– To był rodzaj determinacji, a nawet rozpaczy, że albo robimy taki krok, który wszystko czyści i się uda, albo przestajemy istnieć. Powstało coś nowego, oczyściła się atmosfera, każdy poczuł się współodpowiedzialny – mówi o nowym albumie „2005 YU 55” lider zespołu Coma , Piotr Rogucki. Razem z basistą, Rafałem Matuszakiem opowiadają o tym, dzięki czemu nie doszło do rozpadu zespołu, jak powstawała nowa płyta i dlaczego nie będzie z nią tak łatwo.
Czy waszą ulubioną cyfrą jest „5”?
Piotr Rogucki: Moją tak. Piątka to moja ulubiona cyfra. Urodziłem się 5 maja 1978 roku.
Rafał Matuszak: Ale w roku urodzenia już nie masz piątki.
P.R.: Tak, ale siedem plus osiem to jest 15, więc piątka jest.
R.M.: Rzeczywiście (śmiech). Pewnie tym pytaniem nawiązujesz do tytułu naszej najnowszej płyty „2005 YU 55”, czyli nazwy planetoidy, która przeleciała obok Ziemi w 2012 roku.
P.R.: Pomyślałem sobie, że to taka fajna nazwa. Tyle piątek…
Tylko dlatego?
P.R.: Nie. „YU” odczytywane po angielsku, czyli „Why you”, jest znakiem zapytania, takim bezpośrednim pytanie „Dlaczego ty?”. Jest ono skierowane do głównego bohatera, który sam je sobie zadaje. „Dlaczego ja?”. A „Dlaczego on?” i „Dlaczego w ogóle?” to odpowiedź zawarta w tym tekście i na tej płycie.
Piotr Rogucki i Rafał Matuszak z zespołu Coma (fot. TVP Info)
Jaka jest ta płyta?
P.R.: To bardzo ogólne pytanie (śmiech). Ta płyta jest na pewno różnorodna, jest też kobyłą, bo ma 80 minut. Staraliśmy się ją skonstruować tak, żeby ten nadmiar tekstu, bo w porównaniu z innymi albumami to jest nadmiar, był przedstawiony w sposób ciekawy. Ta różnorodność dominuje zarówno w warstwie stylistycznej, jak i muzycznej. Po to jest ona tu wrzucona, aby można było przebrnąć przez całość, przebrnąć z zainteresowaniem.
Ten potencjał bólu, niespełnienia, frajerstwa powoduje ogromne napięcia – mówi lider zespołu Coma. W sztuce teatralnej kreśli obraz pokolenia transformacji lat 90.
Zgodzę się z twoim stwierdzeniem, że to „kobyła”. Mam też wrażenie, że to nie jest już tylko kolejna płyta, ale raczej projekt artystyczny, pewnego rodzaju kreacja...
R.M.: To jest concept album, ale my, jako Coma, dawaliśmy już wcześniej znaki naszym fanom, że będziemy szli w taką twórczość, takich płyt trochę trudniejszych. Już „Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków”, czy „Hipertrofia” były tego typu concept albumami. To kontynuacja tej drogi, którą kiedyś obraliśmy. Prawda jest taka, że to chyba najbardziej skomplikowana rzecz, jaką do tej pory stworzyliśmy.
P.R.: Skomplikowana z pozoru, bo ona jest bardzo przystępna. Jedyny warunek to znalezienie chwili czasu, a dokładnie 1,5 godziny, aby się skoncentrować na tym, co tam jest. Żeby tego dokonać, trzeba czuć potrzebę skupienia się na tym, co mamy do powiedzenia, mieć chęć zapoznania się z tym, ale tak, zgadzam się, że to nie jest typowa płyta, typowy produkt rozrywkowy, mający na celu umilenie upływającego czasu. To rodzaj artystycznego wyzwania, które postawiliśmy przed sobą, a teraz przed publicznością. Muzycy na całym świecie wykorzystują format piosenkowy i sposób dystrybucji, jako medium do tworzenia własnych artystycznych kreacji, a nie tylko piosenek.
Czy wasza publiczność, wasi fani, udźwigną ten album? To na pewno nie jest Coma, do której się przyzwyczaili.
R.M.: Jeżeli słuchacz jest nauczony słuchać muzyki, jeśli wie, jak się tej muzyki słucha i nie zamyka się w jednym gatunku muzycznym, to zaakceptuje w całości tę płytę. Ten album jest właśnie dla takich ludzi i powinien im się spodobać.
