Nagle poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Okazało się, że to wieloryb
sobota,
14 listopada 2015
– Rodzice obudzili we mnie chęć poznawania świata. Ciągle byłem głodny czegoś nowego. Co dla niektórych jest barierą, dla mnie jest magnesem – mówi Aleksander Doba, polski podróżnik. W 167 dni pokonał kajakiem ocean, ponad 12 000 kilometrów z Lizbony do New Smyrna Beach na Florydzie. Jego pierwsza, wydana w 2015 roku biografia nosi tytuł „Na oceanie nie ma ciszy”. Urodzony w 1946 roku podróżnik, po 70-tce wciąż planował kolejne wyprawy i mówił o sobie, że jest... tylko turystą.
Długo trzeba było pana namawiać, żeby powstała biografia?
Nie, wcale nie. Sam zamierzałem napisać taką książkę, tak jak zrobiłem to po pierwszej mojej wyprawie, ale ze względu na natłok obowiązków i brak czasu stwierdziłem, że przyda mi się dobry duch, który mi w tym pomoże. Tym dobrym duchem był Dominik Szczepański.
Jak pracowaliście nad tą publikacją? To nie jest chyba klasyczna biografia?
To prawda. To jest głównie książka o mojej drugiej wyprawie, przeplatana szeregiem historii z mojego życia. Założenie było takie, aby ta książka była ciekawa, stąd takie lekkie pomieszanie. Prowadziliśmy z Dominikiem długie rozmowy, udostępniałem mu różne swoje prywatne materiały. On zajął się szatą graficzną i stroną literacką. Chciałem, aby ta książka była lepsza od pierwszej, którą sam napisałem. Wiem, że ma ona szereg mankamentów, ale miałem przy tamtym pisaniu ogromną frajdę, tym razem jednak postanowiłem oddać sprawy w ręce fachowca.
Nie brakuje w niej zdjęć. Które z nich jest pana ulubionym?
To jest to zdjęcie, które znajduje się na samym początku. Po ponad czterech miesiącach samotnej wyprawy ściskam dłoń Piotrowi Chmielińskiemu przed dopłynięciem do Bermudów. To mój przyjaciel. Wiedziałem, że płynie do mnie łódź, wiedziałem, że są na niej ludzie. To było dla mnie święto, moja ogromna radość. To spotkanie trwało trzy godziny i gdy się kończyło czułem żal, że odpływają.
Gdy spędza się tyle czasu w samotności na wielkiej wodzie, to o czym się myśli?
Nie mam takiego wyłącznika, żebym wyłączył myślenie całkowicie. Nie mam też potrzeby, gdy jestem sam i jest trudno, aby zająć się czymś tylko po to, żeby nie myśleć. Rozmyślam zazwyczaj o tym, co było, staram się wspominać miłe chwile, ale i snuć plany na przyszłość. Mamy z żoną ogródek działkowy, więc zdarzało mi się zastanawiać, co trzeba w nim zrobić, co kupić, co przerobić. Ale głównie moje myślenie skupia się na kolejnych wyprawach. Gdy ktoś pyta mnie, czy uważam daną wyprawę za wyprawę życia, odpowiadam, że będzie nią ta następna, o wiele ciekawsza i trudniejsza.
Jednym słowem, jest pan zawsze o krok do przodu?
Tak. Gdy płynąłem z Europy do Ameryki pisałem do Piotra, że choć przede mną jeszcze wspaniałe tereny na północ od Karaibów, czy dopłynięcie do Florydy, to już myślę o tym, że zaraz to wszystko się skończy. A przecież byłem na oceanie pół roku i powinienem mieć go choć trochę dosyć.
Kto się najbardziej przejmuje tymi pana wyprawami?
Na pewno żona. Różnie to znosi. Myślę, że coraz lepiej. Przynajmniej tak mi się wydaje, a ona tak mówi. Najgorzej było przed tą pierwszą, gdy zorientowała się, że moje plany są poważne i że naprawdę chcę się wybrać na Atlantyk. Burze i huragany takie mi zgotowała, że te oceaniczne nie były już takie złe. Chciała mi to wybić
z głowy. To były ciężkie czasy i dla mnie, i dla niej. To nie godziny, dni, tylko miesiące bez porozumienia. Nie da się być na wyprawie i w domu jednocześnie. Nikt też nie płynie po to, żeby nie wrócić. Mam wrażenie, że często w bardzo ciemnych barwach widzimy rzeczywistość. Taki przykład z życia – mąż ma wrócić o 16, jest 16.30 a jego nadal nie ma. Żona już myśli, że coś mu się stało. Nie bierze pod uwagę, że mógł pójść z kolegami na piwo, tylko uprawia czarnowidztwo.
A panu zdarza się takie przedłużające się piwo z kolegami?
