– Ludzie, którzy gloryfikują moją matkę, mówią jednocześnie, że „ córka nie dorasta jej do pięt”. W moich żyłach płynie jej krew, mam jej geny. Ale nikogo nie udaję – mówi piosenkarka Anna Rusowicz, córka słynnej wokalistki zespołu Niebiesko-Czarni Ady Rusowicz. Opowiada o swojej nowej płycie „Retronarodzenie”, świątecznych wspomnieniach z dzieciństwa i osobistej definicji rock and rolla.
Twoja nowa płyta ma tytuł „Retronarodzenie”. Wiele osób pomyśli, że to pewnie krążek z tradycyjnymi kolędami, ale chyba nie do końca tak jest…
Kolędy to na pewno nie są, nawet bym nie zaryzykowała stwierdzenia, że to pastorałki. To rockandrollowe, świąteczne piosenki.
W Boże Narodzenie już od dawna wkradł się element popkultury, sfera sacrum zmieszała się z profanum. Św. Mikołaj pozdrawia nas z reklam, jego czekoladowe podobizny leżą w supermarketach. Dlatego też ta moja płyta z autorskimi piosenkami świątecznymi ma być próbą odczarowania. Żeby nie były tylko takie nostalgiczne i skupione na sacrum, ale wprowadziły rockandrollową radość w nasze życie.
Gdy obserwowałam święta w innych krajach, to był to czas wielkiej radości, imprezy. Oczywiście nie mówię tu o samej Wigilii, która jest tradycyjna, wyciszona, ale już pierwszy i drugi dzień świąt to dla mnie czas radości, spotkań ze znajomymi, takiego „christmas party”.
„To nie są kolędy”
Jak wspominasz święta z dzieciństwa? Masz taki obraz, który do ciebie powraca?
Pamiętam jak święty Mikołaj, w którego wierzyłam, przyszedł do domu i wyglądał bardzo dziwnie. Miał czerwony płaszcz, przerażającą maskę i od razu powiedziałam, że to na pewno nie jest święty Mikołaj, że to jakiś Dziad Mróz. A już w ogóle zwariowałam i nie wiedziałam, czy się go bać, czy nie, gdy zobaczyłam, że ma na nogach adidasy, takie same jak mój wujek, więc czar prysł. To jest takie moje żywe i śmieszne wspomnienie.
Tygodnik TVPPolub nas
Chyba też trochę traumatyczne?
Nie, właśnie fajne . To było przełamanie tego, w co wierzyłam, zderzenie z rzeczywistością. Nikt mi nie powiedział, że Mikołaj nie istnieje, sama się zorientowała, że tutaj niby Mikołaj, a pojawia się jakiś Dziad Mróz i że ten Mikołaj to chyba jednak jakaś bajka i pora wejść w dorosłe życie.
Wspomniałaś, że starasz się, aby ten czas świąt był radosny i szalony. Chciałam cię jednak podpytać o tradycję. Jak kultywuje się ją w twoim domu?
Lubię, gdy na stole jest 12 wigilijnych potraw. Uwielbiam pierogi z kapustą i grzybami oraz barszcz. Lubię, kiedy jest rodzinnie. Czasem spędzałam święta za granicą, bo wyjeżdżaliśmy z przyjaciółmi na snowboardy, to też było cudowne, choć inne. Święta Bożego Narodzenia w Polsce zawsze kojarzą mi się właśnie z polskością, którą czasami nawet nie trudno jednoznacznie określić. To w niej zawiera się tęsknota za domem, poczucie bliskości z rodziną. Tego nie da się wypisać w podpunktach, to się czuje. Jest w emocjach, sercu, duszy.
Mówisz o polskości, czy to znaczy, że jesteś patriotką?
Gdybym została spłodzona i urodzona we Francji , byłabym Francuzką. Ale czy to miałoby jakikolwiek wpływ na to kim jestem? Na to jakie mam oczy, włosy, geny? Czy komórka jajowa mojej mamy i plemnik taty na terenie innego kraju nabrałaby cech innej narodowości? Jestem Polką, tak było mi przeznaczone. Nie miałam wpływu na to, gdzie przyjdę na świat. Nie rozumiem też, dlaczego miałabym tego nie akceptować. Lubię siebie, lubię więc też swoją historię i to, że się tu urodziłam. To jest dla mnie patriotyzm.
Z tym właśnie kojarzy ci się to słowo? Z lubieniem siebie w takim wydaniu, w jakim się urodziliśmy?
