Choć wywołuje skrajne emocje, to nie szuka poklasku. „Mama jest dla mnie najważniejsza”
piątek,7 kwietnia 2017
Udostępnij:
– Jestem skrajnym gościem, na pewno samotnikiem – przyznaje Igor Herbut z zespołu LemON. Grupa ruszyła w trasę po Polsce z wydaną właśnie płytą „Tu”. Wokalista opowiada, jak zmieniła go popularność i przeprowadzka do Warszawy oraz dlaczego ważne są łemkowskie korzenie i opinia mamy.
Artysta w 2010 roku rozpoczął studia na Wydziale Artystycznym Uniwersytetu Zielonogórskiego, na kierunku jazz i muzyka estradowa. Koniec 2011 był dla niego przełomowy – wraz z kuzynem Adamem Horoszczakiem i kilkoma muzykami założył zespół LemON, z którym wygrał program typu talent show. 27 listopada 2012 r. wydali debiutancki album, który pokrył się platyną. Rok później producenci filmu „Wkręceni” zaprosili go do nagrania tytułowej piosenki, która stała się przebojem.
Wykonał ją na 51. Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, gdzie został nagrodzony SuperJedynką w kategorii SuperArtysta. Pod koniec 2014 roku ukazał się drugi album zespołu, zatytułowany „Scarlett”, a rok później świąteczna płyta formacji – „Etiuda zimowa”. 24 marca 2017 roku grupa wydała krążek „Tu”.
Tygodnik TVPPolub nas
Uchodzisz za samotnika, ale na koncertach mierzysz się z rzeszami ludzi. To druga strona twojej osobowości?
Jako ludzie jesteśmy po prostu mocno złożeni i na scenie tak samo czuję się sobą, jak poza nią. I to jest piękne. Tam jest ekspresja, darcie się, ale niekiedy też pewna obrona w postaci zamkniętych oczu. Niektórzy mają mi za złe, że nie mam z nimi kontaktu wzrokowego.
Pamiętam taką sytuację, kiedy na koncercie zauważyłem parę, ludzi około 70 lat. Stali, trzymali się za ręce i jak na nich spojrzałem, to totalnie mnie zmiotło. Widziałem w nich taką miłość i zrozumienie tego, co przekazujemy ze sceny. Tak siebie chłonęliśmy nawzajem, że po prostu nie potrafiłem się skupić. Musiałem złapać chwilę oddechu, bo nie poradziłbym sobie z tym. Tak silne to były emocje.
Nie lubię monotonii, stagnacji i dlatego cały czas kombinujemy
„Jeszcze będę umiał czerpać z radości tego świata”
A jak gasną światła, wyłączasz mikrofon to jaki jesteś?
Jestem skrajnym gościem, tak jak powiedziałeś, na pewno gdzieś tam samotnikiem. Lubię muzykę, być z nią, być w niej, dlatego cieszę się, że mam band, który jest złożony z fajnych ludzi, świetnych muzyków. Mam dzięki temu możliwość przekazywania różnych swoich obaw, tego co widzę, a także mówienia o tym, co czuję poprzez słowa i dźwięki na płycie. Każdy album jest tego dowodem.
W cztery lata wydaliście aż trzy albumy, szturmem zdobywając listy przebojów. Czy ekspresowa droga do kariery Was zaskoczyła?
Myślę, że na pewno mieliśmy dobre tempo pracy. Zawsze chcieliśmy się rozwijać i szukać czegoś nowego. Osobiście nie lubię monotonii, stagnacji i dlatego cały czas kombinujemy. Oczywiście, że każdy sukces cieszy, ale sam moment tworzenia cieszy nawet bardziej. Efekt końcowy jest ważny, ale czasami wygląda trochę inaczej niż zakładaliśmy i mając świadomość, jaki trud w to włożyliśmy, to powinno cieszyć, że daliśmy radę.
Wygranie takiego czy innego programu nie daje samych dobrych rzeczy
LemON, czyli polsko-łemkowsko-ukraiński zespół założono w 2011 roku (fot. arch.TVP/Jan Bogacz)
Czyli ciężka praca zaowocowała i nikt niczego Wam na tacy nie podał?
Nie, na pewno. Sami pracowaliśmy i od początku byliśmy producentami swoich albumów. Zawsze wiedzieliśmy, czego chcemy. Z racji tego nasze utwory brzmią tak, jak brzmią. Jestem bardzo ciekaw, co się wydarzy za kolejny rok czy dwa. Już myślimy o tym, żeby robić nowe rzeczy, komponować więcej. Obecnie jesteśmy w trasie z nowym albumem „Tu”. To jest piękna trasa, intymna, co jest odczuwalne i emocjonalnie i fizycznie. Mimo że mamy jeszcze dużo pracy do końca roku, to już chcemy zamknąć się w sali prób i szukać dalej.
