We wrześniu 1939 roku polska dyplomacja, władze państwowe, wojsko i struktury wywiadu zachowywały się na pozór tak, jakby nie dostrzegały zagrożenia inwazją wojsk sowieckich w granice Rzeczpospolitej. Czy była to beztroska wynikająca z samozadowolenia, czy stoicyzm w obliczu nieuchronnego?
Świadomość zagrożenia ze strony Moskwy była żywa wśród elit Rzeczypospolitej – szczególnie tych, które związane były z szeroko rozumianym obozem piłsudczykowskim i tradycją zwycięstwa nad bolszewikami w roku 1920.
Ówczesne ostrzeżenia marszałka, przekazane w dziesiątkach wspomnień o starzejącym się przywódcy i spisane przez Miłosza w poetyckiej syntezie, świetnie oddaje fraza-epitafium: „Piłsudski nigdy nie uwierzy w trwałość i będzie mruczeć »Oni nas napadną« Kto? I pokaże na zachód, na wschód »Koło historii wstrzymałem na chwilę«”.
Józef Piłsudski bowiem nie tylko najbliższych współpracowników, w rodzaju Józefa Becka, ale często i bardziej przygodnych słuchaczy przestrzegał przed niebezpieczeństwem wojny na dwa fronty, której państwo polskie nie może wygrać.
Józef Piłsudski, marszałek Polski. W gabinecie przy pracy (fot. NAC)
Obawa i pycha
Temu założeniu podporządkowane były więc gry polowe i manewry, plany mobilizacyjne i budżety armijne, wreszcie – najistotniejsze może dla przyszłości kraju – próby budowania długofalowych sojuszy.
Takie przekonanie żywe też było u wielu przedstawicieli elit. Od sędziwego profesora Mariana Zdziechowskiego, przestrzegającego z katedry w Wilnie przed apokalipsą sowiecką, po młodego poetę awangardowego Władysława Sebyłę, który przewidział niejako własną śmierć w Katyniu, pisząc o werblach nadciągających ku „sadom Rzeczpospolitej” od „równin Wschodu”.
Generalnie – im dalej na wschód, tym żywsze było przekonanie o niebezpieczeństwie, tym większa wrażliwość na tektoniczne wstrząsy.
Tyle, że ze świadomością tą współistniało, szczególnie w ostatnich latach II Rzeczypospolitej, fałszywe poczucie pewności siebie.
Kilku generałów wspomina decyzje podejmowane podczas manewrów w województwach wschodnich, kiedy to rezygnowano z odpowiednio starannego symulowania działań przeciwnika, bo przecież – „nie warto”. Oficerowie polskiego Sztabu Generalnego okazywali lekceważenie dla zmian w Armii Czerwonej, przezbrajającej się w drugiej połowie lat 30. i przesiadającej się z koni na czołgi. Korpus Ochrony Pogranicza wydawał się mocno osadzony, ostatnie prowokacje skończyły się pod koniec lat 20. – czego się obawiać?
„Pakt Ribbentrop-Mołotow to było porozumienie, które trwało prawie dwa lata ”
Inna rzecz, że do takiego przekonania popychała polskie władze nie tylko pycha. Związek Sowiecki i jego kondycja pod koniec lat 30., w miesiącach czystek, zsyłek i procesów, stanowił zagadkę. Nawet najtężsi polscy sowietolodzy postrzegali Kreml trochę na kształt Paryża, gdzie rozszalała się jakobińska gorączka „wielkiego terroru”, poprzedzająca termidoriańską zapaść.
Podobnego zdania była znaczna część elit europejskich. Nikomu nie mieściło się w głowie, by nagłaśniane „procesy moskiewskie”, w których ginęła elita oficerska, polityczna i inżynierska młodego państwa, stanowiły element demonstracji i narzędzie doskonalenia kadr przez Stalina. Upatrywano w nich samobójczego dążenia do samozniszczenia.
W takiej zaś sytuacji nietrudno było nie tylko o złudzenia, lecz o triumfalizm. Do historii przeszła półoficjalna uwaga ambasadora RP w Moskwie Wacława Grzybowskiego, który w rozmowie z wiceministrem spraw zagranicznych RP Janem Szembekiem wspominał antyrosyjskie emocje marszałka i „dawne przewagi Żółkiewskiego na Kremlu”.
Sowiecki sekret
Można takie opinie tłumaczyć i tym, że nawet dla ludzi dyplomacji i wywiadu ZSRS stanowił w tym czasie „zagadkę owiniętą w sekret”.
