Rozmowy

To Jan powinien chować ojca, a nie ojciec jego...

Kamienica przy sopockim Monciaku. To właśnie tu mieszkał i spędził ostatnie miesiące swojego życia ksiądz Jan Kaczkowski, założyciel Puckiego Hospicjum pw św. Ojca Pio. – Gdy dochodziło do bójki, to jego koledzy zawsze go chronili, dyskretnie usuwali na bok, żeby nic mu się nie stało – wspomina swojego zmarłego syna Józef Kaczkowski.

A jak Anioł Stróż, Z jak Zbawienie. „Alfabet” księdza Kaczkowskiego

Pozostawił po sobie wiele dobrych wspomnień, przesłań i myśli – zebraliśmy najważniejsze.

zobacz więcej
Gdybym pana zapytała o wspomnienia, to, jakie jest to, które wraca do pana najczęściej?

Często wspominam. Te momenty, gdy tu był, bo przecież tu się urodził, tu chodził do seminarium. Był mocno związany z Sopotem. Te wspomnienia wciąż wracają, może nie cały czas, ale często.

Jakim Jan był dzieckiem?

Specyficznym. Trochę innym niż jego rodzeństwo. Był bardzo ciekawy wszystkiego. Miał od samego początku problemy ze zdrowiem, bo był wcześniakiem, siedmiomiesięcznym, jak ja to mówię „pod specjalnym nadzorem”. Po urodzeniu ważył ok. kilograma, leżał w inkubatorze. Słabiej widział, chodził, ale rozwijał się normalnie. Przeszedł kilka operacji, musieliśmy go rehabilitować, ale mimo tego nie stronił od kontaktów z rówieśnikami, nie był zamknięty w sobie. Miał swoje zabawne powiedzonka, dopytywał się o wszystko bardziej niż jego rodzeństwo. Z moją mamą i moją teściową często prowadził dyskusje, wypytywał. W szkole też był trochę inny niż reszta dzieciaków. Uczestniczył w różnych psotach, drakach, ale poza tym był bardzo refleksyjny.

Bił się?

To też było zabawne, bo gdy dochodziło do bójki, to jego koledzy zawsze go chronili, dyskretnie usuwali na bok żeby nic mu się nie stało. W taki sposób się nim w tych dziecięcych czasach „opiekowali”.
Ks. Jan był założycielem hospicjum w Pucku (fot. Facebook.com/Jan Kaczkowski)
Wspomniał pan, że miał swoje powiedzonka…

Najróżniejsze. Zawsze przychodzi mi do głowy jedno. Jan miał w swoim dziecięcym życiu taki okres, gdy znudziły mu się książki dla dzieci, więc żona zaczęła mu czytać Biblię. On miał doskonałą pamięć, szereg rzeczy zapamiętywał. Kiedy był w przedszkolu, jego nauczycielka była w zaawansowanej ciąży. Na przerwie Jan podszedł do niej i powiedział: „O brzemienna jesteś i w bólach rodzić będziesz”. Pani wytrzeszczyła oczy i mocno się zdziwiła. Innym razem spalił babci serwetkę. Chcąc przeprosić, użył słów: „Nie zważaj na grzechy moje, bo spaliłem ci serwetkę”. Babcia nie mogła mu po takich przeprosinach nie wybaczyć.

To prawda, że w dzieciństwie lubił bawić się w kościół?

Miał taki okres, gdy był mały, że zaganiał swoją starszą o dwa lata siostrę i jej koleżanki i urządzał procesję. Kazał im ze sobą chodzić, ustawiał ołtarzyki i się modlił. Bardzo się tym pasjonował i robiło to na nim ogromne wrażenie. Im bardziej było to pompatyczne, barwne, tym bardziej go interesowało.

Czy z racji tych ograniczeń, jeśli chodzi o wzrok, czy sposób poruszania się dawali mu państwo taryfę ulgową?


