Charyzmatyczna rewolucja rozpoczęła się w polskim Kościele. Msze z modlitwą o uzdrowienie i nabożeństwa w formie „uwielbienia” to już norma, a kursy Alfa (rozmowy o wierze przy kawie i herbacie) szturmem zdobywają duszpasterstwo katolickie.
Charyzmatyczni kapłani (do niedawna głównie zagraniczni, ale coraz częściej polscy) podbili serca nie tylko zwykłych wiernych, ale także rektorów wielu seminariów, kapłanów, a także wielu biskupów, a jeśli coś najmocniej rozgrzewa katolików w Polsce, to dyskusje nad pewnymi elementami nowej duchowości, które mogą być – nie tylko z katolickiego, ale także zdroworozsądkowego punktu widzenia – zastanawiające czy wątpliwie duchowo.
To wszystko wydarzyło się w ciągu kilku lat, i niewiele wskazuje, by mogło się szybko zmienić. Czas już na słowo klucz: to pentekostalne (czyli czerpiące tradycji zielonoświątkowej) formy duchowości.
Świetnie wpisują się one w mocno emocjonalne myślenie i odczuwanie współczesnego człowieka, często dają mu poczucie realizacji tych samych potrzeb, które rozbudzone są przez współczesne myślenie (dobrobyt, zdrowie, powodzenie) i wreszcie – co jest zjawiskiem pozytywnym – pozwalają na odczucie bliskości Boga i Jego bezpośredniego zaangażowania w nasze życie.
Nic nie wskazuje zatem na to, by marsz charyzmatyków przez instytucje, wspólnoty i rodziny katolickie miał się zatrzymać, jeśli można i trzeba coś zrobić, to czuwać nad tym, by Kościół katolicki w Polsce pozostał sobą, a przyjmując nową wrażliwość czy nowe formy pobożności nie spentekostalizował się do reszty.
Przenikanie do innych wyznań
Zjawisko, o którym mowa, ma charakter globalny. Zielonoświątkowcy, w całym bogactwie swoich nurtów, szkół, fal, są najdynamiczniej rozwijającą się wspólnotą religijną w chrześcijańskim świecie. Za kilka, najdalej kilkanaście lat będą największym wyznaniem (a w istocie całym nurtem wyznań, wspólnot, Kościołów i szkół) chrześcijańskim na świecie.
W Brazylii to oni odbierają miliony wiernych Kościołowi katolickiemu, nie inaczej jest w ogromnej większości krajów latynoskich, gdzie katolicyzm kurczy się w zastraszającym tempie, ustępując miejsca dynamiczniejszym, bardziej emocjonalnym i mobilnym wspólnotom pentekostalnym. Nie inaczej jest w Afryce, gdzie neozielonoświątkowe wspólnoty często mieszają się z profetycznymi nurtami miejscowego „czarnego chrześcijaństwa” i tak zdobywają kolejne miliony wiernych.
Na spotkanie zorganizowane w Warszawiie przez Kościół Zielonoświątkowy przyjechał były komunistyczny premier Etiopii Tamrat Layne. Fot PAP/Marcin Obara
Ale nie jest to jedyny „model” rozprzestrzeniania się duchowości pentekostalnej (czy charyzmatycznej), bowiem równie istotną jego siłą jest przenikanie do tradycyjnych wyznań i inicjowanie wewnątrz nich silnych grup charyzmatycznych. Część z nich przekształca się później w niezależne wspólnoty wyznaniowe (tak było, choćby z Episkopalnym Kościołem Charyzmatycznym, który wyłonił się z Kościoła Episkopalnego).
Część natomiast pozostaje wewnątrz starych wspólnot, i albo stopniowo godzi tradycje duchowe własnego wyznania z nowym doświadczeniem „wylania Ducha Świętego” i w efekcie przekształca się w ruchy i wspólnoty charyzmatyczno-ewangelizacyjne takie jak Odnowa w Duchu Świętym, Wspólnota Emmanuel czy dziesiątki mniejszych i większych skutecznie działających wspólnot katolickich, uznanych i wspieranych przez Kościół hierarchiczny albo stopniowo zanika.