Wracając jednak do początków, to uważasz, że bez zwycięstwa w talent show byłoby trudniej?
Na pewno byłoby inaczej, ale nie wiem, co by było. Program, o którym mówisz dał nam możliwość rozwoju. Dużo się wydarzyło od tamtej pory, to była długa droga, ale wszystko miało sens. Wygranie takiego czy innego programu nie daje samych dobrych rzeczy, a wręcz przeciwnie. Poprzez presję, oczekiwania skłania do jeszcze większej pracy. Dostaje się szansę i trzeba zrobić wszystko, by wyjść temu naprzeciw, wykorzystać to, ale też znaleźć w tym samego siebie.
My oczywiście zaryzykowaliśmy i przez wszystkie trudne wybory, różne sytuacje, skrajne czasami, jesteśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Cieszymy się, bo robimy wciąż to, co kochamy i rozwijamy się, a to jest piękne. Takie błogosławieństwo na pewno.
To piękne, że robiąc muzykę w ciemnym pokoju mogę przekazywać ją innym
Dla mnie to piękne, że robiąc muzykę w ciemnym pokoju, z własnych doświadczeń, mogę potem stanąć na scenie i przekazywać ją i zmieniać coś w sobie czy w innych. Nasi słuchacze przychodzą na koncerty po różne rzeczy, aby trochę poznać siebie, posłuchać dobrej technicznie muzyki, albo wręcz się od wszystkiego, co ciężkie i smutne odłączyć.
Może też, by zobaczyć Igora Herbuta?
Pewnie tak. Ludzie są różni, a na naszych koncertach mamy totalny przekrój. Wbrew pozorom małych dzieciaczków już prawie nie ma, chyba że przychodzą z rodzicami. Te występy są przede wszystkim prawdziwe. Tacy, jacy my jesteśmy, taki jest i koncert, w związku z tym wywołują skrajne emocje. Nie zależy nam na poklasku, ale na tym, żeby w ludziach coś otwierać, skłaniać poprzez muzykę do myślenia
Mając możliwość podróżowania po Polsce z koncertami, poznajemy różnych ludzi
Praca w studiu to dla Igora Herbuta prawdziwy żywioł (fot. fb/LemON)
Wejście do showbiznesu oznaczało przeprowadzkę do Warszawy. To Was jakoś zmieniło?
– Poinformowano mnie, że nie wolno mi zadawać pytań, robić zdjęć i prosić o autografy – tak trzecią wizytę The Rolling Stones w Polsce zapamiętał Muniek Staszczyk.
Myślę, że przeprowadzka do dużego miasta, tak jak wszystkie inne sytuacje życiowe mają sens. Czy Warszawa jako miasto nas zmieniła, tego nie wiem. Jest inna, ale na pewno piękna oraz inspirująca.
Napisałbyś piosenkę o Warszawie?
Było już kilka pięknych, nawet nie wiem czy bym potrafił. Myślę o niej czasami, a także o ludziach stąd. Mając możliwość podróżowania z naszą muzyką po Polsce i nie tylko z koncertami, poznajemy różnych ludzi. Czasami wiadomo, czego się spodziewać w danym miejscu, bo jedno miasto jest bardziej artystyczne, wybujałe, eteryczne, a drugie przyziemne, industrialne i ludzie w nim twardo stąpają po ziemi. Mimo, że grasz ten sam materiał, to dialog z publicznością jest na różnym poziomie intelektualnym, ale też emocjonalnym. To jest bardzo ciekawe.
Zawsze mówię o Łemkowynie, to mnie stworzyło, nauczyło żyć
Pochodzisz z małej miejscowości z rodziny łemkowskiej. Czujesz się ich ambasadorem?
Nie, ale jest to dla mnie bardzo ważne, dlatego zawsze mówię o Łemkowynie. To mnie stworzyło, nauczyło żyć tak, a nie inaczej. To widać w muzyce, którą robię. Ambasadorem Łemków zdecydowanie nie jestem. Mam o nich wiedzę, mam prawo to kochać, czuć się tam dobrze i oczywiście inspirować.
Bardzo dużą wagę przywiązujesz do swoich korzeni.
Ważne jest to, aby mieć świadomość skąd się pochodzi. Rozmawiając z rówieśnikami często jest tak, że nie wiedzą kim był ich dziadek, czym się zajmował, a pradziadek to już w ogóle. Mieszkając u siebie i schodząc po schodach codziennie zderzałem się z historią, z totalnie innym językiem, warsztatem i mądrością, rozmawiając z dziadkami.