Nie, nigdy. Ani żona, ani ja. Oczywiście trochę się na niego bardziej uważało, nawet koledzy ze szkoły oprócz odsuwania go na bok podczas tych bójek, pomagali mu chociażby na przejściu dla pieszych. Łapali za rękę, żeby się nie wyrywał, gdy się potykał, bo miał słabszą lewą stronę i nogę, to go przytrzymali. Jedyne, czego nie robił to nie grał w piłkę. Poza tym wszystkie inne sporty jak pływanie, żeglowanie, czy narty uprawialiśmy wspólnie. Pozwalałem mu się wywracać, choć może te narty to nie był najlepszy pomysł, bo miał słabe oczy i może w wyniku upadków, które są w tym sporcie nieuniknione, zaczęła mu się odklejać siatkówka.

Potem zupełnie nie widział na jedno oko, choć funkcjonował i czytał normalnie. A właściwie nie do końca normalnie, bo z nosem w książce. Koledzy nazywali go „skaner”, bo tak blisko trzymał książkę. Niedawno przeczytałem wywiad z nim i jego wypowiedź, że w seminarium przełożeni myśleli, że śpi na wykładach, a on tak mocno był pochylony nad tekstem, który czytał. Sprawiało mu to niewątpliwie trudność. Czytał bardzo dużo, te większe rzeczy, jak był w seminarium, trzeba mu było nagrywać, a on je sobie potem odsłuchiwał. Nigdy się jednak nie użalał nad sobą i nie poddawał.

Wychodził z założenia, aby tych ludzi terminalnie chorych w niczym nie ograniczać. Jak mają ochotę zapalić papierosa, czy wypić piwo, to mogą

Wierni uwielbiali go za to w jaki sposób wygłaszał kazania (fot. TVP)
Miał dystans do siebie?

Potrafił z siebie żartować, a jedną z charakterystycznych cech był ten dystans do wielu rzeczy. Nie tylko do siebie, ale i do nas.

Na czym on polegał?

Dyskutowaliśmy, sprzeczaliśmy się. Nigdy nie podporządkowywał się bezkrytycznie naszym pomysłom. Jako 16-latek chciał pojechać samotnie na Syberię. Żona nie chciała go puścić. Tak długo wiercił dziurę w brzuchu aż dopiął swego. Zebrał grupę kolegów i wspólnie pojechali. Potem, gdy był już na studiach, jeździł sam. Kupowaliśmy mu bilety a on się szwędał po Polsce i Europie.

Sprzeczał się z panem na temat wiary? Próbował pana nawrócić?

Nie lubię słowa „niewierzący”, bo w coś na pewno wierzę, ale trochę daleko mi do Kościoła. O tym często z Janem dyskutowaliśmy. On sam wobec tej instytucji nie był bezkrytyczny, miał bardzo praktyczne spojrzenie na wiele spraw. Znowu wrócę do wywiadu z nim, który wpadł mi ostatnio w ręce. To była rozmowa na temat Kościoła i on tam mówił, że w pewnym momencie jego życia ten Kościół „mocno go sklepał”. Wciąż musiał coś udowadniać, miał przez to szereg kłopotów.

Przeżywał to „sklepanie”?

Tak, bardzo je przeżywał. Właśnie to odkryłem w tym tekście, że poczuł się wyzwolony z tego strachu dopiero przez swoją chorobę. Jak zachorował na raka, to opadła z niego ta zbroja, ten lęk przed zwierzchnikami, hierarchami. Tym jak go widzą, jak go oceniają. To napięcie właśnie wtedy odpuściło.

Usłyszał kiedyś przepraszam?

Nie, nie sądzę.
Kadr z filmu „Śmiertelne życie”, którego bohaterem był ksiądz Jan (fot. TVP)
Czyta pan książki, które Jan napisał?