Gdy tylko mogę, staram się uprzedzić, powiedzieć, że wrócę później, by tego niepokoju uniknąć. Niestety na oceanie kontakt był utrudniony. Było 47 dni, w których nie mogłem przesłać żadnej wiadomości. Wiadomo było, że płynę, poruszam się, ale nie było ze mną faktycznego kontaktu. Nie mogłem wysłać ani sms-a, ani maila i czułem się z tym źle.
A uważa pan, że taka długa rozłąka cementuje związek?
Jesteśmy z żoną razem ponad 40 lat po ślubie. Ta nasza relacja się zmienia. Nie sposób być wciąż tak samo blisko, raz jest lepiej, raz gorzej. Każdy ma swoją ulubioną potrawę, gdyby jednak karmiono nią nas codziennie przez miesiąc, stałaby się nie do zniesienia, znudziłaby się. Z uczuciami jest podobnie. Czasem trzeba się przytulić, czasem podszczypać. Z miłością jak z zupą - bez przypraw słodkich i gorzkich nie smakuje. A co do rozłąki – myślę, że bardziej się tęskni i docenia powroty, gdy się kogoś nie widziało dłuższy czas.
W książce można znaleźć listę 87 rzeczy, które wozi pan w kajaku. Co musi się w nim znaleźć?
Ta lista jest trochę okrojona. Gdy wybieramy się na dwu–, trzydniową wycieczkę, to musimy zabrać ze sobą wiele rzeczy, a ja musiałem spakować się na pół roku. Nie mogłem nic po drodze kupić przecież. Miałem dwa dodatkowe wiosła, zapasowy telefon satelitarny. Wodę czerpałem zza burty i przepuszczałem przez odsalarkę elektryczną. Miałem też dwie dodatkowe na wypadek gdyby tamta się zepsuła. Z Lizbony, w której czekałem na sygnał do startu, nabrałem do zbiornika wodę kranową, a znajomą, u której zatrzymałem się na trzy dni, poprosiłem o zakup chleba. Reszta, oprócz tych dwóch rzeczy, przyjechała ze mną z Polski. Wszystko musiało się w kajaku zmieścić, na szczęście zrobiono mi dodatkową skrzynkę na jedzenie.
A co pan jadł, bo chyba nie żył pan tylko o chlebie i wodzie?
Miałem specjalne liofilizowane jedzenie, czyli pozbawione wody. Poza tym przez pierwszy miesiąc jadłem klasyczne, turystyczne potrawy z puszek – z mięsem, fasolkę po bretońsku. Tyle tylko, że jedzenie tego typu nie wytrzyma dłużej niż miesiąc, bo wilgoć i sól oceaniczna sprawiają, że puszki rdzewieją, a jedzenie fermentuje. Podczas pierwszej wyprawy brakowało mi słodyczy, dlatego na następną zabrałem ich bardzo dużo.
W jaki sposób pan to przyrządzał?
Miałem kuchenkę na gaz propan-butan. Głównie po to, żeby zagotowywać wodę. Na pierwszą wyprawę zabrałem ryż i makaron, ale gotowanie w bujającym się na falach kajaku i trzymanie menażki nad kuchenką nie należało do najłatwiejszych i pochłaniało mnóstwo energii, więc z tego zrezygnowałem. Liofilizowane jedzenie wsypywałem do termosu z szerokim wieczkiem, zalewałem wrzątkiem i po 6-7 minutach było gotowe do jedzenia.
A jak na oceanie załatwia się potrzeby fizjologiczne?
To pytanie ostatnio zadały mi przedszkolaki z grupy mojej wnuczki. „Jak pan sikał?”. Miałem butelkę z obciętą górą; co nasikałem to wylewałem za burtę. Proste pytanie, prosta odpowiedź (śmiech). Grubsze potrzeby załatwiałem nie używając papieru toaletowego. O higienę dbałem myjąc się w wodzie oceanicznej. Przed podróżą kupiłem sobie najlepszy szampon świata za 3.20 zł, który służył mi za mydło, proszek do prania i płyn do zmywania. Często się kąpałem, bo upał był ogromny. Myłem się w koszuli, czasem bez niej, ale ryzyko poparzenia słońcem było ogromne, więc musiałem uważać.
Rzeczywiście, tak jak mówi tytuł książki, na oceanie nie ma ciszy?
Podczas pierwszej wyprawy przeżyłem 50 burz tropikalnych, na drugiej było ich tylko kilkanaście, za to aż osiem sztormów. Najdłuższy trwał trzy doby, fale dochodziły do 9 metrów. Byłem na nie przygotowany, wiedziałem, co robić, jak się ustawić, jak to przetrwać. Nie walczyłem z falami. Ten tytuł jest trochę przekorny, bo nawet jak ta cisza jest, to słychać lekki powiew wiatru, widać łagodne falowanie wody. Mam duże problemy ze słuchem, więc dla mnie było to prawie niesłyszalne. Na wyprawy nie zabieram ze sobą aparatu słuchowego.