Niezależnie jednak od tego, co się dzieje, i tak pewne elementy duchowości charyzmatycznej pozostają (na dobre, a czasem na złe) w starszych wspólnotach wyznaniowych.
„Wylanie” w Pittsburgu
Na czym polega siła owych wspólnot, a szerzej przekazywanej przez nie duchowości? Na jej bliskości do fundamentalnej potrzeb człowieka współczesnego, którymi jest poczucie bliskości w rozbitym, nieciągłym świecie, pozbawionym wielu naturalnych relacji i poczucie autentyczności, w świecie, który właśnie z autentyzmu zrobił – co doskonale pokazuje kanadyjski filozof Charles Taylor – swoistego bożka. To drugie ściśle związane jest z doświadczeniem „wylania Ducha Świętego”, które leży u podstaw każdej niemal charyzmatycznej duchowości.
Zjawisko to sięga korzeniami początków XX wieku, gdy w Stanach Zjednoczonych w należącej do ruchu uświęceniowego szkole biblijnej przy Azusa Street rozpoczęto modlitwy o wylanie Ducha Świętego, jakiego doświadczali, według Dziejów Apostolskich, pierwsi uczniowie.
Szkoła Biblijna przy Azusa Street w Pittsburgu
Modlitwa przyniosła skutki i rozpoczęła wielki ruch, u którego podstaw leżało doświadczenie (ujmując rzecz z punktu widzenia religioznawczego) silnego przeżycia emocjonalnego, a ujmując rzecz religijnie silnego spotkania z Sacrum/Absolutem, które skutkowało glosolalią, uzdrowieniami. Wszystko uzupełnione było afroamerykańskimi formami pobożności – śpiewem, tańcem, uwielbieniem.
Doświadczenie to rozlało się najpierw na liczne amerykańskie wspólnoty ewangelikalne (choć część zdecydowanie je odrzuciło), a później zaczęło zdobywać nie tylko tradycyjne wspólnoty protestanckie, ale także Kościół katolicki. Tu fundamentem pozostaje „wylanie” do jakiego doszło w 1967 roku na Uniwersytecie Pittsburgu.
Czterech studentów teologii katolickiej uczestniczyło tam w modlitwie z prośbą o chrzest w Duchu, która odbywała się w Kościele episkopalnym. Wszyscy ten dar otrzymali. Jeden z nich zaczął modlić się o podobne doświadczenie wraz kolegami katolikami, z których część otrzymała Chrzest w Duchu Świętym. Doświadczenie to, ogromnej bliskości Boga, swoistego rozkochania w Nim, nie prowadziło ich jednak, jak wielu przed nimi, do opuszczenia Kościoła, ale do odkrywania Jego bogactwa i uzupełniania go charyzmatycznym doświadczeniem niespotykanej bliskości.
Duch Święty w zgodzie z Matką Bożą
Z czasem to samo doświadczenie stało się udziałem Francuzów, z których część utworzyła później najdynamiczniejszą chyba francuską wspólnotę katolicką Emmanuel, Włochów, a także - w dużej mierze za sprawą ekumenicznych ciągotek ks. Franciszka Blachnickiego – Polaków.
W przypadku grup katolickich bardzo uważano, by emocjonalne, charyzmatyczne przeżycie było tylko początkiem, ale nie zastępowało stałej formacji, kultu Matki Bożej i Eucharystii. W ten sposób doświadczenie chrztu w Duchu Świętym, choć niewątpliwie wywodziło się ze wspólnot protestanckich, zkatolicyzowało się i wzbogaciło Kościół powszechny.
Wspólnoty zielonoświątkowe jednak, które często pozbawione były głębszego fundamentu duchowego i teologicznego, a także odpowiadające na potrzeby wiernych, zaczęły szukać coraz bardziej emocjonalnych form dotarcia do wiernych, nowych form modlitewnych, które miały jeszcze wzmocnić „przeżyciowy” charakter pentekostalizmu.
