„Tak zwany koniec świata śni mi się dosyć często”
niedziela,
5 czerwca 2016
Miewam dosyć spektakularne sny. Tak zwany koniec świata śni mi się dosyć często, w różnych odsłonach – mówi Kasia Nosowska. Razem z basistą Jackiem Chrzanowskim opowiadają nam m.in.: o nowej płycie HEY, wizjach apokaliptycznych, przechodzeniu na drugą stronę i „przyczepności” do rzeczy materialnych.
Ten potencjał bólu, niespełnienia, frajerstwa powoduje ogromne napięcia – mówi lider zespołu Coma. W sztuce teatralnej kreśli obraz pokolenia transformacji lat 90.
zobacz więcej
„Spałam, gdy kończył się świat. Żadnych dźwięków, tylko błysk”. Tekst utworu „Błysk” kojarzy się z „Piosenką o końcu świata” Czesława Miłosza. „A którzy czekali błyskawic i gromów, są zawiedzeni” – napisał noblista. „Nikt nie wierzy, że staje się już” – dodał. To dobry trop?
K.N.: Wstyd się przyznać, ale tej propozycji noblisty nie znam, natomiast jeśli chodzi o tak zwaną wizję końca świata, to jedna z przynajmniej kilkunastu, które zdołałam wyśnić do tej pory w swojej egzystencji. Miewam dosyć spektakularne sny. Tak zwany koniec świata śni mi się dosyć często, w różnych odsłonach. To jedna z prawdopodobnych opcji. Najbardziej kluczowym w tym tekście sformułowaniem jest właśnie to, że „spałam”, kiedy to się działo. To taka wypowiedź na mój temat, pozbawiona jakiejkolwiek kokieterii i promowania lepszej części własnej osobowości. Po prostu zdarza mi się przespać, albo przegapić istotne momenty, które zachodzą gdzieś w pobliżu mojej osoby.
Pierwszy wywiad Kazika Staszewskiego z synem.
zobacz więcej
„To pierwszy rok gdy wzięcia nie miała śmierć. Odchodzić, kiedy wszystko zdaje się śpiewać. Bez spazmów, szlochu, marszu – kto by tak chciał” – to z kolei myśl z utworu „2015”. W jednym z wywiadów podkreślasz, że nasza kultura wypiera śmierć. Nie potrafimy się przygotować na trudne momenty, gdy odchodzą nasi bliscy.
K.N.: To rzeczywiście niepopularny temat, natomiast bardzo ważny. Nie wszystkie doświadczenia staną się naszym udziałem. Nie każdy będzie spektakularnie bogaty, nie każdy zazna wyjątkowego rodzaju biedy. Nie każdy będzie piosenkarzem czy politykiem, natomiast jedno jest pewne. Każdy z nas doświadczy tego jednego, szczególnego momentu, identycznego jak ten, kiedy się rodzimy. Wszyscy będziemy musieli się rozstać z fizycznością. Warto byłoby uczyć się tego, od najmłodszych lat. Przygotowywać się, o ile to jest możliwe. Wydaje mi się, że gdybyśmy trochę oddemonizowali tę kwestię ostateczną, żyłoby nam się trochę lżej. Może śmierć nie byłaby tak przerażająca? Nie wiem, czy za mojego życia zdarzy się, że będziemy mogli bez skrępowania, bez lęku porozmawiać na taki temat.
„Zazdrościmy zmarłym nieprzyczepności do ludzi i miejsc”. To słowa do utworu „Szum”. Jesteśmy za bardzo przyczepni?
K.N.: Sadzę, że „przyczepność” do tego co materialne jest wiodącą cechą każdego obywatela tej planety. Trochę przesadzamy z przywiązywaniem się do wszystkiego, co uda nam się złapać, chwycić. To także – moim zdaniem – wprowadza zbyt wielką nerwowość do naszej codzienności, egzystencji. Bardzo lękamy się, żeby nie stracić tego, co mamy. Gdybyśmy mieli większy dystans do wszystkiego, nawet do relacji z ludźmi, to one byłyby lepsze jakościowo. Nie osaczalibyśmy osób, z którymi wchodzimy w relacje. Bylibyśmy dla nich znacznie bardziej łagodni. Także dla siebie. Przywiązywanie się jest cechą, z którą warto pracować na przestrzeni życia.
Gdybyś dostał taką niesamowitą moc i mógł wskrzesić tylko jednego artystę…
J.CH.: Bardzo trudno powiedzieć, tych artystów było wielu... (tu następuje dłuższa pauza). Ja bym nie podejmował się takiej decyzji. Myślę, że jeżeli ktoś już umarł, to niech tam zostanie.