Świetne studia Andrzeja Pepłońskiego i Wojciecha Materskiego o polskim wywiadzie wojskowym w ZSRS nie pozostawiają wątpliwości: Rosja Sowiecka, za sprawą terroru wewnętrznego, stała się jednym z pierwszych państw niemal nieprzeniknionych dla spojrzeń z zewnątrz. Zastraszanie miejscowej ludności, odmawiającej jakichkolwiek kontaktów z „obcymi”, a do tego ostentacyjny, prowadzony bezustannie nadzór nad wszystkimi urzędnikami ambasady sprawiały, że nie tylko attaches wojskowi, ale i osobna, ulokowana w Rosji i konsulatach sieć oficerów Sztabu Generalnego na etatach cywilnych, skazani byli na… przeglądanie gazet i rozmowy na dyplomatycznych soireés.
W miarę skuteczną pracę wywiadowczą można było prowadzić w państwach sąsiadujących z ZSRS – ile jednak wiedzy uzyskać można było z tego rodzaju „badań porównawczych” prowadzonych z Finlandii czy Turcji?
Poza tym pracownikom rozbudowanego Samodzielnego Referatu „Rosja” pozostawał nasłuch radiowy (z niewystarczającym jednak opanowaniem szyfrów), rozmowy z nielicznymi już pod koniec lat 30. (i niekoniecznie wiarygodnymi) uciekinierami przez zieloną granicę i wymiana skąpych danych z kolegami po fachu.
To nie wystarczyło jednak, by dowiedzieć się o zasadniczych zwrotach. Do Warszawy nie dotarła żadna wiadomość o tajnym protokole, dołączonym do umowy o nieagresji, znanej powszechnie jako „pakt Ribbentrop-Mołotow”.
Sowiecka i niemiecka sfery wpływów na terenie II Rzeczypospolitej Polskiej, zgodnie z paktem z Ribbentrop-Mołotow – 23.08.1939 (fot. Wikimedia Commons/Mathiasrex, Maciej Szczepańczyk, based on layers of User:Poznaniak)
Dzieje tego sekretu zasługują zresztą na osobną opowieść: żadne naczynie nie jest stuprocentowo szczelne, już w dwa dni po podpisaniu paktu ogólne założenia tajnego protokołu znała dyplomacja amerykańska (ambasador USA w ZSRS Charles Bohlen miał się tego dowiedzieć od Hansa von Herwatha, sekretarza ambasadora III Rzeszy w Moskwie Friedricha von Schulenburga), a za jej pośrednictwem najpierw brytyjska, potem zaś francuska (Paryż wiedział o tym również dzięki przeciekom z Kancelarii Rzeszy).
Sowiecka i niemiecka sfery wpływów na terenie II Rzeczypospolitej Polskiej – 23.09.1939 (fot. Wikimedia Commons/Mathiasrex, Maciej Szczepańczyk, based on layers of User:Poznaniak)
Von Herwath poinformował również o sprawie nieoficjalnie sojuszników włoskich. Rzecz znana była pod koniec sierpnia również wywiadowi estońskiemu, łotewskiemu i japońskiemu. Polskim władzom zabrakło tej wiedzy. Marek Kornat zauważa zresztą, że w ważnych i obszernych wspomnieniach von Herwatha, opublikowanych w latach 80., nazwisko Grzybowskiego nie pojawia się ani razu. Można z tego wnioskować o słabości tego rodzaju powiązań dyplomatycznych.
Sierpniowa pogoda
To wystarczyło, by oficjalne wiadomości o pakcie o nieagresji przyjmować z troską, lecz bez paniki. Wacław Grzybowski w Moskwie i wiceministrowie w Warszawie niemal jednogłośnie oceniali to jako „posunięcie bez większego znaczenia” (ambasador cytował w depeszach słanych na Szucha podobne opinie swych włoskich i amerykańskich kolegów po fachu). Zastanawiali się co najwyżej nad reakcją Tokio, dla którego podobne naruszenie logiki „paktu antykominternowskiego” musiało być szokiem. Ba, ale skoro sam Beck jeszcze 22 sierpnia wieczorem mówił ambasadorowi brytyjskiemu w Warszawie Howardowi Kennardowi, że „pakt ten niewiele zmienia”? Ambasador Edward Raczyński, as polskiej dyplomacji, stwierdzał w dwa dni później w Londynie iż „Sowiety mają cały interes w tym, by trzymać się neutralności”.
