Opór w stanie wojennym był, ale rozpadał się szybko, jak domek z kart. Władza, przy przejawach odwetu, czasem ponurego, jednak się gdzieś zatrzymywała, nie nasilała represji nadmiernie. A my się cofaliśmy, poddawaliśmy.
Tygodnik TVPPolub nas
Ten tekst dotrze do Państwa w wiele dni po 36 rocznicy wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Choć na przykład świetne przedstawienie Teatru Telewizji „Wujek 81. Czarna ballada” z minionego poniedziałku nieco przedłużyło stan zadumy nad nim.
Pod tablicą na Jezuickiej
Tekst pojawi się tuż przed Bożym Narodzeniem, kiedy nadchodzi bardziej czas życzeń niż podsumowań historycznych. Z drugiej strony trochę nie skorzystałem z okazji aby zabrać głos wcześniej. A z wiekiem wracają do mnie coraz natrętniej wspomnienia wigilii w roku 1981. Kiedy, owszem śpiewaliśmy kolędy (byłem wtedy licealistą w maturalnej klasie), ale też nadsłuchiwaliśmy Wolnej Europy, czy świat nie zapomniał o Polakach.
Piotr Zaremba: Nieszczęście może złamać, ale też zahartować. Co by było, gdyby nie było konspiracji?
Bo dla mojej rodziny na chwilę polityka stała się wszystkim. My nie mogliśmy nie myśleć o paru tysiącach internowanych i o pierwszych więźniach, których zamykano, za udział w strajkach czy za znalezioną ulotkę. Nie twierdzę, że było to powszechne doświadczenie, ale z pewnością wiele rodzin tak miało. W Warszawie świeczki pojawiały się kilka razy w wielu oknach.
Dziś pamięć o stanie wojennym przestała definitywnie elektryzować.
Kilka lat temu przed domem Wojciecha Jaruzelskiego zbierały się w nocy z 12 na 13 grudnia może nie wielkie tłumy, ale spore grupy. W tym roku na wezwanie Kingi Hałacińskiej , szeregowej działaczki tak zwanego drugiego NZS z końca lat 80., zebraliśmy się na Jezuickiej. Pod tablicą upamiętniającą śmierć Grzegorza Przemyka, w 1983 roku, ale w następstwie stanu wojennego. Przyszło osób kilkadziesiąt.
Dawni działacze solidarnościowej opozycji - od lewej: Kinga Hałacińska, Jacek Czaputowicz, Agnieszka Romaszewska i Bronisław Wildstein. Wrzesień 2007 r.
Jaruzelski nie żyje, nie bardzo jest się czego domagać, wysiłek aby pamiętać o Przemyku czy o Emilu Barchańskim, innym zamordowanym warszawskim licealiście, dany jest nielicznym. Na dokładkę Kinga uchwyciła istotę tego co się dzieje. Próbując skrzykiwać ludzi apelowała, aby 13 grudnia nie był tylko okazją do rytualnych wojenek o Wałęsę.
Spóźniona fala sentymentów
Kompromitacja Wałęsy to jedna z przyczyn odstawienia „Solidarności” do lamusa. Obie strony obecnych sporów próbują się czasem do niej odwoływać, ale z coraz mniejszym przekonaniem . Prawica ma kłopot nie tylko z Wałęsą, także z bohaterami „Solidarności” pozostającymi dziś w opozycji wobec rewolucji powołującej się czasem na tamten mit.
Mit zdradzonej rewolucji staje się ważniejszy niż pamięć o tamtej wspólnocie. A właśnie wspominając tamtą wspólnotę, choćby chwilową, niekompletną, senator Zbigniew Romaszewski mówił o „Solidarności” jako najwspanialszym polskim doświadczeniu. No, ale nie ma na świecie i senatora Romaszewskiego, ciężko dającego się dopasować do współczesnych schematów.
Kręgi kodowskie też próbują naśladować solidarnościowców, ale chwilami orientują się że odgrywanie tamtych haseł wspólnie z pułkownikiem Mazgułą i redaktorem Tumanowiczem trąci maskaradą.
Jeszcze kilka lat temu film „80 milionów” Waldemara Krzystka wywołał spóźnioną falę wspólnych sentymentów. „Kombatanctwo” też odstawiano do lamusa jeszcze w latach 90., teraz świetnie się na chwilę sprawdziło. Ale i czas tego filmu minął, zwłaszcza kiedy jeden z jego bohaterów, Józef Pinior, prawie trafił do aresztu podejrzewany o korupcyjne praktyki.