Nie wszystkie przeczytałem, ale o większości tych rzeczy, o których pisze, rozmawialiśmy jeżdżąc wspólnie samochodem. Bardzo się w tym ostatnim okresie do siebie zbliżyliśmy. Wcześniej, gdy był w seminarium albo budował hospicjum, nie było na te rozmowy zbyt dużo czasu. Był szalenie zajęty, więc widywaliśmy się dosłownie kilka razy w miesiącu. Jeśli chodzi o to, co po nim zostało, to częściej zaglądam do wywiadów, artykułów z nim, o nim, a do książek od czasu do czasu.
Jakie były zalety księdza Jana?

Zaletą z pewnością było to, że umiał dotrzeć do ludzi z tym, co mówił, jak mówił. Robił to tak, że to do nich trafiało, byli zadowoleni z tych kontaktów z nim. Poza tym Jan potrafił słuchać. Miał też bardzo dobrą, analityczną pamięć. Lubił ludzi.

A wady?

Niewątpliwie bałaganiarstwo. Zawsze i wszędzie jego rzeczy były porozrzucane. Irytowało mnie w nim też trochę jego skąpstwo. Nawet jego starszy brat nazwał go kiedyś „sknerą”. Obruszał się na to i dziwił. Jako początkujący ksiądz klepał biedę, a potem, gdy zaczął budować hospicjum jeździł ze swoimi żebraczymi kazaniami i w ten sposób zbierał pieniądze. Jan był osobą, która nie wychylała się z płaceniem za coś. Jego brat, co miesiąc dawał mu pewną sumę pieniędzy, swego rodzaju „kieszonkowe”, żeby miał, za co żyć.

Żonie trudniej wspominać księdza Jana?

Tak. To ja głównie rozmawiam z dziennikarzami. Jak proszą o spotkanie, nigdy nie odmawiam. Nie mam problemu, żeby patrzeć na jego zdjęcia, wspominać, a małżonka jakoś nie może. Przeżywa to trochę inaczej niż ja.

Śni się panu ksiądz Jan?

Nie. Mnie się generalnie mało śni, a może po prostu nie pamiętam tych snów. Wracając do hospicjum. Ksiądz Jan stworzył miejsce inne, wyjątkowe.

Wiele osób jest pod wrażeniem chociażby tego symbolicznego gestu zapalania świecy, gdy ktoś umiera...
Wychodził z założenia, aby tych ludzi terminalnie chorych w niczym nie ograniczać. Jak mają ochotę zapalić papierosa, czy wypić piwo, to mogą, mają ochotę coś zjeść, to personel pomagał spełnić to życzenie.

On miał swoje łóżko, a ja swoje miejsce na antresoli. Teraz też śpię w tym pokoju, na łóżku Jana. To takie moje miejsce

Ksiądz Jan walczył z glejakiem, wcześniej miał raka nerki (fot. PAP/Michał Walczak)
Sam był smakoszem?

Kiedyś, gdy byłem zaziębiony, nie czułem smaku. Jan mówił, że byłaby to dla niego największa kara, gdyby go coś takiego spotkało. Lubił zjeść polędwicę lekko przysmażoną albo tę swoją ukochaną kaczkę, a do niej wypić kieliszek czerwonego wina. Zdecydowanie był mięsożercą.

Był pan rozpoznawany jako ojciec „tego księdza Jana”?

Czasami tak. Kiedyś w naszym domku na Kaszubach odprawił mszę. Proboszcz tamtejszej parafii poprosił o pomoc, bo z domków letniskowych wciąż coś ginęło. Przyjechał, powiedział kazanie i jak ręką odjął. Niestety, teraz znowu zaczynają ginąć różne rzeczy.

Skąd czerpał pan siły, by być z nim w tej jego chorobie?


