„Współpraca z Januszami nie należała do najłatwiejszych, spieraliśmy się o wszystko"
sobota,
30 stycznia 2016
– Jeżeli Nowy Jork miałby serce, ktoś mógłby zaprosić ich na steka albo nawet ofiarować im bilety na broadwayowskie przedstawienie – napisał w swojej recenzji Frank Rich, uznany za najbardziej opiniotwórczego krytyka teatralnego wschodniego Wybrzeża Ameryki. Amerykański sen twórców „Metra” skończył się na 38 przedstawieniach, polski trwa do dziś i obchodzi właśnie 25-lecie.
– Razem z moją siostrą Agatą napisałyśmy libretto i połowę piosenek. Nie tworzyłyśmy z myślą o musicalu, bo ta forma była wtedy jeszcze nieznana. Myślałyśmy raczej o jakimś widowisku muzycznym. Nasza przyjaciółka Zuzanna Łapicka zaniosła to do Teatru Rampa i pokazała Andrzejowi Strzeleckiemu, który był ówczesnym dyrektorem. Janusz Józefowicz pracował tam wtedy jako choreograf i miał wreszcie zadebiutować jako reżyser. Gdy zobaczył, co napisałyśmy, od razu powiedział, że to rezerwuje i będzie to jego debiut. Minął rok, debiutu nadal nie było, ale pojawił się producent, który obejrzał w telewizji przygotowane przez Józefowicza widowisko. Znalazł reżysera i powiedział mu, że gdyby miał jakieś marzenia i plany do zrealizowania, to on chętnie mu w tym pomoże – wspomina Maryna Miklaszewska.
– Powiedziałem im już na samym początku, że na parę lat muszą zapomnieć o narzeczonych, imprezach, że będą żyli jak w klasztorze. Nie ma mowy o rozrywkach, bo inaczej tego nie zrobimy – mówi twórca i reżyser musicalu.
zobacz więcej
Paryski grajek i metafora podziemia
To ona wraz z siostrą Agatą stworzyła historię, która przez 25 lat z powodzeniem pokazywana była najpierw na deskach Teatru Dramatycznego, a do dziś zagrana została ponad dwa tysiące razy w Studio Buffo. Fabuła „Metra” opowiada o młodych ludziach, którzy jak większość występujących w musicalu osób miała po kilkanaście lat i marzyła o sławie. Uliczni grajkowie, śpiewacy, tancerze wystawiają na podziemnych peronach metra spektakl dla pasażerów. Jego twórcą i animatorem jest Jan, dla którego metro jest domem, a underground sposobem na życie. Spektakl budzi sensację, młodzi artyści otrzymują propozycję pracy w komercyjnym teatrze i odchodzą od Jana, rezygnując z wyznawanych przez niego idei.
– W pierwotnej wersji naszego libretta postać Jana ukonstytuowała się z dwóch naszych wizji. W stanie wojennym byłam wyrzuconą z radia dziennikarką, funkcjonowałam w tzw. drugim obiegu, w podziemiu. To metro było dla mnie metaforą podziemia, bo przecież metra jeszcze wtedy w Polsce nie było. Moją siostrę stan wojenny zastał za granicą. Nie mogła stamtąd wrócić, mieszkali w Paryżu. Codziennie na swojej drodze spotykała grajków w metrze. Z tych połączeń paryskiego grajka i mojej metafory podziemia wyrosła właśnie ta postać – opowiada Miklaszewska.
Dodaje, że metro jako miejsce akcji nie spodobało się krytykom, ale i niektórym widzom. – Robiono nam ogromne zarzuty, że umieszczamy akcję w miejscu, które w Polsce nie istnieje – wspomina.