Opuszczona „Solidarność”
A przecież nie wszystko przegadaliśmy, nie odbyła się masa poważnych dyskusji, właściwie jesteśmy u początku. Przeczytałem w „Rzeczpospolitej” wypowiedź mojego kolegi ze studiów doktora Macieja Wojtyńskiego. Przemawiał jako historyk, ale mimochodem wspomniał o tym, że bardzo wielu ludzi wtedy po prostu się bało.
W pierwszej chwili trochę mnie to zdziwiło. Studiowaliśmy na historii, gdzie sporo ludzi konspirowało, jeszcze więcej biegało na demonstracje (dopóki były). Gdzie problem stanowiła raczej nadmierna brawura, choć nie twierdzę, że wszyscy robili i myśleli to samo.
Ale oczywiście to doświadczenie, z którym trudno dyskutować. Niedawno świetny politolog Rafał Matyja, gdzieś na marginesie żalu do obecnych Polaków, że za mało bronią swoich praw obywatelskich, przedstawił podobny czarny obraz. Konspirowali nieliczni, zmagając się z narastającą obojętnością. Większość Polaków po prostu opuściła „Solidarność”.
Przypomina mi się w takich przypadkach scena z lata 1981 roku. Mąż koleżanki mojej mamy maluje nam mieszkanie. Nazywam go „wujkiem”, a on jest członkiem PZPR. Wkurzonym autentycznie na PRL, na swoich przywódców, na system. Przeklina, zapowiada, że się z nimi rozprawi. Nadchodzi stan wojenny. Moja mama gdzieś go spotyka, pyta co teraz. Mamrocze, że to wszystko bardziej skomplikowane i ucieka. Pozostaje w Partii.
Rocznica wprowadzenia stanu wojennego 13 grudnia 1981
Tak się zachowały miliony ludzi, tak się rozproszył „dziesięciomilionowy związek”. Moim zdaniem to z tego powodu zwłaszcza w latach 90., ale tak naprawdę do niedawna, większość Polaków usprawiedliwiała w sondażach stan wojenny groźbą sowieckiej interwencji. To było także usprawiedliwienie ich ówczesnych wyborów.
Zmęczeni Polacy
No i Wojtyński myślał też zapewne o czymś szerszym. Nawet aktywna część społeczeństwa, choćby moja rodzina chodząca na demonstracje, kupująca solidarnościowe cegiełki i słuchająca Wolnej Europy, przystała, choć nigdy tego definitywnie nie ustalono, na ograniczoną naturę oporu. Sprzyjało temu wiele autorytetów, przede wszystkim Kościół.
To gorzki paradoks, że zaraz po 13 grudnia poszli ginąć przede wszystkim przedstawiciele najbardziej pragmatycznej części narodu – Ślązacy z kopalni „Wujek”. Opór był, ale rozpadał się szybko, jak domek z kart. Oni, władza stanu wojennego, przy przejawach odwetu, czasem ponurego, jednak się gdzieś zatrzymywali, nie nasilali represji nadmiernie. A my się cofaliśmy, poddawaliśmy – jak w przeraźliwie smutnej piosence Krzysztofa Kelusa o innej kopalni, Piast.
Jeśli była szansa na frontalne starcie, to wiosną 1981 roku, podczas tak zwanego kryzysu bydgoskiego, kiedy moja mama, zwykły pracownik naukowy w instytucie PAN, miała jak miliony innych ludzi przydział na konkretne miejsce do strajkowania. Wtedy był jeszcze zapał, nie zmęczono Polaków trudnościami z aprowizacją i jątrzącą propagandą. Potem moja mama woziła podczas stanu wojennego ulotki, straciła od tego zdrowie. Ale poczucie największego sensu miała wtedy – powtórzmy - w marcu 1981.
Zablokował tę mobilizację Wałęsa, nazywany potem przez niektórych zdrajcą sprawy. Wtedy to on wziął na siebie cofnięcie się. Tylko co by z takiego frontalnego starcia wyszło? Nie wiem. Większa integracja społeczeństwa? Przeforsowanie dalszych ustępstw komunistycznej władzy? Czy jeszcze większe zniechęcenie, w przypadku złamania, nawet masowego, oporu?
A w szerszym sensie, czy Polacy powinni być dzielniejsi? Ryzykować rozlew krwi? Powtórzę, głównym oponentem takiego ryzyka byli od początku do końca polscy biskupi.
Ślady sprzeciwu
A potem? Potem było jak było. Można pamiętać to wieczne oczekiwanie na cud i rozliczne przejawy społecznego oportunizmu. I można wspominać do woli przejawy choćby drobnej solidarności: ktoś kogoś ostrzegł, ukrył, ktoś bezinteresownie pomógł, niepozorny przechodzień podniósł ulotkę. Kilka razy świeczki paliły się w wielu oknach warszawskich blokowisk.