Nie potrzebowałem do tego nadzwyczajnych sił, bez przesady. To, że z nim byłem, zwłaszcza w tych ostatnich miesiącach, było dla mnie dużą frajdą. Obracałem się wśród młodych ludzi. Nie siedziałem przed telewizorem, czy z gazetami. Od niepamiętnych czasów, czyli od jakichś 12 lat jestem emerytem i powoli traciłem kontakt z bieżącymi sprawami. A przez niego, jego spotkania, wyjazdy odnalazłem się na nowo. Te dwa ostatnie miesiące owszem były trochę wyczerpujące fizycznie, bo coraz słabiej wstawał, potem głównie leżał, ale umysłowo był dalej sprawny. Jedyne co, to krócej odpowiadał. Kiedy pojechaliśmy do lokalnej stacji telewizyjnej na wywiad, dziennikarz przyzwyczajony do tego, że zadawał pytanie, a Jan długo odpowiadał, nagle musiał zmienić front. Role się odwróciły. To on musiał dużo mówić, a Jan odpowiadał w dwóch, trzech zdaniach.

W tych ostatnich miesiącach spał pan z nim w jednym pokoju?

Tak. On miał swoje łóżko, potem łóżko hospicyjne przystosowane do jego potrzeb, a ja swoje miejsce na antresoli. Teraz też śpię w tym pokoju, na łóżku Jana. To takie moje miejsce.

Ksiądz Jan przygotował was na swoje odejście?


Z pewnością. Te cztery lata to był w pełni świadomy okres. On sam mówił, że jest otwarty na cud. To było takie jego powiedzonko, bo zdawał sobie sprawę z tego, że ta choroba postępuje i całkowite wyzdrowienie można by było traktować jedynie w takich kategoriach. To jego chorowanie i tak było rozciągnięte w czasie. Lekarze dawali mu zdecydowanie mniej czasu, a zrobiły się aż cztery lata. Cały czas żyliśmy w cieniu tego, że to nastąpi. Nie z dnia na dzień, ale nastąpi.
Kilkadni temu ukazała się książka „Dasz radę. Ostatnia rozmowa”, w której ksiądz Jan odpowiada na pytania internautów (fot. mat.pras.)
W tych ostatnich dniach byliście wszyscy razem?

Tak i było tak, jak Jan chciał. Jak już leżał i potrzebował stałej opieki, byłem ja i moja żona. Nasze dzieci pracują, mają swoje rodziny, mamy wnuki, więc nie byli w stanie być non stop. On już kilka razy wcześniej odchodził. Przyjeżdżało pogotowie, był reanimowany, ale wracał. Stało się tak, że ten dzień nadszedł w święta. Byliśmy wszyscy razem. Jan odszedł w Wielkanocny Poniedziałek. Był już bardzo nieobecny, ale udało nam się jeszcze coś symbolicznie zjeść, spędzić ten czas. Przez te swoje lata pracy w hospicjum, co tydzień spotykał się ze śmiercią. Wiedział, na czym tym ludziom zależy, że najważniejsza jest dla nich bliskość z innymi, z rodziną, a z drugiej strony ich pozwolenie na to, aby umierająca osoba mogła odejść.

Nie oddalał od siebie tego myślenia o śmierci, umierania?

Jan był bardzo przywiązany do tradycji liturgii. Był przeciwnikiem kremacji, chciał mieć tradycyjny, rytualny pogrzeb.

Kiedy bywa pan na cmentarzu, rozmawia pan z nim?

W pewnym sensie z nim rozmawiam, czy to na cmentarzu, czy w innych miejscach. To są bardziej nasuwające się wspomnienia, niż rozmowy. Jeżdżę często na spotkania poświęcone Janowi, więc on jest stale obecny w tym, co się pojawia w mojej pamięci.

Bardziej niż ta choroba, ruszył mnie ten pierwszy moment, wiadomość, że Jan ma raka nerki. To był taki początek, trzask

Ksiądz Jan na budowie hospicjum (fot. Facebook.com/Jan Kaczkowski)
Skąd wynikało to przywiązanie księdza Jana do tradycji?