P.R.: On jest dla tych, którzy mają poczucie świadomości estetycznej i obycie z różnymi dziedzinami. Nie fiksują się na jednym rodzaju, jednym charakterze.
„Ta płyta jest kobyłą”
Nie obawiacie się, że stali fani odwrócą się i powiedzą, że to nie dla nich?
R.M.: Trzeba im chyba dać trochę więcej na to, żeby zapoznali się z tematem.
P.R.: Ludzie bardzo pozytywnie reagują na ten album. Jest oczywiście grupa ludzi, która się zblokowała i chce, żebyśmy ich dalej bawili skocznymi koncertowymi piosenkami, przy których będą się mogli wypocić. Ten album tego nie serwuje, jest przygodą na poziomie intelektualnym, nie fizycznym. Myślę, że te osoby potrzebują trochę więcej czasu, by zrozumieli, że to nie jest działanie skierowane przeciwko nim, ale przeciwnie: wynika z miłości wobec odbiorców i fanów oraz poczucia ich wartości. Stawiamy wysoko poprzeczkę. Nie dlatego, że ich nie lubimy i odcinamy się od starej Comy, tylko dlatego, że bardzo mocno w nich wierzymy.
Kiedy stajecie na scenie i widzicie swoją publiczność, to pod tą sceną pojawiają się już kolejne pokolenia, czy wciąż starzy fani?
P.R.: Poziom wieku jest zróżnicowany.
R.M.: Różny skład jest w różnych miastach, ale publiczność co jakiś czas się wymienia. Głównie tam, gdzie są studenckie kluby. Starsi fani idą w drugie, trzecie, czwarte rzędy, a w pierwsze przychodzą ci młodsi. Niektórzy starsi fani przychodzą z małymi dziećmi ze słuchawkami na uszach. Niektóre z nich są bardzo mocno zainteresowane.
Jakie to w was wzbudza uczucia? Czujecie się już, jak Perfect, „w średnim wieku”?
P.R.: Daleko nam do Perfectu, bo nie jesteśmy jeszcze perfekcyjni. To osadzona w historii klasyka, kawał epoki, doskonałego polskiego rocka. My jeszcze nie jesteśmy tak spełnieni w tym, co robimy.
R.M.: Nie zastanawiamy się nad tym na scenie, nie ma na to czasu, ale gdy schodzimy, to rzeczywiście czasem zdarza nam się rozmawiać o tym, co było pod sceną, kto się tam pojawił.
– Pracowałem na budowie, przy cięciu drzewa, 14 godzin dziennie, non stop na antybiotykach. W wolnych chwilach robiłem muzę. Nie miałem czasu dla syna ani żony – opowiada Kortez, autor albumu „Bumerang”.
Pytam o tę publiczność, bo Piotr Rogucki powiedział w jednym z wywiadów, że fanów jest coraz mniej pod tą sceną.
P.R.: Nie tyle coraz mniej, ile że ta nasza popularność lekko osiadła. Wszystkim się wydaje, że wciąż jesteśmy na topie, a u nas są różne okresy. Nie jest tak, że wciąż zapełniamy sale, ludzie walą drzwiami i oknami. To cały czas wytężona praca. Nie ma tak, że te sale są pełne. Czasem jest mniej, czasem więcej. Jest okres, gdy ich ubywa i taki, gdy sprzedajemy całą trasę.
R.M.: Ten moment, o którym mówił Piotrek, to był czas, gdy ludzie oczekiwali nowej płyty, a my nie mieliśmy nic do zaproponowania.
Medialna pustka?
P.R.: Tak. To był czas tuż przed moją decyzją o wzięciu udziału w programie rozrywkowym, jako juror. Nie było możliwości, ani umiejętności komunikacji z fanami poprzez media. Wydawaliśmy album i nie rozmawialiśmy o tym z nikim. Brakowało nam tego. Przykładem były albumy, które nagraliśmy po angielsku. Podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią, udzieliliśmy dwóch wywiadów i nie było żadnego zainteresowania. Stwierdziliśmy, że coś trzeba z tym zrobić, by zdobyć popularność. Nie jest tak, że na artystę czekają wszystkie media, ale że trzeba to życie spędzać aktywnie. Włączyć mechanizm postów na Facebooku. My, jako dziadkowie, mieliśmy z tym problem. A tu trzeba było wrzucić zdjęcie zespołu jak pozdrawiamy fanów, jemy obiad, czy czytamy książkę. Dziś już wiemy, że aktywność medialna pojawia się, gdy sam jesteś aktywny.
