Na daczy, pochodzie lub w pracy. Długi weekend w PRL
niedziela,
1 maja 2016
Masówki w zakładach, czyny społeczne, festyny i jarmarki – władza ludowa bardzo starała się zagospodarować Polakom wolny czas.
Monitoring polegał na tym, że jedna z pracownic obserwowała, czy klient nie pakuje czegoś za pazuchę. 60 lat temu powstał w Polsce pierwszy sklep samoobsługowy.
zobacz więcej
Trzeba zacząć od tego, że w PRL nie było długich weekendów. Mało tego – nie było weekendów w ogóle. – Aż do lat 80. Nie było wolnych sobót, choć w latach 70. zdarzało się kilka wolnych dni zadekretowanych z wyprzedzeniem – wyjaśnia dr Andrzej Zawistowski, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN. Właśnie o to m.in., czyli o ucywilizowanie czasu pracy, walczyła Solidarność.
Ale ponieważ w soboty pracowało się krócej więc w połączeniu z niedzielą można mówić o czasie laby.
– Realnie czasu wolnego było więc mniej – dodaje Zawistowski. Tym bardziej, że władza skutecznie dbała, by ten czas zagospodarować. Dlatego wprowadzano różnego rodzaju obowiązki ideologiczne i nie zostawiać zbyt dużego pola do działania. Jednym z nich były obowiązkowe zebrania w zakładach pracy tzw. masówki. Dodatkowo pracownicy niemal z automatu wcielani byli do różnego rodzaju organizacji, jak związki zawodowe czy np. Liga Obrony Kraju. One także obligowały do stawiennictwa na zebraniach i pogadankach. – To często przeciągało godziny pracy – mówi historyk i podaje kolejny przykład niby wolnego dnia, czyli 1 maja. Teoretycznie był to dzień bez pracy, jednak trzeba było stawić się w zakładzie i wziąć udział w pochodzie.
Schody jadące tylko do góry, rozlewnia płynu do naczyń, klimatyzacja na bazie studni głębinowych.
zobacz więcej
Dobrowolny przymus
Bo, jak przypomina historyk, przed wojną w pierwszomajowych pochodach uczestniczyli ci, którzy się nie bali, a w PRL-u w szli ci, którzy się bali.
Wielotysięczne pochody ludu pracującego miast i wsi wychodziły na ulice miast, powiatów i gmin. 1 maja był najważniejszym świętem państwowym w PRL. Nieodzownym elementem była mobilizacja społeczna nazywana przez wielu „dobrowolnym przymusem”.
Ale były też praktyczne aspekty udziału w „Komunistycznym Bożym Ciele”, jak mówiono. Można było wrócić z trzonkiem do miotły, bo świetnie do tego nadawały się drzewce do flagi. Flagi z kolei były świetnym źródłem czerwonego materiału, bo na jedną biało-czerwoną przypały dwie czerwone. A cierpiąca na liczne deficyty gospodarka zmuszała do kombinowania i załatwiania różnych dóbr.
Festyny i jarmarki
Aby uatrakcyjnić święto 1 Maja, po pochodach organizowano festyny i jarmarki, na których można było kupić niecodzienne towary. Do podobnych metod władze uciekały się także, kiedy zbliżały się święta kościelne. Wszystko, by odciągnąć uwagę ludu od Kościoła i jego uroczystości. Dr Zawistowski wskazuje, że najlepszym przykładem był rok 1966, kiedy obchodzono millenium chrztu Polski. – Jak grzyby po deszczu pojawiały się pokazy kinowe czy właśnie masówki – mówi. Sprawę PRL-owskiej władzy ułatwiło upowszechnienie telewizji, kiedy rozrywka wkroczyła do domów.
Tam gdzie dowiozła komunikacja zorganizowana
Wypad za miasto w latach PRL znaczył spacer do parku lub wyjazd do pobliskiego lasu. Wszędzie tam, gdzie dowieźć mogła komunikacja zorganizowana lub prywatny rower. – Mazury traktowane były jak ekstrawagancja – mówi Zawistowski i przypomina nielubiany przez Gomułkę film Polańskiego „Nóż w wodzie”. Akcja toczyła się właśnie na Mazurach podczas weekendu. – I sekretarz uważał, że obraz jest niereprezentatywny – dodaje historyk. Z czasem dacze za miastem stawały się coraz bardziej popularne i pod koniec lat 80. coraz częściej wybierano się za miasto.
Z badań OBOP z 1976 roku wynika, że wolny dzień poza miastem spędziło 15 proc. pytanych. Natomiast aż 65 proc. stwierdziło, że nie ma szczególnie miłych wspomnień związanych z wolnym dniem.