Myślę, że zaszczepiły w nim to babcie. Kiedy był dzieckiem, dużo czasu spędzał w Krakowie, bo tam był rehabilitowany. Razem z moją teściową chodzili do kościoła, żartowali przy tym, że nie wiadomo, kto kogo tam prowadzi. Czy ona jego, czy on ją. Myślę, że tam przesiąkł tą tradycją, tym zamiłowaniem do liturgii. Ja sam razem z nim i jego rodzeństwem chodziłem do różnych kościołów. Nie tylko do katolickiego, ale również do cerkwi, czy protestanckiego.
Jakim był pan ojcem?

Starałem się być tolerancyjny. Nie narzucałem im rygorystycznych nakazów. Mieli luz na zasadzie „wierzę im”, powinno być „wierzę i sprawdzam”, ale to się sprawdziło. Sami się kontrolowali w pewnym zakresie, nie ograniczałem ich w niczym. Kiedyś na naszej działce zrobili sobie imprezę. Podjechałem, zobaczyłem, że dręczą się jakąś przypominającą diabelską muzyką, popatrzyłem przez okno i pojechałem do domu. Nie chciałem tam wchodzić, bo nic strasznego się nie działo.

Złościł się pan czasem na niego?

Tak. Nawet w tym ostatnim okresie. Wpadł w ten swój żebraczy ciąg. Hospicjum było już zabezpieczone finansowo, a on dalej zbierał. Był w tym transie, choć było mu już ciężko. Nikomu nie odmawiał, a widziałem, że czasem już nie ma sił. Mówiłem, żeby sobie trochę odpuścił, ale był uparty.

Jest pan dumny z tego, że udało mu się stworzyć to hospicjum?


Bardzo. Nie spodziewałem się, że da radę. Sam z wykształcenia jestem inżynierem i wiem jak to wygląda. Gdy zaczynał nie miał zielonego pojęcia o niczym. Nie miał finansów, a mimo to udało się, bo Jan potrafił mobilizować ludzi wokół siebie. Nie robił tego sam, tylko z nimi. To nie były ogromne sumy, ale datki rzędu 10-15 złotych. To mnie naprawdę bardzo zdziwiło, że się udało, bo na początku myślałem, że zwariował i przesadził z tym entuzjazmem.

A jak było z jego powołaniem?

To nie była jedna iskra, ale cały proces. Zaczęło się od tego dzieciństwa, potem był okres, gdy wiara była mu obojętna, gdy zaczął, jako dojrzały chłopak jeździć i trochę imprezować. Po jednej takiej balandze, lekko na rauszu, wszedł do kościoła i się wyspowiadał. To właśnie wtedy mu się coś odetkało. Zaczął wybierać się na spotkania z jezuitami, skończył szkołę i postanowił iść do seminarium. Nie miał lekko, nawet bardzo pod górkę, ale dał radę.
Hospicjum powstało z datków wiernych, które zbierał ksiądz Jan (fot. Facebook.com/Jan Kaczkowski)
Legendą obrosły jego lekcje religii z trudną młodzieżą?

To też było moje kolejne zdziwienie, gdy usłyszałem, że ma uczyć w szkole i to w takiej, gdzie jak myślałem, ta młodzież da mu mocno do wiwatu. Tymczasem on sobie z nimi świetnie dawał radę, miał posłuch, był ich powiernikiem, idolem. Te „ogry” jak o nich mówił, szły za nim, niektórzy nawet pomagali mu w pracy w hospicjum. Dał radę i w kwestii uczenia ich i wyciągania z kłopotliwych sytuacji.

W dzieciństwie pasjonowała go kolej?

Tak. Jako dziecko śledził wszelkie kolejowe historie. Wynajdywał sobie na mapie trasy umarłych kolei, które nie działały, jeździł, sprawdzał. Po jego pierwszej operacji, wynajęliśmy kamper i pojechaliśmy do Wolsztyna. Sam często chodziłem z nim na spacery i razem podglądaliśmy rozwój naszej trójmiejskiej kolei.

Był pamiętliwy?