Jak powstawała ta płyta? Ty Piotrze podrzucałeś teksty chłopakom, a oni robili muzykę?
R.M.: Piotrek przekazał nam cały tekst, który pisał dwa miesiące. Po jego analizie zaczęliśmy pracę nad muzyką. Sama praca była burzliwą, ale przyjemną przygodą. Można to podzielić na dwa etapy. Część utworów powstawała w zaciszu domowym, a część na próbach, gdzie się spotykaliśmy we czterech. Całość płyty oparliśmy głównie o bity perkusyjne, linie basu. Dokładaliśmy sample, inne instrumenty. Była to ciekawa praca, chociaż na początku mieliśmy zdanie, że tego się nie da zrobić, nie uda się stworzyć muzyki do tak obszernego tekstu. Na szczęście jest tak fabularny, że można się było o to oprzeć.
Wpuszczaliście Piotra do studia?
R.M.: W studiu był, ale jeśli chodzi o sam proces pracy nad muzyką, podrzucaliśmy Piotrkowi gotowe rzeczy. Nie ingerował w to, co robiliśmy.
Trudno ci się było pozbyć kontroli?
P.R.: Faktem jest, że gdy pracowaliśmy nad poprzednimi albumami, to wszystkie działania były skierowane na to, w czym ja się czuję wygodnie. Chcąc nie chcąc kontrolowałem sytuację. Mówiłem, że „od teraz zaśpiewam dynamiczną piosenkę, więc zagrajcie inaczej, bo mi w tym, co gracie, niewygodnie”. Zazwyczaj muzyka, to, jak chłopcy grali, było dostosowywane do moich możliwości, potrzeb, pomysłów, a teraz było inaczej. Musiałem się pozbyć tej kontroli. Była we mnie taka potrzeba, bo wpadliśmy w pewne schematy. Opierali się na mojej opinii, przez co miałem wrażenie, że staliśmy się wszyscy mniej aktywni, spontaniczni. Gdy zrezygnowałem z udziału w działaniach muzycznych, chłopcy musieli pobudzić swoje pokłady umiejętności, talentu i sami wykreować coś, w czym ja nie byłem w stanie im przeszkodzić. To spowodowało, że uruchomił się w nich niesamowity potencjał, przekroczyli wiele barier i granic. Ten album brzmi inaczej, bardziej różnorodnie. Musiałem faktycznie się dostosować się do tego, co zrobili. To działanie było bardzo zdrowe. Znowu poczuliśmy się wspólnotą, a nie grupą ludzi, którzy się usytuowali w tych samych miejscach.
R.M.: Zmieniliśmy instrumentarium, pojawiła się elektronika, kontrabas, na którym się wciąż uczę grać (śmiech).
Fajnie jest mieć takiego pokornego wokalistę?
R.M.: Chyba spokorniał, choć pokorny nie był.
P.R.: To był rodzaj determinacji, a nawet rozpaczy, że albo robimy taki krok, który wszystko czyści i się uda, albo przestajemy istnieć. Powstało coś nowego, oczyściła się atmosfera, każdy poczuł się współodpowiedzialny. To nie była pokora, ale zbieg okoliczności, który wyczyścił tę atmosferę.
– Gdy za dużo pracuję, chodzę poirytowany, wydaje mi się, że zmierzam donikąd. Z tego trzeba się nauczyć szybko wychodzić – mówi lider zespołów Pink Freud.
P.R.: „We are the world…”, jak śpiewał Michael Jackson (śmiech).
R.M.: Tak na poważnie, to mieliśmy dosyć ciężki okres w zespole. Nie mogliśmy ze sobą wytrzymać, w trasie iskrzyło, żarty przestały być żartami, zaczynały być docinkami dosłownymi, niezbyt przyjemnymi męskimi rozmowami pół żartem, pół serio. Ten album spowodował, że się odcięliśmy od tego, postanowiliśmy wejść na nową drogę, pozamieniać się rolami. Może to nie jest album oczyszczenia, ale na pewno podsumowuje pewną drogę.
Gdyby nie było tego albumu, nie byłoby już was?
R.M.: Tak, mogłoby się tak zdarzyć.
P.R.: Na pewno by tak było. Pamiętasz naszą rozmowę w łódzkiej Manufakturze?
R.M.: Pamiętam. To nie była spokojna rozmowa, raczej burzliwa dyskusja, podczas której musieliśmy uważać na słowa.
