Cywilizacja

Niepodległość w stu odcieniach

W czwartek 21 grudnia w Katalonii odbędą się wybory do tamtejszego lokalnego parlamentu. Na mapie świata pojawiają się kolejne kraje dobijające się własnej państwowości. Wsparcie dla nich jest podyktowane chęcią zagrania na nosie potęgom, które mogą na realizacji separatystycznych celów stracić.

Separatyzm w natarciu. Katalonia zapoczątkuje lawinę?

Niemal 30 regionów na Starym Kontynencie walczy o niepodległość.

zobacz więcej
Nie było to, powiedzmy sobie szczerze, wydarzenie pierwszoplanowe w stosunkach międzynarodowych. Nie pojawiło się na czołówkach serwisów CNN ani TVP Info. Ale fakt dyplomatyczny jest tyleż bezsporny, co bezprecedensowy: pod koniec października, gdy ważyły się losy autonomii katalońskiej, Republika Surinam cofnęła swoje uznanie dla Republiki Kosowa.

Koktajl etniczny

Oznacza to, że Paramaribo (stolica Surinamu) nie tylko zrywa stosunki dyplomatyczne z Prisztiną, nie oferuje jej odtąd wsparcia militarnego i nie wspiera importu węgla brunatnego z kopalń w Mitrovicy. Ale też nie honoruje kosowskich paszportów, nie głosuje za przyjęciem najmłodszego europejskiego państwa do kolejnych organizacji międzynarodowych, a przede wszystkim (i to jest dla Kosowa najgroźniejsza konkluzja) nie uznaje już Prisztiny za wiarygodnego partnera i tym samym, choć nie wprost, kwestionuje prawomocność funkcjonującej tam państwowości. A skoro płaskowyżem między rzeką Ibar a górami Szar nie włada, według Paramaribo, Prisztina – to kto włada, a przynajmniej kto władać powinien? Czy przypadkiem nie roszcząca doń prawa Serbia?
Świat jest wielobiegunowy, skłócony, ma różne podmioty. Rośnie liczba parapaństw
I tu jest pies pogrzebany. Półmilionowe państwo w Ameryce Południowej samo w sobie stanowi fascynujący koktajl etniczny. Względną większością w kraju są stanowiący blisko 40 proc. ludności Hindusi, a oficjalnym językiem jest niderlandzki, któremu coraz poważniejszą konkurencję czyni dialekt kreolski o wdzięcznej nazwie „sraran tongo”. Surinam nie jest oczywiście żadną potęgą dyplomatyczną: w Europie posiada ambasady tylko w Holandii, Belgii i Francji, w całym świecie ma ich około 20, i jego stosunki z Kosowem ograniczyły się przez ostatnich 10 lat w najlepszym razie do wymiany not.

A jednak cofnięcie uznania dla Republiki Kosowa zostało zauważone w Waszyngtonie i w Moskwie. Władze Serbii z powagą odnotowały swój największy bodaj w mijającym roku sukces dyplomatyczny, przypominając nie bez satysfakcji, że dzięki długofalowym działaniom dyplomacji belgradzkiej poparcie dla Kosowa cofnęły również ostatnio Wyspy Świętego Tomasza i Książęca.
Z kolei Kosowo zareagowało na tę sytuację z furią, podkreślając, że raz zadeklarowanego uznania dla jakiegoś państwa nie można cofnąć – opinia tyleż desperacka, co odważna, zważywszy na uderzający brak we współczesnym świecie ambasad Austro-Węgier czy Królestwa Obojga Sycylii. Ta desperacja jest jednak zrozumiała: z każdym podobnym epizodem słabnie „względna niepodległość” kraju. Niepodległość którą, jak się okazuje, we współczesnym świecie coraz częściej przychodzi nam liczyć w procentach.

Groteskowy foch

To opinia szokująca dla wszystkich wychowanych w XX wieku, dla których „niepodległość” stanowiła wartość zero-jedynkową: jest albo jej nie ma. Są państwa starsze i młodsze, silniejsze i słabsze, są takie, które znajdują się w stanie wojny – ale ich lista, poza kilkoma kuriozami z obrzeży świata, pozostaje niekwestionowana. Szczególne przypadki zaś, w rodzaju Republiki Chińskiej, czyli Tajwanu, nieuznawanego przez ogromną większość państw (zanim zarzucimy im – w tym Polsce – konformizm, pomyślmy, kto dobrowolnie zrezygnuje z relacji z Chińską Republiką Ludową) trwały przez dziesięciolecia i wszyscy zdążyli się do nich przyzwyczaić.

Tymczasem jest inaczej. Spójna lista uznawanych państw istnieć może w warunkach zgodnego „koncertu mocarstw”. Tak działo się choćby w drugiej połowie XIX wieku gdy, niezależnie od sympatii części elit, żaden kraj nie uznawał istnienia Polski (mityczna fraza „Poseł Lechistanu jeszcze nie przybył”, którą od zawsze karmi się polska ottomanofilia, nawet, jeśli padła raz i drugi, była niczym więcej, jak groteskowym fochem „chorego człowieka Europy”, jakim było już wówczas Cesarstwo Ottomańskie).

