Historia

Z kotła znów buchnie para?

Anglicy nazwali go „kotłem czarownic”, Holendrom uginały się na nim nogi, a Portugalczycy zalewali się tam łzami. Po ośmiu latach przerwy sport wraca na Stadion Śląski w Chorzowie. Magię obiektu budowały przez dekady pamiętne mecze, a wszystko zaczęło się 60 lat temu, gdy pewien chorzowianin pokonał Lwa.

Przebudowa ciągnęła się od 2009 roku i kosztowała 650 mln zł. To suma za którą na piłkarskim rynku można by dziś kupić dwóch Robertów Lewandowskich. W 2011 roku prace całkiem stanęły na wiele tygodni, gdy pękła jedna z lin, podtrzymujących montowany dach, czyli tzw. krokodyl.

Tanie krzesełka
Przeliczając koszty inwestycji, jedno stadionowe krzesełko kosztowało w Chorzowie około 12 tys. zł. Dla porównania na Stadionie Narodowym było to aż 35 tys. zł (obiekt, budowany w zasadzie od podstaw, kosztował ponad 2 mld zł), a na stadionach w Gdańsku i we Wrocławiu (które kosztowały mniej niż miliard zł) po ok. 20 tys. zł.

Należy jednak pamiętać, że np. warszawska arena ma zamykany dach nad murawą, wielkie ekrany, wiszące nad płytą boiska, większą liczbę lóż biznesowych (24 loże w Chorzowie, 65 w stolicy), czy ogromną powierzchnię konferencyjno-biurową pod wszystkimi trybunami. Koszt jednego krzesełka na londyńskim Wembley wyniósł z kolei ok. 45 tys. zł.

– Stadion jest wielofunkcyjny. Będą tam więc mecze, zawody lekkoatletyczne i koncerty – mówił podczas oficjalnego otwarcia obiektu po remoncie Krzysztof Klimosz, prezes Stadionu Śląskiego.

Śląsk zyskał sportową arenę, która mieści 55 tys. widzów i wielkością nieznacznie ustępuje tylko Stadionowi Narodowemu w stolicy (58 tys.). Śląski – w przeciwieństwie do Narodowego – ma bieżnię, co pozwala organizować tam bez większych zabiegów adaptacyjnych zawody lekkoatletyczne najwyższej rangi. Ale utrudnia to oglądanie meczów piłkarskich, bo trybuny są położone dalej od murawy.

Boisko na skałach

Gdy w październiku stadion otwarto dla kibiców, przyszły go obejrzeć tłumy Ślązaków. Wszyscy z dumą wyrażali się o nowej arenie i wyrażali nadzieję, że magia tego miejsca nie zginie... – Kiedyś stadion prezentował się archaicznie, dziś to obiekt na miarę XXI wieku. Jak zapełni się kibicami, to będzie coś niesamowitego – podnieca się Michał, student z Katowic, który był na otwarciu. – Czekamy na pierwszy mecz – dodaje.

Bo chorzowski gigant to bez dwóch zdań miejsce wyjątkowe dla każdego kibica, nie tylko ze Śląska. Jego historia ma swój początek w 1956 roku, a już rok później – czyli niemal równo 60 lat temu – doszło tam do prawdziwego wydarzenia „nie z tej Ziemi”...

Ale po kolei! Największy wówczas obiekt sportowy w kraju i jeden z największych w Europie powstawał w latach 1951-56. Prace utrudniało m.in. skaliste podłoże, który odkryto na placu budowy.
Otwarcie Stadionu Śląskiego (fot. Przegląd Sportowy/rocznik 1956)
Otwarcie zaplanowano na 22 lipca 1956 r., czyli w dniu, w którym w czasach PRL obchodzono Święto Odrodzenia Polski. Już wiele dni wcześniej gazety zamieszczały zdjęcia giganta i pracujących tam robotników, którzy do samego końca, razem z okolicznymi mieszkańcami, nanosili poprawki i sprzątali olbrzymi stadion.