Zawsze wydawało mi się, że nie można atakować siebie za to, kim się jest. Wiem, że jesteśmy trochę tak wychowani, że źle sami o sobie myślimy. Nie pochwalam tego. Chciałabym się w moim kraju fajnie czuć. Dlaczego więc mam atakować i negować to, kim jestem? Jeśli kochamy siebie, łatwiej nam kochać swój kraj, innych ludzi. Poza tym, że czuję się Polką, czuję się też obywatelką świata, a może nawet Kosmosu. To pozwala mi spojrzeć na wszystko z metafizycznego punktu widzenia. Nie lubię skrajności, także w sferze poglądów. Jestem za to przekonana, że jeśli czujesz w sobie pełnię i harmonię, to nie odzywa się potrzeba walki. To jest oczywiście moja teoria, każdy ma prawo do swojego poglądu na te sprawy.
„Przebaczanie wymaga dojrzałości”
Zapytałam cię o patriotyzm, bo wiem, że historia twojej rodziny, mam na myśli dziadków, bardzo mocno jest z tym pojęciem związana?
To prawda. Moi dziadkowie walczyli o ten kraj. Nigdy nie wiemy, jak byśmy zachowali się w obliczu wojny, a to były czasy, gdy rządziło prawo wojny. Jestem dumna, że w moich żyłach płynie krew ludzi odważnych. Myślę, że zrobiłabym to samo, co oni. Mój dziadek był polskim oficerem, którego ścigali Rosjanie, chcieli go zamordować. Był już w transporcie do Katynia. Na szczęście to był jeden z ostatnich transportów. On i jego przyjaciele wiedzieli, że stamtąd nikt nie wraca. Dziadkowi udało się uciec, ale jeszcze przez długi czas musiał się ukrywać. To było trudne zarówno dla niego, jak i dla mojej babci.
Twój dziadek podobno pięknie grał. Myślisz, że miłość do muzyki odziedziczyłaś również po nim?
Na pewno to idzie pokoleniowo, geny się dziedziczy z pokolenia na pokolenie. Nie znałam mojego pradziadka ani prababci, ale być może oni też kochali muzykę. Dziadek faktycznie był bardzo muzykalny. Śpiewał, grał na instrumentach, był duszą towarzystwa.
A babcia?
Babcia była kochaną, cichą osobą. Potrafiła wyważyć różne rzeczy. Ja też próbuję się tego nauczyć. Babcia wiedziała, kiedy coś powiedzieć, a kiedy przemilczeć. To była dama.
Na płytę „Retronarodzenie” zaprosiłaś 12 osób, które wraz z tobą śpiewają piosenki.
Jak 12 dań wigilijnych, jak 12 apostołów…
12 to liczba magiczna. To moi przyjaciele. Zapraszając do tworzenia tej płyty stwierdziłam, że nie może to być nikt przypadkowy. Nie chciałam zapraszać kogoś, kto jest „na czasie”, kto zwiększy sprzedaż. Jestem zwolenniczką prawdy, zaprosiła więc ludzi, z którymi się przyjaźnię. To taki mój stół wigilijny, a do tego zaprasza się przyjaciół. Stąd obecność m.in. Adama Nowaka, Czesława Mozila, Marka Piekarczyka, Renaty Przemyk, Natalii Niemen. To osoby, z którymi utrzymuję kontakt, przyjaźnię się, choć to nie takie łatwe w naszej branży.
„Rock’n’roll to brak napinki”
Czas świąt to czas przebaczania. Umiesz przebaczać? Nauczyłaś się tego?
To jest trudne pytanie. Bardzo podziwiam ludzi, którzy potrafią wybaczyć tak do końca, zupełnie. Nie wiem, czy ja to umiem. Wydaje mi się, że to proces, który jest uzależniony od naszej gotowości, stanu emocjonalnego. Wymaga czasu i dojrzałości. Nikt nie jest idealny, każdy popełnia błędy. Najważniejsze, żeby umieć wybaczyć sobie. Każdego dnia mamy sobie wiele do wybaczenia. Należy zacząć od tego.
Każdego dnia zmagamy się z różnymi problemami. Ciągną się za nami, gdy mamy dużo żalu. Dążymy do doskonałości i hodujemy ogromne poczucie winy. Wybaczenie polega na tym, żeby umieć odpuszczać. To też jest taka forma przebaczenia. Nie wolno jednak bawić się w pana Boga. Nie rozliczajmy siebie i innych z grzechów. nas. t też to, żeby A druga sprawa to ta żeby nie bawić się za bardzo w pana Boga, bo to on wybacza a nie my. Jeśli mamy cięższe grzechy, to nie nasza kwestia żeby wybaczać, nie bawmy się w kogoś, kto będzie rozliczał z grzechów.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że lubisz opowiadać o swojej mamie. Dalej tak jest?
