Radość, oczekiwanie, strach. Pierwsze godziny powstania ustami świadków historii
wtorek,
1 sierpnia 2017
– To były takie pierwsze doświadczenia, że byliśmy z kimś, rozmawialiśmy, a za chwilę tego człowieka nie ma, po prostu… Jak ma się piętnaście lat, człowiek nie bardzo jest przygotowany do takich rozstań. Jak to widzi po raz pierwszy i tego doświadcza, to jest to duże przeżycie – tak powstańcze doświadczenia opisuje Wiktor Walasiak „Lopek”, strzelec Zgrupowania „Żyrafa”.
Głównym zadaniem powstałego w 2004 r. Archiwum Historii Mówionej jest utrwalenie relacji kilku tysięcy żołnierzy Armii Krajowej – uczestników Powstania Warszawskiego, żyjących dzisiaj w Polsce i za granicą. Obecnie to pokolenie osiemdziesięciolatków, jest to więc ostatnia chwila na zebranie ich wspomnień i cennych relacji, także z pierwszych minut powstania.
– Mnie zawsze głupie myśli chodziły po głowie. Jak tak leżeliśmy sobie u mnie na strychu przed zaśnięciem, mówię: „No, chłopaki, prawdopodobnie będzie powstanie, jakie kto ma przeczucie?”. No i tak – jedni mieli, drudzy nie mieli. Tak sobie zapamiętałem, że mój kolega „Bronek”, ni z gruchy, ni z pietruchy, mówi: „A ja bym nie chciał dostać w brzuch”. I pierwszego dnia dostał – opowiada Wiesław Klempisz ps. „Brzeziński”, strzelec w zgrupowaniu „Żniwiarz”.
– Koło godziny piątej widziałam chłopców z bronią i ze sztandarami na ulicy Ogrodowej. Zrobiłam rodzaj jakby punktu opatrunkowego, ponieważ były duże obstrzały, w nocy też. Nigdy nie zapomnę, latały kolorowe „muszki”. To były strzały po prostu – wspomina Wanda Wolińska, pielęgniarka.
– Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Doszliśmy do Brackiej i do Alej Jerozolimskich. Akurat jechała kolumna niemiecka czołgów. Byliśmy w pięciu, a mieliśmy na sobie kombinezony, żeby już jakoś wyglądać, jednolicie ubrani, niby powstańcy. Mieliśmy opaski – to zdjęliśmy te opaski. Na Brackiej, zobaczyliśmy, że chłopcy budują barykadę. Ja mówię: „Skaczemy, między tymi czołgami!”. Niemcy siedzieli na wieżyczkach. Nie wiem, jaka to dywizja, prawdopodobnie Alejami przejeżdżała „Herman Göring”. Ja z kolegą Chacińskim, pseudonim „Sokół” przeskoczyliśmy między czołgami, miedzy luką czołgów. Niemcy się w ogóle nie zorientowali – mówi Zbigniew Bek „Burza II” starszy strzelec Batalion „Kiliński”
– Pierwszego sierpnia byłyśmy wszystkie już przygotowane. Chyba koło czwartej zrobił się nagle ruch, krzyki na zewnątrz od strony pl. Trzech Krzyży. Krzyki niemieckie: Weg, weg! Wpadła do naszego pomieszczenia komendantka i mówi: „Wszystkie do okna na ogród i wyskakujecie tam, biegniecie w dół!”. Bardzo było wysoko, bo to był bardzo wysoki parter. Biegłyśmy przez ten ogród do furtki na Książęcą. Już tam się zaczął ostrzał. Oni na szczęście strzelali z Sejmu, z Królowej Jadwigi, z tamtej strony. Na szczęście nie byli jeszcze wstrzelani. Bo później, jak mi mówiły koleżanki, to w ogóle mowy nie było, żeby przejść przez ten ogród, bo ktokolwiek przeszedł, to trafiali bezbłędnie. Dobiegłyśmy: furtka zamknięta, więc przez płot. Na tym płocie podarłam nie tylko ja spódnicę, ale jakoś przelazłyśmy – wspomina Teresa Jodkowska „Danka”, łączniczka, sanitariuszka, Zgrupowanie „Sławbor”.
Najpierw ruszył Żoliborz
– Powstanie zaczęło się na Żoliborzu wcześniej. Godzina „W” to była godzina 17.00, a tutaj podchorąży „Świda” został rozpoznany, gdy przewozili z rusznikarni, koło kina „Tęcza” na Czwartej Kolonii, broń. Tam zostali przez sztrajfę niemiecką zatrzymani i nie chcieli oddać tej broni i to oni rozpoczęli w zasadzie powstanie. Tam padły pierwsze strzały, gdzieś koło godziny 15.00, koło tej kotłowni na ulicy Suzina padły pierwsze strzały. No i myśmy na Marymoncie weszli od razu do walki. Zginęło tam paru naszych kolegów, bo myśmy w otwartym terenie musieli przyjąć walkę z Niemcami. Po zapadnięciu zmroku dowódca dywizji, pułkownik „Żywiciel”, wydał rozkaz koncentracji oddziału i myśmy całą dywizją – myślę, że około tysiąca ludzi – wyszli do Puszczy Kampinoskiej – opowiadał o pierwszych dniach, Wiktor Walasiak, „Lopek”, strzelec Zgrupowanie „Żyrafa”.