Dziennikarze podkreślali, że będzie tam 85 tysięcy miejsc siedzących. „Przegląd Sportowy” donosił, że na stadionowe ławki zużyto aż 110 kilometrów drewnianych listew, które zamontowano na niemal 30 tysiącach kamiennych nóżek. Gdyby cement potrzebny do budowy chciano przetransportować jednym pociągiem, to musiałby on mieć długość dwóch kilometrów. Gazety pisały, że obiekt jest wykonany solidnie, co „gwarantuje długi okres eksploatacji”. Niektórzy jednak dodawali po cichu, że otwarty rok wcześniej warszawski Stadion Dziesięciolecia – mający nieco tylko mniejszą pojemność – prezentuje się lepiej i bardziej lekko.

Kwiaty z nieba

W dniu otwarcia wszystkie drogi śląskiej aglomeracji prowadziły na stadion. Tramwaje, które raz po raz podjeżdżały pod stadion, udekorowano kwiatami, a nad miastem latały popularne kukuruźniki, czyli dwupłatowe radzieckie samoloty, które rozrzucały kwietne wieńce. W aglomeracji nie było chyba miejsca, gdzie nie rozmawiano by o uroczystości. Gdy przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej Ryszard Nieszporek dokonywał otwarcia obiektu, nad głowami 100 tysięcy widzów przeleciały odrzutowe myśliwce.

Niestety los chciał, że o hucznym otwarciu wszyscy postanowili szybko zapomnieć. Bo o ile przeprowadzone najpierw zawody lekkoatletyczne (w których udział wziął słynny oszczepnik Janusz Sidło – ówczesny rekordzista świata, który kilka miesięcy później został w australijskim Melbourne wicemistrzem olimpijskim) zadowoliły kibiców, to już późniejszy mecz Polaków pozostawił spory niesmak.

PZPN zaprosił do towarzyskiego starcia uważaną wówczas za słabszą od reprezentacji Polski Niemiecką Republikę Demokratyczną. Jednak 2:0 wygrali nasi zachodni sąsiedzi, a piłkarzy żegnały przeraźliwe gwizdy i wyzwiska, choć ci nie grali źle, a sam Henryk Kempny – czterokrotny mistrz Polski w barwach Polonii Bytom i Legii Warszawa – dwukrotnie trafił piłką w poprzeczkę i raz w słupek.



Do annałów zapisał się obrońca Legii Warszawa Jerzy Woźniak, który w 62. minucie strzelił pierwszego gola na Stadionie Śląskim - niestety samobójczego. Chwilę potem na 2:0 podwyższył Horst Assmy (który trzy lata później uciekł do Niemiec Zachodnich i grał tam m.in. w Schalke 04).

Obiekt kojarzył się kibicom źle tylko przez rok, bo już 20 października 1957 roku doszło do meczu, o którym mówił potem cały piłkarski świat. Polacy w eliminacjach MŚ 1958 trafili na Finlandię oraz Związek Radziecki, który uchodził za zdecydowanego faworyta grupy. W Moskwie biało-czerwoni przegrali 0:3, potem wygrali 3:1 w Helsinkach i czekały ich dwa rewanże u siebie. Rosjanie w tym czasie dwukrotnie uporali się z Finami i w Chorzowie kończyli eliminacje. Wiadomo było, że porażka lub remis z ZSRR pozbawi nasz zespół szans na awans. Jednak w przypadku zwycięstwa i późniejszego – spodziewanego – triumfu z Finlandią, czekałby nas baraż - dodatkowy mecz ze Rosjanami, bo wedle ówczesnego regulaminu liczyły się tylko punkty, a nie mecze bezpośrednie, czy bramki.

Jeden, jedniusieńki bilecik

Atmosfera w Chorzowie i Katowicach była bardzo gorąca. – Ten mecz chcemy po prostu wygrać – mówił uwielbiany przez kibiców Gerard Cieślik, rodowity chorzowianin i jeden z najlepszych powojennych polskich zawodników, który przeciw Rosjanom miał zagrać po raz 40. z orłem na piersi. Zainteresowanie starciem ze wschodnim sąsiadem przeszło najśmielsze oczekiwania. Już przedmeczowe treningi oglądało po kilka tysięcy osób, a zamówień na wejściówki przyszło pół miliona!
Pod siedzibą Śląskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej w Katowicach, gdzie można było zdobyć bilety, działy się dantejskie sceny, choć przygotowano aż 100 tysięcy kart wstępu. – Ja tylko prosiłem o jeden, jedniusieńki bilecik – tak wypowiedź jednego z kibiców relacjonowała „Trybuna Ludu”, organ PZPR, który wydarzeniom związanym ze sportem poświęcał dużo miejsca.