„Jak nie ma ich w stolicy, to trzeba ich znaleźć”
Początkowo spektakl miał powstać w Rampie i tam być wystawiany. Byłoby tak, gdyby nie producent, który zaoferował Józefowiczowi swoją pomoc. Był nim nieżyjący już Wiktor Kubiak, wspominany przez Janusza Stokłosę, twórcę muzyki do „Metra”, jako wielki wizjoner, dla którego nie było rzeczy niemożliwych. – To, co chcieliśmy zrobić w Rampie, trochę się za sprawą Kubiaka rozrosło. Pracowałem wtedy jako kierownik muzyczny w Ateneum, nie za bardzo widziałem możliwość poświęcenia się jednemu tematowi, spektaklowi. Wiktor spotkał się ze mną i Januszem. Zaczął nas przekonywać, że musimy się poświęcić tylko temu, wtedy na pewno osiągniemy sukces – wspomina.
Początkowo muzykę do „Metra” miał tworzyć Przemysław Gintrowski, ale – jak mówi Stokłosa – Józefowicz się z nim nie dogadał.
Przyznaje, że dla niego „Metro” było momentem pójścia własną niezależną drogą. – Do tej pory byłem cherubinkiem z lokami, który słuchał tych mądrzejszych. Aż tu nagle pewnego dnia wszyscy patrzyli na mnie, mnie słuchali, ja byłem szefem. Zastanawiałem się, czy mam komponować tak, żeby przypodobać się małolatom. To nie w mojej naturze, więc robiłem to po swojemu – mówi.
Podczas rozmów z Kubiakiem Józefowicz narzekał, że nie ma z kim zrobić tego spektaklu, że nie da się go oprzeć na dwóch, trzech aktorach. Z tyłu głowy miał takie musicale jak „Hair”, czy „Chorus Line”, gdzie śpiewających i tańczących artystów było kilkudziesięciu. – Wiktor stwierdził, że jak nie ma ich w stolicy, to trzeba poszukać gdzie indziej. Jak nie w Warszawie, to w Polsce. I tak zaczęliśmy jeździć do Wrocławia, Lublina, na Śląsk. We Wrocławiu znaleźliśmy Kasią Groniec. Przyszła zaśpiewać wraz ze swoim kolegą, miała 16 lat. Nie w głowie jej było przenoszenie się do Warszawy, a co dopiero udział w teatralnym przedsięwzięciu – opowiada Stokłosa.
– Podczas jednego z pokazów odwiedził nas Andrzej Wajda. Popatrzył na to szalenie kolorowe towarzystwo i stwierdził, że on nigdy by takich nie zaangażował – wspomina Stokłosa.
– Ten rok jest dla mnie wielkim świętem – mówi artystka, która z okazji swojego jubileuszu ruszyła w pierwszą od 16 lat trasę koncertową.
zobacz więcej
Wajda takiego towarzystwa by nie zaangażował
Tancerzy, aktorów i piosenkarzy Józefowicz i Stokłosa szukali ponad rok. Nie tylko w Polsce, ale i państwach ościennych. Stąd udział w musicalu m.in. Denisy Geislerovej ze Słowacji, czy Igora Sorina oraz Leny Waniny z Rosji. Castingi, które wtedy nazywane były audycjami albo przesłuchaniami, nie należały do najłatwiejszych. – Śpiewano „Sto lat” albo kolędy. Dziewczyny – tancerki przychodziły w szpilkach i spódnicach mini. Ci, którzy skończyli szkoły aktorskie dziwili się, że w ogóle mają coś pokazywać i stawać w szranki z amatorami – wspomina Janusz Józefowicz, który reżyserował i odpowiadał za choreografię w musicalu. Krok po kroku uzbierała się grupa 60 osób. – Wiktor powiedział, że trzeba ich gdzieś zgonić, opanować i okrzesać. Wynajął na całe wakacje pomieszczenia na AWF-ie i zaczęła się normalna, regularna robota, coś w stylu zgrupowania kadry. Treningi od rana do nocy – mówi Stokłosa.