Anja Orthodox, wokalistka zespołu Closterkeller, opowiada m.in. o mocnych wyznaniach po koncertach za kratami i „nawiedzonych” fanach.
zobacz więcej
Niedawno z tego świata odeszła kolejna ikona muzyki – Prince.
J.CH.: Bardzo dobrze go wspominam. Pamiętam płytę „Purple Rain”, która była totalnie przełomowym albumem, pomimo tego, że wtedy nie słuchałem tego rodzaju muzyki. Zarówno film, jak i ścieżka dźwiękowa zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Właściwie od tej pory, z zaciekawieniem śledziłem to, co proponował Prince. Niesamowicie zdolny i stosunkowo młody człowiek. Żal, że tacy ludzie odchodzą. To była wielka osobowość.
Teraz mówi się, że pokolenie dzisiejszych – dwudziestoletnich muzyków nie wygeneruje tak nieszablonowych artystów, jak David Bowie czy Prince. Takich ikon już nie będzie?
J.CH.: Zupełnie się z tym nie zgadzam. To jakby powiedzieć, iż z jakiegoś pokolenia został wyeliminowany gen geniuszu. Założyć, że w tej generacji nie będzie genialnych ludzi, tylko dlatego, iż inaczej myślą, traktują muzykę i robią ją na innych instrumentach. Sądzę, że w każdym okresie są ludzie, którzy mają coś do powiedzenia i posiadają pewien marker geniuszu, a przy tym robią fajne rzeczy. Uważam, że każde pokolenie ma swoje ikony, idoli.
Czyli nie należysz do ludzi, którzy mówią: Kiedyś to była muzyka, a teraz może być tylko gorzej?
J.CH.: Oczywiście takie stwierdzenia padają, bo wszyscy jesteśmy sentymentalni. Przyzwyczajamy się do pewnych sytuacji. Niektóre rzeczy są związane z miłymi dla nas wspomnieniami i na tej płaszczyźnie to funkcjonuje. Generalnie jednak uważam, że świat idzie do przodu i wszystko, co się dzieje, jest pewnym elementem ewolucyjnym. To zupełnie naturalny proces. Każde kolejne pokolenie załamywało ręce i mówiło: „a za moich czasów!”.
Jest płyta, po którą po latach sięgasz z wyjątkowym sentymentem?
J.CH.: Każdy z naszego zespołu słucha muzyki z bardzo różnych okresów. Myślę, że w zależności od nastroju czy pogody, sięga się po odmienne płyty. Starszych albumów słucham bardzo często. Jest ich wiele.
K.N.: W moim przypadku jest podobnie.
Kilka lat temu w wywiadzie wspominałaś, że rodzice bardzo sarkastycznie komentowali twoje początki w muzyce. Dla swojego syna jesteś bardziej mamą-kibicem czy mamą-mentorem?
K.N.: Zdecydowanie jestem matką-kibicem. Czasami mam wrażenie, że przesadzam. Za bardzo chyba dedykowałam się dziecku. Tutaj mamy do czynienia z syndromem zagłaskiwania kotka na śmierć. Teraz jesteśmy z synem na etapie skuwania tej całej czułości, którą go oblepiałam. Trochę na to późno, on w tym roku kończy dwadzieścia lat, a jednak postanowiłam wreszcie być twardą matką.
– Pracowałem na budowie, przy cięciu drzewa, 14 godzin dziennie, non stop na antybiotykach. W wolnych chwilach robiłem muzę. Nie miałem czasu dla syna ani żony – opowiada Kortez, autor albumu „Bumerang”.
zobacz więcej
Masz na koncie 31 Fryderyków. Po jednej z gal stwierdziłaś, że nagrody mogą rozleniwić artystę.
K.N.: Na nas nie działają demobilizująco, nigdy nie przywiązywaliśmy jakiejś wielkiej wagi do nagród. To nie jest celem naszej działalności, choć one są miłe. Oczywiście jest pewien typ osobowości, który może doświadczyć w takiej sytuacji rozleniwienia. Mógłby on uznać, że nagroda jest stemplem ostatecznym, gwarantującym sympatię albo długotrwałą obecność. To jest oczywiście nieprawda. Nagrody są przypisane do pewnych momentów w życiu artysty, natomiast one niczego nie zabezpieczają. Pasja i pokora – przede wszystkim.
Materiał zrealizowano dzięki uprzejmości restauracji „Paros” w Warszawie. W wywiadzie wykorzystano fragmenty koncertu HEY, zarejestrowanego w cyklu Made in Polska (2014).