Gdy tylko relacje między dwoma państwami stają się lodowate, pojawia się pokusa, by zaoferować uznanie przedstawicielom ruchów separatystycznych, działających na terytorium rywala (stąd kariera setek „rządów na uchodźstwie”; dość wspomnieć Królestwo Czarnogóry, funkcjonujące w międzywojniu na wygnaniu we Włoszech).

W czasach zblokowania państw w epoce zimnej wojny działania takie odbywały się, rzecz jasna, jednogłośnie: wszystkie państwa Układu Warszawskiego, prócz Rumunii, zerwały w roku 1967 stosunki z Izraelem, żadne nie uznawało Tajwanu czy Wietnamu Południowego, wszystkie popierały „ludowe” ludobójcze rządy Etiopii czy Afganistanu. Choć i tu zdarzała się indywidualizacja relacji, albo za sprawą humorów enfant terrible, jakim był Nicolae Ceausescu, albo bardziej konkretnych kwestii spornych.

Liga mistrzów

I tak do końca zimnej wojny, a nawet dłużej, do roku 2009, sukcesorzy Czechosłowacji, czyli Praga i Bratysława, nie utrzymywały stosunków z Księstwem Liechtensteinu. A to ze względu na fakt, że w ramach powojennej gorączki nacjonalizacyjnej i antyniemieckiej „ludowa” Czechosłowacja skonfiskowała na Morawach przeszło 1600 kilometrów kwadratowych ziem, stanowiących własność zgrabnie kolekcjonującego posagi starego książęcego rodu.

W XXI wieku, kiedy to spełniło się marzenie Siergieja Ławrowa i świat stał się wielobiegunowy, gra w uznanie odbywa się w zasadzie w systemie kołowym, tj. „każdy z każdym”. Oczywiście, wejście do ligi mistrzów gwarantuje dopiero miejsce w Organizacji Narodów Zjednoczonych, ale można sobie bez tego doskonale poradzić.
Po części dzieje się tak za sprawą istnienia tzw. parapaństw, których liczba w dawnym świecie, szczególnie na obrzeżach dawnych imperiów, rośnie. Ćwierć wieku temu można było udawać, że ich nie ma, licząc na to, że pozbawione poparcia, środków, elit i partnerów handlowych, implodują. W kilku przypadkach tak się stało (nie utrzymała się większość pirackich miast-państw na wschodnim wybrzeżu Afryki), ale reszta ma się nieźle i ich liczba stale rośnie. Dopóki mogą liczyć na bodaj jednego sponsora w skłóconym świecie – nic im nie grozi.

W Polsce najczęściej słyszymy o stojących rosyjskimi rublami lub garnizonami (a zwykle i tym, i tym) Naddniestrzu czy Adżarii, ale sprawy nie są tak proste. Choć zaangażowanie i interes Moskwy są oczywiste, w Naddniestrzu choćby, oddalonym zresztą od Rzeszowa o 10 godzin jazdy autobusem, wyrosło już drugie pokolenie, dla którego „lokalna tożsamość” jest naturalna i oczywista.

Dzieci-kwiaty bawią się w rozmiękczanie

Na ową „lokalną tożsamość” składają się: pomnik weteranów afgańskich w Benderach, położona vis a vis niego pizzeria, stanowiąca czytelną podróbkę Pizza Hut i banknoty z podobizną Aleksandra Suworowa, którymi płaci się tam za capriciosę z kozim serem. I dla ludzi, którzy nie pamiętają innego Naddniestrza wszelkie zmiany status quo oznaczałyby zniszczenie „kraju lat dziecinnych”. Nie inaczej jest z Górskim Karabachem czy Sudanem Południowym, a Cypr Północny za kilka lat obchodzić będzie, chwalić Boga, półwiecze państwowości…
W Naddniestrzu płaci się rublami z podobizną Aleksandra Suworowa. Fot. Wikipedia
Brytyjska uczona Nina Caspersen w ważnej, wydanej przed kilku laty pracy o nieuznawanych państwach („Unrecognized States: The Struggle for Sovereignty in the Modern International System”, Polity Press, 2013) opisuje szczegółowo to zjawisko „normalizacji nienormalności”. Jej zdaniem, niektóre nieuznawane państwa prędzej czy później zostają „wchłonięte” przez państwo-protektora lub państwo-wroga, od którego się oderwały. Większość jednak czeka kilka dziesięcioleci egzystencji w szarej strefie, ostatecznie zaś uznanie.

Nie bez znaczenia dla tego procesu „normalizacji nienormalności” jest wiele innych czynników: liczne mikropaństwa, od Barbados po Tonga, nie posiadające nawet własnej armii, mają jednak prestiż i status, który (zwykle nie za darmo) skłonne są rzucić na szalę, uznając któryś z pojawiających się na świecie podmiotów. Co więcej, od ponad pół wieku dzieci-kwiaty bawią się w rozmiękczanie statusu państw („Imagine there’s no countries…”), powołując do istnienia kolejne osobliwe twory, zwykle na wodach eksterytorialnych lub zdezelowanych jednostkach pływających.