Piechniczek tuż za bramką

Część biletów można było otrzymać w zakładach pracy. Aby wyeliminować tzw. niedzielnych kibiców, postanowiono organizować chętnym egzaminy z wiedzy o piłce nożnej. Jedną z wejściówek zdobyła w Hucie Batory mama Antoniego Piechniczka, przyszłego selekcjonera, który na MŚ 1982 wywalczył z Polakami trzecie miejsce. Kosztowała ją 40 zł (średnia pensja w PRL wynosiła wtedy niewiele ponad tysiąc zł). Połowę musiała zapłacić od razu, a następną ściągnięto jej z pensji. To był jednak dla 15-letniego Antka najwspanialszy prezent w życiu, tym bardziej, że wychowywał się niedaleko przyszłego stadionu i obserwował jego budowę. – Miejsce miałem zaraz za bramką Lwa Jaszyna. Dokładnie widziałem strzał Cieślika, jak Jaszyn sparował piłkę, a ta wpadła do bramki – mówił niegdyś katowickiej „Gazecie Wyborczej”.



Rosjanie zamieszkali w centrum Katowic, w znanym hotelu Monopol. Każdego dnia pod drzwiami ustawiały się setki osób, chcące zobaczyć słynnych zawodników, takich jak bramkarz Jaszyn. – Cieszymy się z faktu, że wystąpimy przed śląską publicznością, która lubi piłkę nożną – mówili kurtuazyjnie radzieccy zawodnicy. Wiadomo, że w przeddzień spotkania wybrali się do kina na polski film „Kapelusz pana Anatola” z Tadeuszem Fijewskim w roli głównej, a kilku graczy nie było w najwyższej formie z powodu grypy azjatyckiej.

Polacy mieszkali w oddalonym od śródmieścia skromnym internacie i spokojnie przygotowywali się do starcia.
Mecz rozpoczął się niemal w samo południe, a kibice na stadionie usłyszeli wcześniej na trybunach transmitowany przez Polskie Radio hejnał z Wieży Mariackiej. Gdy 90-osobowa górnicza orkiestra odegrała „Mazurka Dąbrowskiego”, stadion niemal zatrząsł się w posadach.

Cieślik, pogromca Lwa

Pogoda niestety nie dopisała, bo od rana siąpił deszcz. A Polacy od początku zaatakowali rywala na śliskiej murawie i grali z nim jak równy z równym. Tuż przed przerwą pierwszego gola zdobył Gerard Cieślik, który zmylił słynnego Lwa Jaszyna. Na trybunach zapanowało święto, latały kapelusze i czapki, a ludzie rzucali się sobie w ramiona. Na początku drugiej połowy ten sam zawodnik podwyższył na 2:0 i wszyscy byli pewni, że Rosjanie nie zdołają się już podnieść.

– Publiczność stworzyła taką atmosferę, że oni się bali, było to po nich widać – mówił w swojej autobiografii „Kici”, inny z bohaterów tamtego spotkania, napastnik, legenda Legii Warszawa Lucjan Brychczy. – Wraz z Cieślikiem stworzyliśmy wspaniały duet. Ja dwa razy podawałem, on dwa razy strzelił – dodał „Kici”. Wspominał, że „po końcowym gwizdku był szał radości. To było takie nasze Wembley”.

Bo choć w końcówce Walentin Iwanow (napastnik, a potem także trener klubu Torpedo Moskwa) zdobył kontaktową bramkę, zwycięstwa nie udało się biało-czerwonym odebrać, a koledzy mogli po końcowym gwizdku angielskiego sędziego Johna Harolda Clougha radośnie podrzucać w górę Cieślika.
Polacy pokonali 2:1 ZSRR (fot. Przegląd Sportowy/rocznik 1957)
– Cała drużyna zagrała bardzo dobrze. Cieszę się, że i mi udało się trochę przyczynić się do tego historycznego zwycięstwa – mówił skromnie po zawodach kapitan reprezentacji. – Strzeliłem wprawdzie dwie bramki, ale koledzy mi pomogli – dodał.