A jacy są Łemkowie?
Myślę, że są po prostu harmonijni. W muzyce zaś potrafią się posługiwać polifonią, czyli słuchając jakiejś melodii dobrać drugi, trzeci głos. Mówi się, że jak siadają przy stole, to trzech Łemków i już jest chór.
Piliśmy samogon, jedliśmy sery, miód i chłonęliśmy przestrzeń i dobrych ludzi
Wokalista zespołu LemON jest Łemkiem i pochodzi z małej miejscowości (fot. Olaf Pisarek/tvp.info)
I właśnie w rodzinnych stronach nagrywaliście najnowszą płytę. Jak to wyglądało?
Stworzyliśmy takie pudełko, ring tej płyty i w lewym narożniku była właśnie Łemkowyna i drewniana chata. To było 10 dni, na które pojechaliśmy w Beskid Niski po to, żeby się zainspirować, poszukać tego, co chcemy, żeby było na tej płycie. W drewnianej chacie zbudowaliśmy studio, graliśmy, piliśmy samogon, jedliśmy sery, miód i chłonęliśmy tę przestrzeń i dobrych ludzi wokół. To był piękny wyjazd, gdzie byliśmy blisko siebie jako zespół, jako ludzie. Pojechaliśmy tam całą ekipą, również techniczną. Rozmawialiśmy, siedzieliśmy przy ognisku i tworzyliśmy tę muzę.
Tam powstała koncepcja albumu, zaczątki numerów, a także te piosenki, których nie ma na płycie. Kiedy to pudełko się rozrosło i zamknęło z prawej strony w industrialu Nowego Jorku, to niektóre numery przestały nam pasować. Teksty na tej płycie są intymne, klaustrofobiczne, ale muzyka brzmi tak, jakby ktoś wyszedł z tej łemkowskiej chaty i popatrzył się na Beskid, na góry, niskie, ale dość szerokie.
Może będę człowiekiem, który będzie umiał czerpać z radości tego świata
Płyta „Tu” powstawała w Beskidzie Niskim i Nowym Jorku (fot. Zuza Krajewska)
Płytę „Tu” uznajesz za spójną, ale niedoskonałą. Jak to pogodzić w jednym?
Nie ma rzeczy doskonałych. Spójna, bo jest w niej koncepcja, przede wszystkim w tekstach.Na przykład niemożność komunikacji między dwójką ludzi, jak w utworze „Tu”. Mamy tam podaną na tacy sytuację, dialog między dwójką ludzi, zamkniętych w mieszkaniu. W drugim – „Myśl” też jest dialog, niemożność komunikacji i też „two”, ale jako dwójka. Sytuacja dzieje się szerzej, bo pomiędzy państwami, subkulturami, społeczeństwem. Te utwory, może muzycznie skrajne, mają dla mnie znaczenie i formę jednej pieśni.
To trudny materiał, z którym się mierzyliście. Nie obawiacie się, że dla publiczności może to być zbyt poważne?
Możliwe, że tak będzie, ale tacy jesteśmy, taki jestem ja teraz. Może za rok będę człowiekiem, który będzie umiał czerpać z radości tego świata. Ta płyta inspirowana jest smutkiem i przemyśleniami, może bardziej melancholijna, poważna, ale zawsze prawdziwa.
Mama wspiera mocno to, co robię
Twoja mama jest zawsze pierwszym recenzentem nowej płyty?
Jest szybka, samemu mnie to dziwi. Jak coś wydajemy, to zawsze mogę liczyć na jej szczerą opinię, choć pewnie nie jest obiektywna. Wspiera mocno to, co robię i zna się na emocjach i na świecie również. Na muzyce też, bo pięknie śpiewa, grała choćby na mandolinie. Cieszę się, że mogę na nią liczyć.
I wciąż jest tą najważniejszą kobietą?
Na pewno, oczywiście.
Nie mieliście jednak pokusy, by odcinać kuponów od dotychczasowych sukcesów?
Mogliśmy to zrobić, ale po co? Ja bym oszalał, trzeba się rozwijać. Przy tej płycie wynikło bardzo wiele sytuacji, które są dla nas bardzo ważne. Znowu mogliśmy poczuć tę magię grania razem, to zrozumienie między nami. To jest niesamowite. Jestem bardzo ciekaw, co się wydarzy przy następnej płycie, jeżeli ludzie, którzy są z nami będą chcieli dalej pracować. To praca na żywym organizmie, na muzyce, na emocjach. Trudne, ale warte wszystkiego.