Coraz mniej mówię o niej publicznie. Nie chcę tego robić. Są wspomnienia, które mają być tylko moje. Poza tym jest ich naprawdę niewiele. Jeśli są wystawione na pokaz publiczny, to przestają być intymne, magiczne. Myślę, że trzeba bardzo uważać z emocjami, trzeba je szanować. Są rzeczy, o których nie powinniśmy mówić zbyt wiele, a jeśli już, to oszczędnie i tajemniczo.
Na twojej debiutanckiej płycie były piosenki twojej mamy. Wrócisz jeszcze do jej twórczości?
Myślę, że to była jednorazowa sytuacja. Uważam, że wcześniej czy później musiałam to zrobić. Odbiór zawsze będzie podobny. Jeśli ktoś wrzucił mnie do szuflady pt. „Dzieci śpiewających gwiazd”, to trudno mi to będzie zmienić. Jeśli zacznę z tym walczyć, mogę przegrać. Repertuar na pierwszą płytę wybrałam bardzo świadomie. Zrobiłam ten pierwszy krok i teraz idę dalej.
Pamiętam twój debiut. Wiele osób zachwalało twój głos. Były zachwyty nad tym, jak śpiewasz. Ale pojawiły się też krytyczne głosy. Zarzucano ci, że jedziesz na nazwisku mamy i przy następnych płytach nie dasz rady. Udowodniłaś, że potrafisz. Dałaś radę.
Ludzie, którzy gloryfikują moją matkę, mówią jednocześnie, że „córka Rusowicz nie dorasta jej do pięt”. W moich żyłach płynie jej krew, mam jej geny. Ale nikogo nie udaję. Nie jestem swoją mamą. Jestem sobą. Dzieci nie stają się takie same jak rodzice. Ludzie, którzy chcą uderzyć we mnie, uderzają w osobę, która dała mi życie. Jeśli ktoś próbuje nas rozdzielić mieczem jak w rzeźni, to się mu nie uda. Jestem córką swoich rodziców, miałam to szczęście, że moja mama była piękna, utalentowana, że mam coś po niej. Mój ojciec też brzydki nie był. Cieszę się, że jestem taka. Poza tym myślę, że gdyby moja mama żyła, to by pokazała tym wszystkim jej obrońcom, którzy atakują jej kochane dziecko, dużego "f..cka", bo to była odważna kobieta.
Nie miałaś ochoty powiedzieć dosyć i zrezygnować po tej pierwszej płycie?
Nie, bo wiedziałam, że musiała przejść ten pierwszy etap, zdecydować się na ten krok. Zrobiłam to i tak dosyć późno. Wiedziałam, że jak powiedziałam „a”, to muszę powiedzieć też „b”. Wiedziałam, że to jest moja droga. Nie chcę kultywować tylko i wyłącznie pamięci mojej mamy, chcę żyć swoim życiem. Dlatego też na płycie „Mój BIg BIt” znalazły się w połowie moje kompozycje. Ale wiedziałam, że wiele osób ma z tym problem. Z zawodu jestem psychologiem, więc wiem, że jak ktoś krytykuje pewne rzeczy, to ma problem sam ze sobą, to jego historia. Jeśli coś nas drażni, to zastanówmy się, dlaczego tak jest.
Zdecydowałaś się na śpiewanie dosyć późno, bo bałaś się śpiewać?
Nie chciałam śpiewać, bo wiedziałam, że będą mówić: „ona się nie nadaje”, „kopiuje mamę”. Nie da się ukryć, że jestem też córką mojego ojca, który w latach 60. był mega artystą. Stan Borys, Niemen i Korda to były czołowe nazwiska. Talent mam też po nim. Rodzice przekazali mi muzykalne geny, to niezła zbroja. Mogę nawet zaryzykować stwierdzeniem, że należę do arystokracji muzycznej ze względu na swoje dziedzictwo.
Wszyscy jednak porównują cię tylko i wyłącznie do mamy.
Przyznam, że trochę mi na tym zależało, bo chciałam upamiętnić mamę, o której świat zapomniał. Gdzie przez te ćwierć wieku podziewali się ci wszyscy ludzie, którzy rzekomo ją tak uwielbiali?