W kolejnych „falach” do glosolalii (mówienia nieznanymi językami) i prorokowania dochodziło „padanie w Duchu” (niekontrolowany i niezamierzony upadek na podłogę), ale także histeryczny śmiech czy pokrzykiwania - tzw. Toronto blessing, od którego odcięły się wspólnoty zielonoświątkowe głównego nurtu, ale którego ślady można znaleźć w formach pobożnościowych niektórych wspólnot katolickich.
Pentekostalni kaznodzieje coraz częściej głosili Ewangelię sukcesu (czysto doczesnego), zdrowia (Pan Jezus chce nas wszystkich uzdrowić) czy dobrobytu. Te nurty na fali ruchu ekumenicznego, ale także duchowego zbliżenia także zaczęły przenikać do innych wyznań. I o ile w pierwszym przypadku w ruchu charyzmatycznym przeżycie, doświadczenie było (i jest) tylko fundamentem (a czasem umocnieniem na drodze), o tyle w drugim zaczęło zastępować jakąkolwiek formacje religijną czy ascezę.
„Polonizacja” charyzmatyków
Zjawisko to w Polsce rozwijało się dynamicznie od czasów ruchu oazowego, ale nie miało charakteru rewolucyjnego. Zmieniło się to kilka lat temu, gdy charyzmatycy z różnych krajów zaczęli postrzegać nasz kraj, jako miejsce szczególnie wybrane przez Boga do działania. O takim wyborze mówili i o. Antonello Caddedu i ks. John Bashobora, ale również ludzie świeccy, choćby Donald Turbitt, którzy od tego momentu uczynili Polskę jednym z głównych miejsc swojego oddziaływania.
Emocjonalna duchowość, skupienie na doświadczeniu, dowartościowanie mężczyzn, ale także wpisanie się w silny polski mesjanizm sprawiły, że przekaz ten zaczął być coraz chętniej przyjmowany i akceptowany, a rzesze wiernych zaczęło uczestniczyć w rekolekcjach, warsztatach i modlitwach o uzdrowienie.
„Polonizacja” doświadczenia charyzmatycznego w Polsce nie dotyczyła jednak tylko wątków mesjańskich, ale także odważnego i często niezwykle szczerego sięgnięcia po tradycyjne polskie elementy pobożności. I tak w Polsce (trzeba przyznać, że nie tylko, bo podobnie jest we Włoszech czy Stanach Zjednoczonych) ruch charyzmatyczny, a także wspólnoty inspirujące się pentekostalnymi doświadczeniami chętnie przypominają o wartości postu, modlą się na różańcu (najbardziej znana polska akcja Różaniec do Granic ma u swoich podstaw doświadczenie charyzmatyczne organizatorów), adorują Najświętszy Sakrament. Jednym słowem silne doświadczenie duchowe pozostaje dla nich fundamentem, a nie kresem rozwoju religijnego.
Nie oznacza to jednak, że nie istnieją zagrożenia nowego typu pobożności. Najczęściej i najmocniej mówi o nich ks. prof. Andrzej Kobyliński i biskup Andrzej Czaja. Ich zdaniem nowa forma pobożności zbyt często ignoruje racjonalność, zawiera elementy gnostyckie skupia się wyłącznie na skuteczności i wreszcie ucieka się do rozmaitych form (świadomej lub nie) manipulacji. Coraz częściej mówią o tym także kapłani i liderzy charyzmatyczni. O zagrożeniu, jakim jest dla Kościoła przeszczepiany do niego Toronto blessing czy nieuporządkowane po katolicku charyzmatyczne wzmożenie mówił mi w książce „Dzisiaj trzeba wybrać”, choćby ks. Piotr Glas.