Wspomnieć trzeba, że przyszłe gwiazdy „Metra” były w większości amatorami, którzy musieli nauczyć się wszystkiego od początku. Przygotowywali ich najlepsi w mieście specjaliści. Wśród zajęć nie zabrakło aktorstwa prowadzonego przez Cezarego Morawskiego i Wiesława Komasę, emisji głosu z Elżbietą Zapendowską, akrobatyki z Jerzym i Danutą Fidusiewicz, dykcji z prof. Kazimierzem Gawędą, a także tańca jazzowego, klasycznego, stepu i solfeżu. – Podczas jednego z pokazów odwiedził nas Andrzej Wajda. Popatrzył na to szalenie kolorowe towarzystwo i stwierdził, że on nigdy by takich nie zaangażował. Rzeczywiście było różnorodnie. Jedni sami przyjeżdżali na to zgrupowanie, innym trzeba było dać na autobus, ale w te wakacje uświadomiliśmy sobie, że rodzi się coś dużego, sensownego, że te śpiewane utwory nabierają dziwnej energii, odjazdu, którego ja w Ateneum, czy Janusz w Rampie, byśmy nie znaleźli – uważa Stokłosa.
Józefowicz i Stokłosa byli w świetnej formie
Próby odbywały się nie tylko na AWF-ie, ale i w ośrodku w Ojcówku. Z przyjętej początkowo grupy 60 osób, ostrą selekcję i godziny treningów z „Józkiem”, który uchodził za tyrana, przeszło 30. – Ta współpraca z Januszami nie należała do najłatwiejszych. Józefowicz i Stokłosa byli w świetnej formie, ale praca z nimi to były nieustanne awantury, ale o dziwo to, co tłukliśmy sobie na łbach, wpłynęło na mnie fantastycznie. Spieraliśmy się o wszystko – estetykę, talent, kto jest dobry, kto nie. Jak kogoś wyrzucał, to dopytywałam dlaczego wyrzucił. W końcu zaczęliśmy się dogadywać – opowiada Elżbieta Zapendowska, która podczas pracy nad „Metrem” uczyła emisji głosu.
Przyznaje, że praca nad tym musicalem do dziś jest dla niej najważniejszym okresem w jej życiu. – Duszno mi już było w tym moim Opolu. Gdy Kubiak zaproponował mi pracę przy „Metrze”, to było dla mnie okno na świat. Dał mi wolną rękę, powiedział, że mam robić, co chcę i zobaczymy co z tego wyjdzie – wspomina.
Zapendowska przywiozła ze sobą do Warszawy dwie śpiewające dziewczyny, które weszły do pierwszej obsady – Iwoną Zasuwę i Edytę Górniak. Znalazły się w niej także m.in. Katarzyna Groniec, Barbara Melzer, Anna Mamczur, Monika Ambroziak, Robert Janowski, Dariusz Kordek i Michał Milowicz. W epizodycznych rolach wystąpili znani aktorzy: Cezary Pazura, Olaf Lubaszenko, czy Bogusław Linda. Efektowne, a przede wszystkim wygodne do tańczenia m.in. breakdance'u stroje zaprojektowała Ewa Krauze. Lata 90. były czasem nowinek technicznych w Polsce. Dlatego też, za namową Kubiaka, Józefowicz zdecydował się na wykorzystanie laserów oraz ultrafioletu, a także obrotowej sceny. – Kubiak należał do odważnych ludzi. Wierzyliśmy w to, że jego pomysłami można zmienić świat – mówi z uśmiechem Zapendowska.
– Spieraliśmy się o wszystko – estetykę, talent, kto jest dobry, kto nie. Jak kogoś wyrzucał, to dopytywałam dlaczego wyrzucił. W końcu zaczęliśmy się dogadywać – opowiada Zapendowska
Nie mieli czasu, by cieszyć się sławą
I tak 30 stycznia 1991 roku „Metro” debiutuje na deskach Teatru Dramatycznego. Występujący w nim artyści amatorzy szybko zyskują na popularności. Mają tłumy fanów, którzy dziesiątki razy oglądają przedstawienie, znają na pamięć piosenki, nocują pod drzwiami ich mieszkań, organizują fankluby, przysyłają setki listów i maskotek. – Gdy pewnego razu pojechałem w góry, będąc na kolacji w schronisku, usłyszałem jak dziewczyna gra na gitarze i śpiewa: „Uciekali, uciekali, uciekali…”. Pomyślałem wtedy, że to się dzieje naprawdę, że podbiliśmy serca młodych ludzi, a ja skomponowałem piosenki, które – choć zarzucano im, że nie są ówczesnymi hitami – to niosą – wspomina Stokłosa.