Ruch Państw Niezaangażowanych

Pierwsza była głośna „Sealandia”, założona w 1967 roku na dawnej platformie Fort Roughs, służącej podczas drugiej wojny światowej jako stanowisko artylerii przeciwlotniczej, ale od tego czasu podobnych tworów, stanowiących wyzwanie dla prawa międzynarodowego, powstało co najmniej kilkanaście. Rośnie wreszcie liczba ważnych, nie-państwowych podmiotów polityki międzynarodowej (banki, korporacje, związki regionalne, bloki wojskowe), które również służyć mogą za oparcie nowo powstałym, szukającym protektorów państwom.

„W wielobiegunowym świecie uznanie dyplomatyczne jest cenną i w pełni wymienialną walutą. Stosunkowo często można domyśleć się przesłanek, jakimi kierują się poszczególne państwa, udzielając (lub nie) swego uznania nowym podmiotom na arenie międzynarodowej”

W wielobiegunowym świecie uznanie dyplomatyczne jest więc cenną i w pełni wymienialną walutą. Stosunkowo często można domyśleć się przesłanek, jakimi kierują się poszczególne państwa, udzielając (lub nie) swego uznania nowym podmiotom na arenie międzynarodowej.

W przypadku wspomnianego na wstępie Kosowa niechętne mu były od początku państwa pozostające w orbicie wpływów Rosji, od Białorusi po Kazachstan, ale też demokracje zachodnie obawiające się separatyzmów we własnych granicach, jak Hiszpania. Trzecią istotną grupę kontestatorów Prisztiny stanowią dawni członkowie Ruchu Państw Niezaangażowanych, którego jednym z liderów była niegdyś Jugosławia (dzisiejszą Serbię można do pewnego stopnia uznać za jej sukcesorkę). Stąd sytuacje tak na pozór zaskakujące, jak brak uznania dla w większości muzułmańskiego Kosowa ze strony należących do tego bloku Algierii i Tunezji.



Jeśli jednak spojrzeć szerzej na kwestię uznawania lub nieuznawania niepodległości innego kraju, okazuje się, że właściwie każde państwo może zafundować podobny afront każdemu innemu, i podobne sytuacje będą się w wielobiegunowym świecie zdarzać coraz częściej.

Brak uznania niekoniecznie musi być wyrokiem (rekordzista pod tym względem, jakim jest nieuznawany przez ponad 30 państw członkowskich ONZ Izrael, radzi sobie całkiem nieźle), zawsze jednak jest wyzwaniem. Splot interesów dwustronnych (jak w przypadku wspomnianych wcześniej Liechtensteinu i Czechosłowacji) oraz odległych nawet lojalności sprawia, że żaden kraj nie może czuć się w pełni bezpieczny.
Flaga Somalilandu. Ten, nieuznawany przez żadne państwo na świecie, podmiot polityczny ma prezydenta, parlament, terytorium, 30-tysięczną armię, a nawet legalnie funkcjonujące, rzeczywiste, nieraz przejmujące władzę partie opozycyjne. Fot. Wikipedia
Pełnym uznaniem nie cieszy się nawet taki gigant jak ChRL. Armenia z racji wielu zaszłości nie utrzymuje stosunków z Pakistanem. Arabska Demokratyczna Republika Sahrawi, usiłująca roztoczyć kontrolę nad tzw. terytorium Sahary Zachodniej, jest swoistym rekordzistą: uznają ją, według niektórych zestawień, aż 84 państwa należące do ONZ, ma swoje przedstawicielstwa w większości stolic (w tym do niedawna w Warszawie), pozostając zarazem wydmuszką.

Powrót do późnego średniowiecza

Nie ma już jednego standardu niepodległości: istnieją różne jej odcienie na skali, rozciągającej się od ciągle jeszcze nominalnie najpotężniejszych Stanów Zjednoczonych, których wielu nie lubi, ale nikt nie ośmiela się ignorować, po Dżamahiriję Somalilandu. Ten, nieuznawany przez żadne państwo na świecie, podmiot polityczny ma prezydenta, parlament, terytorium, 30-tysięczną armię, ba, rzecz należącą w Afryce do rzadkości: legalnie funkcjonujące, rzeczywiste, nieraz przejmujące władzę partie opozycyjne.
Polityczna mapa świata coraz bardziej przypominać będzie mapy z atlasu historycznego późnego średniowiecza, z pstrą mieszaniną cesarstw, księstw, królestw, wolnych miast, lenn, komturii i terytoriów krucjatowych. W takim świecie kolejne dobijające się niepodległości kraje, od Katalonii po Kosowo, będą mogły liczyć na cząstkowe uznanie, udzielane bodaj po to, by zagrać na nosie nielubianej potędze; a i te uznane będą bardziej gorliwie niż dotąd zabiegały o głosy, bodaj i Wysp Świętego Tomasza.

– Wojciech Stanisławski
Zdjęcie główne: Demonstracja poparcia dla niepodległości Katalonii, Bruksela 7 grudnia 2017 r. Fot. Reuters
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.