Ewangelia zdrowia
Niebezpieczne może być także jednostronne akcentowanie uzdrowienia w kaznodziejstwie czy duszpasterstwie charyzmatycznym. O co chodzi? O opinię powracającą wśród wielu charyzmatyków, że cierpienie jest zawsze złem i zawsze od złego pochodzi.
„Choroba jest w pewnym sensie narzędziem, którym szatan się posługuje, aby sprawować władzę nad człowiekiem, aby go dręczyć i upokarzać. To on rozsiewa zarazki, przyczynia się do powstawania różnych chorób, wywołuje kłótnie między ludźmi, powoduje różnego rodzaju kataklizmy. Oczywiście Bóg to dopuszcza, ale to nie od niego pochodzą nieszczęścia, które spadają na człowieka. Wszelkie zło od zła pochodzi. Zbawienie jest wyzwoleniem człowieka ze stanu i okoliczności, które uniemożliwiają mu wejście do nieba. Choroby czy inne nieszczęścia też są taką przeszkodą, bo człowiek cierpiący może bluźnić Bogu, a nawet Go porzucić” - mówią charyzmatycy (różni).
Co to oznacza? Otóż tyle, że wolą Boga jest byśmy byli zawsze zdrowi i silni, byśmy mieli dobre samopoczucie. A jeśli tak nie jest? To znaczy, że gdzieś po drodze zabrakło nam wiary, za mało zaufaliśmy albo na przeszkodzie stoi tradycyjne rozumienie wartości cierpienia. I takie opinie coraz częściej można usłyszeć w polskich świątyniach.
"Ukrzyżowanie", Eugène Delacroix, rok 1835
Jaki jest z nimi problem? Odpowiedź jest prosta. Po pierwsze zrzuca ono odpowiedzialność za chorobę na chorych czy ich bliskich, czyniąc ich winnymi za słabej wiary, która uniemożliwia uzdrowienie. A przecież może być tak, że w konkretnej sytuacji drogą do zbawienia (a to ono, a nie uzdrowienie fizyczne jest celem Boga dla nas), drogą do nawrócenia, drogą do przemiany życia rodziców czy bliskich? Krzyżem, który jednoczyć trzeba z Krzyżem Chrystusa?
Łaska w cierpieniu
I tu dochodzimy do drugiego problemu z jednostronnością przekazu. Otóż tak się składa, że cierpienie, o czym wspaniale przypomina choćby św. Jan Paweł II w liście o chrześcijańskim sensie cierpienia, ma sens. „Poprzez wieki i pokolenia stwierdzono, że w cierpieniu kryje się szczególna moc przybliżająca człowieka wewnętrznie do Chrystusa, jakaś szczególna łaska. Tej łasce zawdzięcza swoje głębokie nawrócenie wielu świętych, jak choćby św. Franciszek z Asyżu, św. Ignacy Loyola i wielu innych.
Owocem owego nawrócenia jest nie tylko to, że człowiek odkrywa zbawczy sens cierpienia, ale nade wszystko to, że w cierpieniu staje się całkowicie nowym człowiekiem. Znajduje jakby nową miarę całego swojego życia i powołania. Odkrycie to jest szczególnym potwierdzeniem wielkości duchowej, która w człowieku całkiem niewspółmiernie przerasta ciało. Wówczas, gdy to ciało jest głęboko chore, całkowicie niesprawne, a człowiek jakby niezdolny do życia i do działania — owa wewnętrzna dojrzałość i wielkość duchowa tym bardziej jeszcze się uwydatnia, stanowiąc przejmującą lekcję dla ludzi zdrowych i normalnych.
Ta wewnętrzna dojrzałość i wielkość duchowa w cierpieniu z pewnością jest owocem szczególnego nawrócenia oraz współpracy z łaską ukrzyżowanego Odkupiciela. Tak On sam działa pośród ludzkich cierpień przez swego Ducha Prawdy, przez Ducha Pocieszyciela. To On przetwarza niejako samą substancję życia duchowego, wskazując człowiekowi cierpiącemu miejsce blisko siebie. To On — jako wewnętrzny Mistrz i Nauczyciel — uczy swojego cierpiącego brata lub siostrę tej przedziwnej zamiany, która tkwi w samym sercu tajemnicy Odkupienia.