Świeżo upieczone gwiazdy nie mają jednak zbyt wiele czasu, aby się tą sławą nacieszyć. Szybko wracają na próby do Ojcówka, dalej szlifują śpiew, taniec, ale i język angielski. Wiktor Kubiak wpada na pomysł, aby „Metro” wyruszyło na podbój Broadwayu. – Pojechałyśmy razem z obsadą do Stanów, ale nie za wiele miałyśmy tam już do powiedzenia. Pamiętam, że był pomysł, aby wyrzucić z libretta scenę Wigilii i piosenki „Uciekali”, która brzmi trochę jak kolęda. To był bardzo polski akcent, którego Amerykanie mogli nie zrozumieć. Ja jestem wierzącą osobą, więc go tam umieściłam, ale w Ameryce kto inny trzyma rząd dusz. O dziwo, to właśnie Wiktor Kubiak uparł się, by to zostawić. Mówił, że to piękna piosenka, on miał bardzo romantyczną duszę – opowiada Miklaszewska.
16 kwietnia 1992 roku w Minskoff Theatre na Broadwayu odbywa się amerykańska premiera „Metra”. Przy pełnej widowni na 1600 miejsc, spektakl grany jest 38 razy. – Premiera na Broadwayu to był szczególny czas, wieczór. Ze świadomością czegoś ważnego, fajnego, dobrego, wartościowego. Byliśmy w miejscu zaklętym, gdzie – jak szybko życie pokazało – konfrontacja może być każda, od cudownej, wynoszącej, do totalnie gnębiącej. O północy okazało się, że to, co zrobiliśmy, było zerem. Musiało być zerem, ale ta premiera, ten wieczór, to było przeżycie dające dużo do myślenia – mówi Stokłosa.
50 steków dla Franka Richa
Mimo że publiczność entuzjastycznie przyjmowała każdy wystawiany na deskach Minskoff Theatr spektakl, recenzje, a zwłaszcza ta jedna, były druzgoczące. Frank Rich, uchodzący za najbardziej opiniotwórczego krytyka teatralnego wschodniego Wybrzeża Ameryki, napisał: „Jeżeli Nowy Jork miałby serce, ktoś mógłby zaprosić ich na stek albo nawet ofiarować im bilety na broadwayowskie przedstawienie”.
Następnego dnia obsada „Metra” pojawiła się przed redakcją „New York Timesa” w koszulkach i czapkach z logo musicalu, przynosząc ze sobą 50 steków i wielki transparent „To Mr. Rich from Metro with Love”.
Po bardzo krytycznej recenzji, obsada „Metra” pojawiła się przed redakcją „New York Times” w koszulkach i czapkach z logo musicalu, przynosząc ze sobą 50 steków i wielki transparent „To Mr. Rich from Metro with Love”
– Myślę, że dobrze, że pojechali tam, że się odważyli. Wyszło jak wyszło, bo nie byliśmy wtedy gotowi na to, a i Amerykanie mocno bronią swojego rynku przed obcymi, więc trudno żeby skończyło się inaczej – twierdzi Zapendowska. Po powrocie ze Stanów, Józefowicz i Stokłosa musieli poszukać nowego miejsca dla swojego spektaklu i ekipy.
Tak powstało Studio Buffo, w którym do dziś „Metro” widnieje w repertuarze. Spektakl ponad 200 razy wystawiany był również w Rosji, a także we Francji. Na scenie tańczy i śpiewa kolejne pokolenie artystów. Gdy 30 stycznia 1991 roku pierwsza obsada stawała na scenie, nikt z nich nie marzył o tym, że zostaną na niej dłużej niż jeden sezon. Teraz musical kończy 25 lat.