Oczywiście inaczej było w solidarnościowej twierdzy Wrocławiu, inaczej w pragmatycznym Poznaniu, jeszcze inaczej na prowincji, gdzie nielicznych solidarnościowców nie tylko zamykano z łatwością, ale gnojono społecznie, bo sprzyjała temu atmosfera. Strzępy takich realiów przeczących mitowi zachowały się we współczesnych filmach – od „Wszystko co kochasz” Jacka Borcucha po „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego. Ale i tam utrwalono przy okazji ślady choćby spontanicznego, śladowego sprzeciwu. Można by zresztą kiedyś dokonać takiej kompletnej antologii solidarnościowych motywów – w kulturze i popkulturze.
A w 1989 roku większość Polaków gremialnie odrzuciła murszejący, skompromitowany po wielekroć system – w wyborach. Tylko że ten efekt, nawet jeśli naciągany, jeśli przebudziły się masy wcześniej nieprzebudzone, zmarnowano. I to już bardziej uwaga do elit niż do mas. Ale czy to oznacza, że „Solidarność” okazała się niepotrzebna?
Pojawiają się, i to także po prawej stronie, wciąż niemal heretyckie, wypowiadane półgębkiem opinie. Przecież nie „Solidarność” zdecydowała o kryzysie komunizmu po 1989 roku, a gdyby nie było liderów masowego jednak ruchu niezależnego od władzy, na czele z Wałęsą, ale także Michnikiem, Frasyniukiem, Kaczyńskimi, Olszewskim, jacyś nowi gospodarze by się znaleźli. Jak w Czechosłowacji czy na Węgrzech.
Jesteśmy uczciwsi
I znów, tak jak w przypadku kryzysu bydgoskiego – nie wiem, czy byłoby lepiej czy gorzej w doraźnym sensie. Ale przecież jakbyśmy nie przeżywali ograniczeń i porażek solidarnościowego eksperymentu, łącznie z gorszącym nierozliczeniem komunizmu po 1989 roku, „Solidarność” w każdym momencie poszerzała zakres naszej wolności myślenia i działania. Także tych, którzy starannie się wystrzegali bycia w konflikcie z tamtą władzą.
Myślę o tym zupełnie jak o wyklętych czy o eksperymencie Mikołajczykowskiego PSL. Przegrywali, a jednak fundowali nam mniej opresyjny komunizm. „Solidarność” miała jakąś cząstkę zasługi w wyczerpaniu się, także ideologicznym, komunizmu na świecie, ale też w samej Polsce czyniła ludzi bardziej niezależnymi.
To także z jej powodu dziś nie maszerujemy w rozmaitych pochodach i nie śpiewamy w różnych międzynarodowych chórach. Nawet jeśli mamy równocześnie wrażenie, że tamten mit się wyczerpał. Nawet jeśli nam się zdaje, że nie jest nam potrzebny.
Ojciec Grzegorza Przemyka, Leopold, składa kwiaty pod tablicą upamiętniającą śmierć syna przy ul. Jezuickiej w Warszawie. Maj 2012. Fot. PAP/Jacek Turczyk
A jest i inny porządek. To po przejściu tamtego doświadczenia jesteśmy odrobinkę uczciwsi. Że nie jesteśmy? Że kwitnie korupcja, relatywizm, a ostatnimi laty dołączył do nich polityczny fanatyzm bywający zresztą po części pokłosiem solidarnościowego maksymalizmu.
No tak, ale nie jesteśmy w stanie wykazać matematycznym wzorem, jak wyglądałoby nasze społeczeństwo, gdyby wystrzegało się buntów i wstrząsów. Moim zdaniem byłoby gorsze, mniej ciekawe, bardziej popsute. Gdzie dowody? Nie mam. Na takie tezy nie da się zgromadzić dowodów. Dedykuję wszystkim swoją intuicję.
Ciągłość zachowana
W nocy z 12 na 13 grudnia 2017 roku na wezwanie Kingi Hałacińskiej przyszło na Jezuicką niewielu. Ale pośród tych niewielu większość stanowili ludzie młodzi. Ci którzy nie muszą już usprawiedliwiać własnych biografii i wyborów z lat 80. sondażowym usprawiedliwianiem Generała. Ci młodzi ludzie przynieśli tam, na pustą ulicę Starego Miasta sztandar zupełnie współczesnego NZS.
Ciągłość zachowana, czy to tylko świadectwo pasji jakichś hobbystów? Ale ja wierzę w to, że właśnie hobbyści zmieniają świat. W każdym razie bez nich byłby gorszy.
– Piotr Zaremba
Zdjęcie główne: Grupa rekonstrukcyjna odtwarzająca 13 grudnia 2005 roku wydarzenia stanu wojennego. Fot. Reuters/Katarina Stoltz