Bez Krzyża nie ma chrześcijaństwa
Cierpienie samo w sobie jest doznawaniem zła. Chrystus uczynił z niego najmocniejszą podstawę ostatecznego dobra, jest to zaś dobro zbawienia wiecznego. Cierpieniem swoim na Krzyżu dosięgną samych korzeni zła: grzechu i śmierci. Pokonał sprawcę zła, którym jest Szatan, i jego permanentny bunt wobec Stwórcy. Wobec swojego cierpiącego brata lub siostry Chrystus stopniowo otwiera i roztacza horyzonty królestwa Bożego: świata nawróconego do Stwórcy, świata wyzwolonego od grzechu, budującego się na zbawczej potędze miłości.
I do tego świata, do tego królestwa Ojca Chrystus powoli, ale skutecznie wprowadza człowieka cierpiącego, niejako poprzez samo serce jego cierpienia. Cierpienie bowiem nie może być przetworzone i przeobrażone łaską od zewnątrz, ale od wewnątrz. Chrystus zaś, przez swoje własne odkupieńcze cierpienie, znajduje się jak najbardziej wewnątrz każdego ludzkiego cierpienia i może w nim od wewnątrz działać mocą swojego Ducha Prawdy, Ducha-Pocieszyciela” - wskazywał Papież Polak.
Nie wolno się zatem zgodzić, by ważne i potrzebne dzieło głoszenia prawdy o uzdrawiającym działaniu Chrystusa powinno być uzupełnione istotną prawdą o chrześcijańskim znaczeniu cierpienia. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że jednostronność jest zawsze niebezpieczna, a po drugie dlatego, że bez Krzyża nie ma wiary, nie ma chrześcijaństwa, a jest tylko głoszenie sukcesu doczesnego. A nie o to, jestem głęboko przekonany, także posługującym modlitwą o uzdrowienie chodzi.
Wiara i racjonalność
Zastrzeżenia, jakie przytoczyłem nie oznaczają, że kwestionuję znaczenie modlitwy o uzdrowienie czy zaangażowanie wielu kapłanów, którzy na tym się skupiają. Chodzi raczej o to, by ciesząc się z nowego zjawiska (a ma ono fundamentalne znaczenie), czy uznając realność wielkiej zmiany, jaka już zaszła w naszych parafiach, nie tracić z oczu konieczności czuwania nad katolickością pewnych poglądów czy ich zgodnością z doktryną.
Doświadczenie „wylania Ducha Świętego” ma ogromne znaczenie dla pobożności i wiary, wielkie charyzmatyczne pobudzenie, jakie obserwować w naszych Kościołach, niewątpliwie zmienia naszą wiarę i pobożność, ale aby przetrwało musi zostać ujęte nie tylko w formalne struktury instytucjonalne (o czym przypominała Kongregacja Nauki Wiary w specjalnym dokumencie), ale też musi być ukierunkowane i uformowane w duchu w pełni katolickim. A ten zakłada, że głównym źródłem zaangażowania nie ma być emocjonalna wiara, ale… racjonalność.
Duch Święty pod postacią gołębicy, kościół św. Piusa V w St. Louis, Stany Zjednoczone
Wylanie Ducha Świętego może być fundamentem, może wzbogacić naszą pobożność, ale nie może zastąpić wysiłku zarówno woli, jak i rozumu, by ją rozwijać. A naszym celem jest w wieczności kontemplacja Boga, która wymaga – co mocno podkreślał św. Jan Paweł II – zarówno wiary, jak i rozumu. W wielu miejscach już się to dzieje, ale jak to bywa z ruchem oddolnym, niezwykle dynamicznym i różnorodnym nie wszędzie i nie zawsze.