoszeniu przez kanclerza Olafa Scholza słynnej „Zeitenwende” nadal nie osiągnęły uzgodnionych dekadę temu przez NATO 2%, nie osiągną tego w budżecie na rok 2024, a mało wskazuje na to, że zrobią to w roku następnym. No chyba, że do władzy nad Potomakiem dojdzie Donald Trump i spełni najgorsze sny Europejczyków, którzy tak bardzo są przywiązani do tego, że jadąc autobusem z napisem NATO, nie kasują biletów, za to z chęcią narzekają na to, że paliwo lane do baku jest nie dość ekologiczne. Wtedy być może nastąpi kolejna „Zeitenwende” chyba, że bardziej opłacalne będzie dogadanie się Rosją i przystanie na jej pomysł urządzenia tej części świata.

***


W roku 2023 dyktatury zbroiły się więc i podporządkowywały sobie własne społeczeństwa. Szykowały też pole do przyszłych starć, w których mają nadzieję przybliżyć swoje dalekosiężne cele. Ameryka i Europa były natomiast zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, licząc na to (zwłaszcza Europa), że wszystko się jakoś rozejdzie po kościach. Gdybym miał wskazać stan starcia, to byłoby to 1:0 dla dyktatur. Mecz trwa.

– Robert Bogdański

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023
Zdjęcie główne: Chińscy żołnierze sił specjalnych na pokładzie fregaty Yueyang. Fot. Tang Wen / Xinhua News Agency / Forum
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Wolontariusz w paczce z Polski wiezie uśmiech na święta
Zaporoże. W bunkrze żołnierz poprosił księdza o różaniec i żeby nauczył go, co z tym robić.