– Okazało się, że mamy zaatakować Uniwersytet Warszawski, który był otoczony drutami kolczastymi i zaporami. Ludzie, którzy mieli pistolety maszynowe, zaczęli strzelać w kierunku niemieckich koszar. Odpowiedziano ogniem, później Niemcy odpowiedzieli granatnikami. Pod ogniem granatników zapalił się jednopiętrowy dom. Kiedy już ogień coraz bardziej się rozszerzał i padały granaty, musieliśmy cofnąć się przed Teatr Polski. Jeden został z nas ranny, a jednego trafiono w granat, tak że nie znaleziono w ogóle jego ciała, rozprysnął się całkowicie. Zjawił się człowiek, nasz dowódca i powiedział rzecz do dzisiaj niewiarygodną: „Powstanie upadło! Niech każdy zmyka dokąd chce i uważa, że ma się schronić” – z niedowierzaniem wspomina Marek Antoni Wasilewski „von Sternau”, starszy strzelec Zgrupowanie „Krybar”.
– Tu strzał, tam strzał – to już przed piątą było słychać. Mieliśmy uderzyć, ktoś miał za zadanie pociąć zasieki i przez mur dalej przedostać się na uniwersytet. Ale poniżej był bunkier, gdzie mieli takie pole widzenia, że cały parkan był pod ostrzałem. Ale tam akcja się zaczęła, kiedy rzucili granat dymny pod ten bunkier. On stracił widoczność, tylko na oślep zaczął strzelać, ale nasi chłopcy wyskoczyli, zaczęli ciąć druty. Myśmy tam co jakiś czas rzucali granaty, żeby – jeśli ktoś jest za tym płotem – to żeby przestraszyć, czy po prostu zlikwidować. I tak to trwało do godziny 19.00, może do 20.00. Ja tam zostałem, pocisk wpadł na to pierwsze piętro i zostałem ranny – mówi Jerzy Pawlak, kapral ze Zgrupowania „Krybar”.
– Mieliśmy zdobywać koszary niemieckie. To była po prostu szkoła zamieniona na koszary. Wysoki płot, zasieki, bunkry, stanowisko ogniowe na dachu. Przeszliśmy przez boisko Skry na Okopową, później na Cmentarz Żydowski. Paru chłopców „Zośki” zostało przerzuconych poza mur, do wewnątrz, i napotkali na ogień ze strony Niemców. Ale za chwilę odezwał się głos: „Tu Polacy, nie strzelajcie”. Okazało się, że esesmani uciekli, dwóch zostało gdzieś w ukryciu i oni zaczęli strzelać. Poszli do niewoli, zdobyliśmy trochę broni i 1. kompania obsadziła koszary – wspomina Jerzy Antoni Nawrotek „Medyk”, podporucznik, zastępca dowódcy plutonu Brygady Dywersyjnej „Broda 53”.
– Pamiętam strzały na ulicy Marszałkowskiej w pobliżu banku PKO, tam był jakiś punkt sprzedający bilety na miasto broniony przez Niemców. I on został zdobyty. Pierwsi powstańcy, pierwsi z opaskami, entuzjazm – opowiada Kazimierz Batorowski „Pegaz”, starszy strzelec ze zgrupowania „Chrobry II” – Ale natychmiast w nocy Niemcy pojechali Marszałkowską czołgami i strzelali po oknach. Myśmy właściwie nie mieli żadnej odpowiedzi. Dopiero później zorganizowano benzynę, napełniono butelki, obsadzono piętra od frontu ulicy Marszałkowskiej. Myśmy byli bezradni i bezsilni w zasadzie.
Pięć sztuk broni na 150
– W momencie wybuchu powstania, czy też przed samym wybuchem, miała przyjechać riksza i przywieźć nam broń. Nie przyjechała, broni nie przywiozła. Deszcz zaczynał padać, drewniany barak, tam byliśmy skoncentrowani. Cisza, nie wiemy co dalej robić. Jakiś dozorca z sąsiedniego bloku zorientował się, że my jesteśmy bez broni, powiedział, że on wie gdzie są butelki zapalające. I na wózku przywiózł nam ze 30 tych butelek. Każdy dostał tą butelkę – opowiada Wojciech Borsuk, „Kajman”, plutonowy podchorąży Batalionu „Sokół”.
– Na ulicy Sewerynów zgromadziło się nas tam 120-150. Okazało się, że broni palnej jest dla czterech, pięciu, z tym że to były trzy pistolety maszynowe. Był wprawdzie stokes, granatnik, mały moździerz, z którego zresztą nikt nie umiał strzelać. Pierwszy strzał sobie scelował pod nogi, na szczęście nikt nie zginął – wspomina Marek Antoni Wasilewski „von Sternau”, starszy strzelec Zgrupowanie „Krybar”.
– Ja dostałem dwa granaty typu filipinka, z blachy, z puszek od konserw zrobiony. Z rozkazem zdobycia Cytadeli. O piątej otwarto okno, karabin maszynowy zaczął strzelać w stronę Cytadeli, były jakieś salwy z granatnika piat. Nie zrobiły one specjalnej szkody, ta brama jest przecież potężna, była zamknięta. I ja, z tymi dwoma granatami w kieszeni, poleciałem z innymi z bloku w stronę Cytadeli, szturmować Cytadelę! Rozkaz był taki: „Zdobyć Cytadelę”, bez żadnych szczegółów. Tam Niemcy mieli zamontowany rodzaj bunkra i karabin maszynowy, w związku z tym bardzo szybko się nasz szturm skończył. W ciągu paru minut przyduszono nas do ziemi, a na szczęście między Zajączka a Cytadelą jest 80 czy 100 metrów ogródków. I my zalegliśmy w jarzyny, w te pomidory, i tak doleżeliśmy do zmierzchu – opowiada Tadeusz Wąsak „Nałęcz” podchorąży Zgrupowanie „Żaglowiec”.