„Świerszczyki” za 1,5 tys. zł, telefony za 4 tys. „Wszystko u nich można dostać, podwójna cena”
sobota,
10 października 2015
Spekulanci, chomikarze, badylarze – w PRL braki w dostępie do artykułów pierwszej potrzeby, które były utrapieniem większości, dla niektórych stały się szansą. Zobacz archiwalne materiały Telewizji Polskiej.
– To był jeden z największych problemów Służby Bezpieczeństwa w latach 80. Bo z jej punktu widzenia stanowiła niebezpieczne zgromadzenie niezadowolonych ludzi – tak o PRL-owskich kolejkach mówi dr Andrzej Zawistowski, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN.
Ludzie narzekali na trudności z dostępem do różnych towarów, a to nakręcało negatywną opinię o władzy. Wielogodzinne czekanie sprzyjało też rozprzestrzenianiu się żartów politycznych, jak ten o kolejkach, które były socjalistycznym podejściem do sklepu.
Jak zwraca uwagę Zawistowski, z ówczesnych dokumentów wynika, że służby apelowały o zwiększenie dostaw na rynek. W ten sposób chciały uciszyć niezadowolonych.
Kolejka stanowiła niebezpieczne zgromadzenie niezadowolonych ludzi.
Ale zduszona gospodarka nie zawsze była w stanie odpowiedzieć na takie apele. Trzeba było więc poszukać kozła ofiarnego.
Palec władzy wskazał na spekulantów.
Szukanie winnego
Spekulant w czasach PRL był wrogiem kraju. – Nazywano tak przede wszystkim ludzi, którzy w jakikolwiek sposób łamali monopol państwa w obrocie jakimś towarem – wyjaśnia Zawistowski. W gruncie rzeczy byli to przedsiębiorczy obywatele, których propaganda chętnie wykorzystywała.
Znany był proces z połowy lat 80., kiedy pewien człowiek stanął przed sądem za to, że każdego ranka kupował pieczywo w piekarni, a potem wiózł je do innej miejscowości, gdzie nie było sklepu i sprzedawał bułki z zyskiem. Nie liczyło się, że klienci byli zadowoleni. Nawet ówczesna prasa opisywała sprawę w prześmiewczy sposób.
„Tymczasem niech wystarczą lody” – komentował dziecięce marzenia reporter Dziennika Telewizyjnego w 1987 roku.
zobacz więcej
Naloty w asyście dziennikarzy
Walczono także z ludźmi, którzy przywozili towary z zagranicy, aby sprzedać je na polskich bazarach. Milicjanci w asyście ekipy telewizyjnej wkraczali na targowiska.
Na warszawskim Okęciu odprawiało się 6 tys. pasażerów dziennie. Tylko tutaj w ciągu dwóch wakacyjnych miesięcy celnicy potrafili zarekwirować 1,5 kilograma złota i 36 tysięcy dolarów.
Polacy wywozili niemal wszystko, co można było wystać w krajowych kolejkach: sprzęt turystyczny i AGD, skóry z lisów czy kryształy, kremy Nivea. Przywozili walutę i to, czego u nas brakowało: kosmetyki, odzież czy słodycze.
Nie mogło być tak, że ktoś lepiej funkcjonował niż gospodarka centralnie sterowana.
Spekulant miał też innego „brata” – chomikarza, który kupował w nadmiernych ilościach, gromadził, a potem wymieniał na inne towary. Aby z tym walczyć, wprowadzano limity dzienne sprzedaży, także po to, by uchronić się przed, jak mawiano, „stonką”. Tak nazywano turystów, którzy latem odwiedzali tłumnie wybrzeże lub osoby z prowincji przyjeżdżające do miast na zakupy. Zdarzało się obowiązkowe legitymowanie, aby sprawdzić, skąd klient przyjechał i czy w związku z tym ma prawo kupić to czy tamto. Wprowadzano także sprzedaż do 13, 15 czy 16 godziny, aby utrudnić zakupy osobom spoza miejscowości.
Twardy orzech do zgryzienia dla władzy
Do „pasożytów społecznych” zaliczano często prywaciarzy i badylarzy, ludzi, którzy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Własna inicjatywa przedstawiana była jako działanie wrogie wobec kraju. – Nie mogło być tak, że ktoś lepiej funkcjonował niż gospodarka centralnie sterowana – wyjaśnia Zawistowski.
Przedsiębiorczych obywateli, którzy zapełniali lukę rynkową, władza piętnowała oficjalnie, ale nie wypleniła procederu, bo dostarczali produkty pierwszej potrzeby, których w sklepach brakowało.