Zdarzało mu się. Sam byłem „ofiarą” tej jego pamiętliwości. Na dwa lata wyjechałem do Senegalu. Był za mały, by mnie tam odwiedzić. Przez ten czas wychowywały go babcie, bo żonie byłoby trudno kursować między Sopotem a Krakowem. Pamiętał jak wychodzę, żegnam się, a potem jak go odbieram po powrocie z przedszkola. Parę razy mi to wypomniał. W związku z tym, że go ta senegalska przygoda ominęła, Filip, czyli jego starszy brat, zafundował nam przed jego chorobą wycieczkę w tamte strony.

Miewał pan podczas tej jego choroby momenty zwątpienia?


Nie miałem takiego momentu. Sam się temu trochę dziwiłem. Bardziej niż ta choroba, ruszył mnie ten pierwszy moment, wiadomość, że Jan ma raka nerki. Po tamtej operacji był w złym stanie. To był taki początek, trzask. Gdy dowiedział się, że ma glejaka, nie było mnie przy nim. Sam to przeżywał. Może to dziwnie zabrzmi, ale trochę to było tak jakbym podświadomie był na to przygotowany.

Nieszczęściem jest to, że nastąpiła zła kolejność. To ja powinienem być pierwszy na tej liście, a nie Jan

Ksiądz Jan Kaczkowski został pochowany na cmentarzu w Sopocie (fot.M.Kawczyńska/tvp.info)
Ksiądz Jan mówił, że „nie trzeba być katolikiem, żeby być dobrym człowiekiem”. Nie straszył panem Bogiem, ale prowadził nowoczesny sposób ewangelizacji.

Ludzie, którzy ze mną rozmawiali, mówili, że takich księży, jak on, im potrzeba. Gdy jeździłem z nim samochodem, słyszałem, jak rozmawia przez telefon, jak ludzie dziękują mu za to, co mówi, robi. Byli szczęśliwi, że go spotkali na swojej drodze. Otrzymywał mnóstwo takich telefonów.

Skoro był potrzebny taki ksiądz, to może przydałby się taki święty?

Proszę bardzo, nie mam nic przeciwko (śmiech). Na jego grób ktoś przyniósł kartkę z napisem „Santo subito”.

Widzi pan jego następcę w hospicjum?

To jest problem. Rozmawiałem z nim o tym w czasie jego choroby. Zdawał sobie sprawę, że nie da rady go dłużej prowadzić i coś z tym fantem musi zrobić. Jestem zdania, że powinien być to ktoś z branży duchownej. To wpływa moderująco na tę całą społeczność”. Jan był takim moderatorem, narzucał pewne rozwiązania, był dosyć wymagający i konsekwentny. Podsunąłem mu pomysł jednego kolegi, ale on jest misjonarzem i nie ma go w Polsce. Na razie hospicjum funkcjonuje dobrze, czy ktoś taki się znajdzie? Zobaczymy.

Od jego śmierci minęło już siedem miesięcy. Czas leczy rany?

Nie wiem. Mnie się to nastawienie i przeżywanie nie zmienia specjalnie. Wcześniej było więcej ruchu i zamieszania. A to nagrobek trzeba było zrobić, a to tablicę, a to jakieś spotkanie mu poświęcone, a to jego książce. Samo napięcie ani nie wzrasta, ani nie maleje. Myślę, że to staje się przeszłością, bardzo specyficzną, ale ciekawą. Czekamy na dalszy rozwój wypadków. Nieszczęściem jest to, że nastąpiła zła kolejność. To ja powinienem być pierwszy na tej liście, a nie Jan. To on powinien chować ojca, a nie ojciec jego, ale pewnie niebawem doszlusujemy do niego i nie będzie problemu. A dopóki żyjemy to ci, którzy odeszli są w naszej głowie. Przychodzą i żyją w niej, dopóki ta głowa, jako tako funkcjonuje, to oni tam są.
Zdjęcie główne: Ksiądz Jan Kaczkowski zmarł 28 marca 2016 roku w Sopocie (fot. Facebook.com/Jan Kaczkowski)
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.