Uścisk dłoni oficerów Wehrmachtu i Armii Czerwonej w Lublinie 1939 (fot. Wikimedia/German Federal Archive)
Skoro tak postrzegano pakt w tygodniu, który poprzedzał wybuch wojny, jak można spodziewać się sporządzania wyrafinowanych analiz w dniach, gdy „w kraju runęło niebo”? Na jakiej podstawie miałyby być one sporządzane i komu wysyłane, skoro Grzybowski przez kilka dni nie był w stanie ustalić, gdzie są władze? Czy, opuściwszy Warszawę, znajdują się w Lublinie, w Brześciu nad Bugiem (w rzeczywistości przez chwilę przebywał tam Beck), czy dalej na Wschodzie? Komunikował się więc, nieraz z kilkunastogodzinnym opóźnieniem, przez ambasadę RP w Bukareszcie? Kształtu wielu depesz nie jesteśmy zresztą w stanie poznać (dzieje polskiej dyplomacji z września 1939 roku wyjątkowo trudno pisać wobec spopielenia znacznej części spuścizny i niedostępności archiwów w Moskwie). To jednak, co wiemy, zdumiewa. W depeszy z 11 września Grzybowski, donosząc o oficjalnej, ogłoszonej przez gazety rosyjskie mobilizacji kilku roczników rezerwistów rosyjskich, tłumaczy to tym, że „postępy armii niemieckiej zaczynają niepokoić Sowiety”. Powracają cytaty z oficjalnych rozmów, podczas których ambasador RP zapewniany jest o przyjaźni, o tym, że „ZSRS stokroć woli graniczyć z Polską niż z Niemcami”, sondowane są możliwości zakupienia w ZSRS leków i opatrunków dla Wojska Polskiego, ba, może nawet amunicji! Wszystko to dzieje się w sytuacji, gdy Stalin już 7 września oficjalnie przyjął na Kremlu kierującego Międzynarodówką Komunistyczną Georgija Dimitrowa. W relacji z tego spotkania, opublikowanej przez całą prasę radziecką, przeczytać można było, że „unicestwienie Polski w sprzyjających okolicznościach oznaczałoby jeden burżuazyjno-komunistyczny kraj mniej. Cóż by to było złego, gdybyśmy w rezultacie rozgromienia Polski rozprzestrzenili system socjalistyczny na nowe terytorium i ludność?”. W tym samym czasie przez Mińsk i Kijów, gdzie działały jeszcze konsulaty, suną transporty, wiozące do zachodnich okręgów wojskowych ponad sto tysięcy żołnierzy i artylerię. Stefan Błeszczyński, wówczas kilkuletni syn polskiego osadnika w przygranicznej wiosce, wspomina po 60 latach, jak „bolszewicy, którzy całymi latami nie zbliżali się do granicy, teraz wycinali długie leszczynowe witki i wrzucali je do Dźwiny, wypływali aż do głównego nurtu i wbijali je w dno”. Ambasador tego wszystkiego nie zauważył?
„Sowiety mają cały interes w tym, by trzymać się neutralności” - mówił jeszcze 24 sierpnia 1939 r. ambasador RP w Londynie Edward Raczyński
Nie trzeba było zresztą czytać między wierszami oficjalnych komunikatów o spotkaniach Stalina z Dymitrowem, wystarczyło uważnie przeglądać gazety. Badacz sowieckich karykatur, Aleksander Niewieżin, zwraca uwagę na znamienny fakt: począwszy od 25 sierpnia 1939 roku w prasie sowieckiej powraca z dnia na dzień, zarzucony po 1935 i podpisaniu przez Warszawę i Moskwę układu o nieagresji, sposób ukazywania Polski pod postacią opasłego, bezzębnego, odrażającego szlachciury w konfederatce. Po 1 września szlachciura ten, zrezygnowany i przerażony, coraz częściej wbija po prostu swą szablę w ziemię. Otaczają go zaś rozgniewani włościanie „w typie wschodnim”, którzy najwyraźniej zaczynają mu wygrażać. Po 17 września wystarczyło dodać kilka kresek, by przekształcić te karykatury w plakaty, sławiące „wyzwolenie ludu Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy”. W najważniejszych miastach ZSRS od początku września organizowano wiece i mityngi, na których propagowano podobne treści, co na plakatach. Na jeden z nich udał się 8 września polski attaché wojskowy Stefan Brzeszczyński: „Umówiłem się więc z trzema zaprzyjaźnionymi attaché wojskowymi: angielskim, amerykańskim i fińskim, że pojedziemy na ten mityng razem, bo miała być omawiana wojna niemiecko-polska. Wszyscy mówiliśmy biegle po rosyjsku”.