Świat nie uwierzył

Wynik meczu odbił się szerokim echem w świecie i uznany został za największą niespodziankę trwających eliminacji do MŚ 1958. Dość powiedzieć, że szwedzkie media były przekonane, że w depeszy z Polski jest błąd i początkowo podawały, że 2:1 wygrali Rosjanie.

Podkreślano, że była to dopiero czwarta porażka ZSRR po wojnie w oficjalnym meczu (choć warto pamiętać, że Związek radziecki uczestniczył w międzynarodowej rywalizacji futbolowej dopiero od 1952 roku). Francuski dziennik „L’Equipe” napisał, że spotkanie ze ZSRR było najlepszym meczem Polaków po 1945 roku, a zwycięstwo zostało wywalczone w pełni zasłużenie.

Polacy wygrali potem 4:0 w Warszawie z Finlandią, ale w meczu barażowym przegrali niestety z ZSRR w enerdowskim Lipsku 0:2 i z awansu na szwedzką imprezę cieszyli się rywale, którzy doszli tam do ćwierćfinału.

Pamięć o chorzowskiej wiktorii jednak pozostała i była początkiem magii, która udzielała się piłkarzom w „kotle czarownic” jeszcze nieraz.



Wygwizdany Deyna

To tam w 1970 roku Górnik Zabrze mierzył się z włoską Romą w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów, a Włodzimierz Lubański trafiał do siatki w ostatnich sekundach doliczonego czasu, przedłużając nadzieje zabrzan na finał. Mecz zakończył się po dogrywce remisem 2:2, a spiker, nie znając regulaminu, obwieścił kilkudziesięciu tysiącom widzów, że Górnik odpadł (w Rzymie było 1:1). Ci dopiero w domach dowiedzieli się, że będzie trzeci mecz, bo gole w dogrywce nie liczą się podwójnie, i zabrzanie ostatecznie zagrali w wielkim finale.

To również tam miała miejsce pamiętna wiktoria biało-czerwonych 2:0 z Anglią z 1973 r. w eliminacjach MŚ 1974, czy zwycięstwo 4:1 w 1975 roku nad wicemistrzami świata Holendrami w eliminacjach Euro 1976. Do historii przeszedł też remis 1:1 z Portugalią w 1977 roku, który dał nam awans do MŚ 1978. Kazimierz Deyna strzelił wówczas gola bezpośrednio z rzutu rożnego. Chorzowska publiczność jednak wygwizdała go niemiłosiernie - był piłkarzem Legii, klubu, którego na Śląsku - delikatnie mówiąc - nie lubiano.

Magia Stadionu Śląskiego dała o sobie znać też w XXI wieku. To tu w 2001 roku kadra Jerzego Engela wywalczyła pierwszy po 16 latach awans do MŚ 2002 w Korei Płd. i Japonii, pokonując 3:0 Norwegię. To również w Chorzowie triumfy w eliminacjach Euro 2008 święciła polska kadra Holendra Leo Beenhakkera, która w 2006 roku pokonała 2:1 po dwóch golach Euzebiusza Smolarka (wówczas piłkarza Borussii Dortmund) czwarty zespół świata i wicemistrzów Europy Portugalczyków, doprowadzając do łez młodziutkiego wtedy Cristiano Ronaldo. Tam też świętowaliśmy pierwszy w historii awans na mistrzostwa Europy, po wygranej 2:0 z Belgią i znów dwóch trafieniach Smolarka.

Czy w „kotle czarownic” znów buchnie para? Kadra ma tam wrócić już w przyszłym roku.
– Piotr Wilczarek

Pisząc powyższy tekst korzystałem z roczników „Przeglądu Sportowego” i „Trybuny Ludu” a także książek „Piechniczek. Tego nie wie nikt” Beaty Żurek i Pawła Czado oraz „Kici. Lucjan Brychczy - legenda Legii Warszawa” Grzegorza Kalinowskiego i Wiktora Bołby.
Zdjęcie główne: Piknik na Stadionie Śląskim w Chorzowie, zorganizowany 11 listopada z okazji Święta Niepodległości (fot. arch. PAP/Andrzej Grygiel)
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.