P.R.: Emocje opadły, dużo czasu minęło. Mieliśmy po drodze do zagrania kilkanaście koncertów. To sprawiło, że przetrzymaliśmy czas burzy i naporu, a potem zaczęliśmy robić numery. Jak usłyszałem pierwsze kawałki, to pomyślałem, że jest niesamowicie.
Nie potrzebowaliście takiej chwili bez siebie?
R.M.: Mieliśmy taką chwilę. Był taki moment, gdy nie mieliśmy ze sobą styczności, nie widzieliśmy się na próbach, każdy mógł w samotności przemyśleć to, co się wydarzyło.
Rafał, odpowiadasz za scenografię i szatę graficzną płyt.Skąd pomysł na trójwymiar?
R.M.: To symbol naszych czasów. Mam takie wrażenie nowoczesności XXI wieku, że ten trójwymiar jest wszędzie – w kinach, w domach, telewizorach, pewnie zaraz będą komórki w 3D, czy okulary, dzięki którym będziemy mieć rozszerzoną wersję rzeczywistości. Mam wrażenie, że ta płyta dla nas, dla Comy, jest bardzo nowoczesna. Ten trójwymiar jest synonimem nowoczesności.
Czego oczekujecie po tej płycie?
R.M.: Myślę, że nie oczekujemy niczego. Narysowaliśmy nową ścieżkę, otworzyliśmy nową furtkę. Nie wiemy, gdzie ona nas doprowadzi, to się okaże. Pewien etap już zamknęliśmy, idziemy nową drogą.
P.R.: Nie wiemy, co się wydarzy, podjęliśmy ryzyko. Mamy odzew na to, co zrobiliśmy. Nie dostaniemy pomocy w postaci promocji w ogólnopolskich rozgłośniach radiowych, choć Trójka się na nas otworzyła i utwór „Lipiec” stał się piosenką dnia. Taka sytuacja ostatni raz miała miejsce osiem lat temu. Stworzyliśmy utwory, które nie są piosenkowe, nie będzie nam z tym łatwo. Odzyskaliśmy poczucie pierwotnych radości z tworzenia. Nie jest lekko, łatwo i przyjemnie, nie jedziemy na ugruntowanej pozycji. To ryzyko wzbudza rodzaj niepokoju, ale i satysfakcji. Nie jesteśmy nastawieni na to, że będzie fajnie, bo może być niefajnie, ale jesteśmy pewni, że zrobiliśmy właściwy ruch. Mam wrażenie, że jesteśmy wolni i szczęśliwi.
„To jaką duszę ma ludność miasta, która tak licznie zaczęła kasłać”?
P.R.: No właśnie nie wiem jaką. Myślę, że jesteśmy w takim czasie, że poszukujemy swojej duszy. Gdzieś tutaj próbujemy się jako miasto, państwo dobrać do tego, kim naprawdę jesteśmy, co jest dobre, a co złe. Czas zacząć otwierać oczy i patrzeć na siebie, rozmawiać z ludźmi, a nie stereotypami. Zobaczymy, czy to jest „zakasłana” dusza czy jasna dusza z potencjałem. Polacy są uważani za gościnny naród, otwarty, a teraz często nie jesteśmy otwarci i gościnni wobec siebie. No cóż, cały świat jest w dosyć trudnej sytuacji. Nie tylko w Polsce są jakieś niepokoje. Jestem przekonany, że to przejściowy moment, w którym ludzie przestaną liczyć na to, że ktoś za nich będzie decydował, ale będą decydować sami, a najlepszą decyzją będzie stworzenie wspólnoty, która będzie na sobie polegać. Precz z autorytetami! Jesteśmy gotowi na to, by zdać sobie sprawę z tego, że największym darem i wartością jest łączenie się, bez względu na stereotypy i poglądy.
„Dzięki tej płycie oczyściła się atmosfera”
Trasa zespołu COMA promująca płytę „2005 YU 55”
26.11, Toruń, Od Nowa
2.12, Białystok, Gwint
3.12, Olsztyn, C.E.I.K
4.12, Gdańsk, Parlament
8.12, Poznań, M.T.P 2
9.12, Zielona Góra, Kawon
10.12, Zabrze, CK Wiatrak
11.12, Łódź, Wytwórnia
Zdjęcie główne: Zespół Coma wydał właśnie nową płytę „2005 YU 55” (fot. Facebook/COMA/Jooli Photo)