Co zobaczył? „Przemówienie było nieprzychylne dla Polaków i zebrani przyjęli je raczej chłodno. Pod koniec przemówienia mówca podniesionym głosem krzyczał: »A cóż my, sowiecki naród i rząd, mamy patrzeć z założonymi rękami na cierpienia naszych braci Białorusinów i Ukraińców z winy pańskiej Polski?«. Mówca nie dał wprawdzie odpowiedzi na to pytanie, ale zebrani zrozumieli je po swojemu, tj. że wojska sowieckie pójdą na pomoc Polsce! Prawie wszyscy krzyczeli: »W pachod, w pachod protiw wrednym Giermancam!«”.
Wszystko to prawda i trudno zrozumieć, dlaczego w (zachowanych) raportach brak informacji o dziesiątkach podobnych epizodów i sygnałów ostrzegawczych. Zadufanie? Beztroska? Rezygnacja?
Spotkanie Józefa Stalina z Joachimem von Ribbentropem w Moskwie 23 sierpnia 1939 roku (fot. Wikimedia/ Bundesarchiv)
Ewakuacja do Finlandii
Istnieje jeszcze jedna, najbardziej budująca odpowiedź: stoicyzm.
Osamotniona II RP sięgnęła na przełomie sierpnia i września 1939 r. po wszystkie, nie tak liczne, rezerwy wojskowe, dyplomatyczne i materiałowe, jakie posiadała. Oddziały KOP zostały osłabione za sprawą mobilizacji. Nawet pomijając stan chaosu i przeciążenia infrastruktury, nie istniały żadne wojska, które można byłoby w pierwszych dniach września przerzucić na wschodnią flankę.
Codzienne funkcjonowanie urzędów na terenach nie zajętych przez Wehrmacht było dowodem na istnienie ciągłości państwa i oparciem dla jego obywateli. Nie sposób było myśleć o ich zamknięciu czy ewakuacji.
Ogłoszenie zapowiedzi o możliwej agresji Sowietów zostałoby przez Moskwę wykorzystane jako „prowokacja dyplomatyczna” i spowodowałoby panikę ludności. Nadzieja była, do 16 września wieczorem, w interwencji sojuszników, w przypadku której Moskwa nie zdecydowałaby się na uderzenie.
Konferencja oficerów Wehrmachtu i Armii Czerwonej w Polsce. Brześć, gabinet w Urzędzie Wojewódzkim. Fot. Wikimedia/Bundesarchiv
Być może zatem ambasador Grzybowski, nie zasypując kraju kolejnymi niepotwierdzonymi doniesieniami o wiecach w parkach i transportach amunicji, zbierał po prostu siły na ten jeden wieczór? Na rozmowę, która rozpoczęła się o 2:30 nad ranem w gabinecie Narkomindiełu, czyli sowieckiego MSZ?
„Przyjął mnie Władimir Potiomkin, zastępca Mołotowa, i chciał mi doręczyć oficjalną notę (…), której ja nie przyjąłem” – wspominał tę rozmowę Grzybowski.
„Więc powiedział mi brutalnie, że rząd polski i naczelny wódz uciekli do Rumunii i że Polska jest zajęta przez wojska niemieckie. Dla ratowania swych pobratymców Białorusinów i Ukraińców wojska sowieckie wkraczają dziś, 17 września 1939 r., o godz. 4 rano do Polski. Odpowiedziałem mu na to, że jest to jednostronny i samowolny akt rządu sowieckiego w stosunku do Polski, z którą ma pakt o nieagresji, wciąż obowiązujący tak rząd sowiecki, jak i rząd polski. Potiomkin na to odpowiedział, że rząd polski nie istnieje, nie istnieje więc i pakt, i polscy dyplomaci. Od tej chwili nie przysługują Polakom tytuły dyplomatów. Jest po prostu grupa Polaków zamieszkałych w sowieckiej Rosji, którzy za czyny niezgodne z prawodawstwem sowieckim będą sądzeni przez sądy sowieckie” – relacjonował ambasador.
Rząd i dyplomaci istnieli: Grzybowskiemu udało się (co ciekawe, między innymi dzięki interwencji ambasadora Niemiec Schulenburga, żywiącego widać staroświeckie wyobrażenia o honorze) bezpiecznie ewakuować z ZSRS do Finlandii i dalej do Szwecji ogromną większość personelu ambasady. Wśród historyków polskiej dyplomacji przeważa przekonanie, że swoim zachowaniem w nocy z 16 na 17 września stworzył pewien wzorzec reagowania na kremlowskie noty. Do niego odwołał się w niespełna cztery lata później jego następca na stanowisku ambasadora RP Tadeusz Romer, kiedy to w nocy z 25 na 26 kwietnia 1943 r. ZSRS po raz kolejny zerwał stosunki dyplomatyczne z Polską, w następstwie skierowanego przez władze na uchodźstwie do władz Czerwonego Krzyża pytania o groby katyńskie. – Wojciech Stanisławski