Można powiedzieć, że latające ryby stały się pana przyjaciółkami?
Czy to były przyjaciółki? Trudno powiedzieć. Wpadały na mnie spontanicznie i gwałtownie. Te ryby płyną z szybkością nawet 90 km/h, często stadami po 20-30 sztuk. Gdy zobaczą drapieżnika, wyskakują nad powierzchnię wody, rozpościerają płetwy i lecą jak szybowce. Te ich ucieczki były dla mnie pięknym widowiskiem w ciągu dnia, ale nocą nieraz dostałem nimi w czoło, policzki, pierś. To było dosyć bolesne.
Kiedy pan spał podczas wypraw?
Tylko w nocy, bo nie umiem spać w dzień. To jest jednak bardziej czuwanie niż głęboki sen, bo jako jednoosobowa załoga musiałem wciąż pełnić służbę. Gdy drzemałem, włączałem światła nawigacyjne, żeby mnie było widać. Na szczęście nigdy nie miałem sytuacji takiej, że musiałbym uciekać przed płynącym na mnie statkiem.
Miał pan jakieś bliskie spotkania z większymi oceanicznymi potworami?
Miała pani kiedyś wrażenie, że rozmawia z kimś i czuje na sobie czyjś wzrok? Ja tak miałem. Płynąłem sobie spokojnie i nagle poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Okazało się, że 20 metrów ode mnie płynie wieloryb. Zobaczyłem na sobie jego wzrok. Płeć poznaję po oczach i to chyba była ona. Miała bardzo sympatyczną gębę. Byłem nią tak zafascynowany, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia. Podpłynęła z boku, mrugnęła do mnie okiem, pokazała grzbiet, płetwę i zanurkowała. To był koniec naszej „randki”.
Ma pan jakiś talizman, coś, co przynosi panu szczęście?
Nie. Prawdę mówiąc, jestem realistą. Gdy ludzie gratulują mi, że udało mi się przepłynąć ocean, odpowiadam, że mi się nie udało, tylko zrealizowałem dobrze przygotowane zadanie. Jak coś ma się nie udać, to wisiorek nie pomoże.
Przyjdzie kiedyś taki moment, gdy pan powie stop?
Będąc na jednej wyprawie, myślę o kolejnej. 14 maja 2016 chciałbym wypłynąć z kontynentalnej części Nowego Jorku do Europy – do Portugalii, ewentualnie do północnej Afryki. Zdaję sobie sprawę z tego, że zbliżam się do granicy moich, czy nawet ludzkich możliwości. Uważam, że jestem na tym etapie, kiedy niewielu ludzi byłoby w stanie podjąć się takiej wyprawy.
Dba pan o kondycję, przygotowując się do wypraw?
Jeżdżę na rowerze, chodzę dużo, biorę udział w spływach kajakowych, choć ostatnio mniej mam na to czasu. Ja te moje wyprawy traktuję jak turystykę kajakową, a turysta nie chodzi na siłownię, by się gdzieś wybrać.
Wnuczki pójdą w ślady dziadka?
Chętnie pływają kajakiem, zarażam je tą pasją. Ostatnio wybrałem się z całą rodziną i znajomymi syna nad rzekę Drawę. W pewnym momencie stałem się przewodnikiem wycieczki (śmiech). Nikomu jednak nie polecam przepływania kajakiem oceanu. A gdyby ktoś chciał, to zapraszam na rozmowę, będę wybijał mu to z głowy. Ja sam wybrałem się na te wyprawy na emeryturze, bo jak by to wyglądało, gdybym był młodym ojcem i igrał z życiem? Stary człowiek jak nie wróci, to będzie o jeden problem mniej z punktu widzenia społeczeństwa. Mniejszy żal.
Ma pan ogromny dystans do siebie. A jest jakaś myśl, która panu w życiu towarzyszy?
Stwierdzenie, że „lepiej przeżyć jeden dzień jak tygrys, niż sto dni jak owca”. Mój ojciec mówił: „wstawaj wcześniej, będziesz miał dłuższy dzień”, a Ernest Shackleton miał powiedzenie, które ja lekko zmieniłem. On mówił o morzu, ja mówię o wodzie. „Woda to jest żywioł, którego się nie zwycięży nigdy, można być jedynie niepokonanym”. Ja przepłynąłem ocean, nie dając się pokonać. Nie miałem zamiaru z nim walczyć.
Jako dziecko też pan był taki chętny do robienia rzeczy niemożliwych?
Rodzicom zawdzięczam to, że obudzili we mnie chęć poznawania świata. Najpierw okolic, potem coraz dalej i dalej. Ciągle byłem głodny czegoś nowego. To, co dla niektórych jest barierą niemożności, dla mnie jest magnesem.
- rozmawiała Marta Kawczyńska