(fot. Katarzyna Rucińska)
Związałaś się z muzykiem. Jak współpracuje się z mężem, który stoi za tobą na scenie i gra. Zawodowo i prywatnie spędza z tobą prawie całą dobę?
Jesteśmy bratnimi duszami, przyjaciółmi. Działamy razem i jest nam dzięki temu łatwiej. Ten biznes jest czasem frustrujący i potrafi wyssać z człowieka całą energię, a na scenie trzeba mieć jej dużo, uśmiechać się i robić swoje. Działamy z Hubertem na bardzo podobnych zasadach, nauczyliśmy się chronić siebie nawzajem, wspierać. Fajnie, że tak razem dojrzeliśmy.
A jak wygląda wasz proces twórczy? Kłócicie się, trzaskacie drzwiami, czy dyskutujecie?
Różnie to bywa. Nie kalkulujemy emocji. Ja jestem impulsywna, mój mąż też bywa harpagonem. Czasami umiemy ze sobą fajnie porozmawiać, czasami dochodzi do eskalacji i wielkiej kłótni. Kiedyś Ula Dudziak, która była na naszym ślubie, powiedziała, że jak będziemy się kłócić, to mamy usiąść przy stole i gadać. Tak działamy, korzystamy z tej rady Uli.
Kiedy nagrasz płytę, zagrasz trasę koncertową, to potem wracasz do niej, czy odkładasz na półkę?
Zdecydowanie patrzę w przyszłość. Wielu artystów tak robi. Choć są na początku są emocjonalnie związani z danym krążkiem, po jakimś czasie to uczucie łagodnie odchodzi. Robi się na nowe rzeczy. Taki proces jest według mnie bardzo naturalny.
Co planujesz na przyszłość?
Wiele fajnych rzeczy. Pojawią się już na wiosnę. Ale nie mam ciśnienia, żeby zdominować cały świat i rynek muzyczny. Cenię umiar. Poza tym, przekornie patrzę na życie. Im bardziej ktoś mi każe coś robić, tym większy bywa mój opór. Trzeba mieć w sobie taki wewnętrzny ster i trzymać go mocno. Jeśli nie jesteś kapitanem na swoim statku, możesz roztrzaskać się o skały.
Masz jakieś muzyczne marzenie?
Chciałabym podróżować z koncertami po świecie. Nie chciałabym jednak żeby to było jakieś „rzeźbienie”. Marzy mi się, by grać w przygotowanym odpowiednio miejscu, nie szarpać się, oczekiwać. Tak mają zachodnie zespoły, które wyruszają w trasę. Ich występy mają profesjonalny wymiar. Kocham podróże, więc mogłabym to połączyć. Chciałabym, żebyśmy my, polscy artyści przestali być postrzegani jak kwiatki do kożucha, żebyśmy nie zamiatali podłóg, itp. System musi się trochę zmienić i wtedy będziemy mieli to, co chcemy.
„Retronarodzenie” jest rockandrollowe. Czym dla ciebie jest rock and roll?
To pewna gotowość, otwartość na to, co niesie życie. Chodzi o to, żeby się nie zamykać na różne doświadczenia. Rockandrollowiec to stan duszy, ktoś, kto żyje bez napinki, zadzierania nosa. Nie zawsze musi to być muzyk. Mój przyjeciel Marek Piekarczyk jest właśnie takim rockandrollowcem z krwi i kości. Jest otwartą osobą, wrażliwą, szczerą duszą, nie udaje nikogo. Nastały teraz czasy pozoranctwa, udowadniania, że jesteśmy lepsi niż w rzeczywistości, że mamy coś, czego nie mają inni. A dla mnie ważna jest muzyka, a nie to, jakie sprawiam wrażenie. Udało mi się to fajnie powiedzieć (śmiech).
Czego ci życzyć?
Żeby Kosmos sprzyjał, żeby nie było wojny, żeby miło się żyło w naszym kraju, z innymi ludźmi. Staram się doceniać każdy dzień, fajną historię, która mi się przytrafia. To, czego sobie dobrego życzę, też życzę innym. By była w nas równowaga.
I tych zagranicznych koncertów?
Nie wiadomo, czy to się wydarzy, ale ktoś, kto nie marzy, nigdy niczego nie dostanie, więc życz mi i tych zagranicznych koncertów.
Zdjęcie główne: Ania Rusowicz wydała właśnie płytę „Retronarodzenie” (fot. K.Rucińska)