Wyznania burzyciela
piątek,
5 stycznia 2018
Warszawa musi zacząć rządzić Pałacem Kultury i Nauki. Zdecydować, co warto zachować, a co usunąć, aby centrum mogło się rozwijać. Dlaczego nie oddzielić od PKiN np. Sali Kongresowej, jako dobrej sali koncertowej i miejsca wspomnień po Stonesach czy Jazz Jamboree? Podobnie można uczynić z fragmentami mieszczącymi teatry i basen. Co zlikwidować na pewno? W moim przekonaniu – korpus.
Grzegorz Sieczkowski: Zostawmy Pałac Kultury. Unicestwienie tego gmachu pozbawia Warszawę co najmniej kilkunastu placówek kulturalnych i oświatowych.
zobacz więcej
Niezałatwione sprawy wracają. Zwolennikom pozostania Pałacu Kultury w przestrzeni wizualnej Warszawy wydawało się, że wpisanie go na listę zabytków po pół wieku od budowy załatwi sprawę jego egzystencji na zawsze. Okazało się jednak, że kilka uwag krytycznych, rzuconych mimochodem przez wysokiej rangi polityków, wystarczyło, aby na nowo rozpalić emocje.
Powstał nawet społeczny komitet wyburzenia Pałacu, a nazwiska występujące na jego inauguracyjnej konferencji prasowej (Jan Pietrzak, Jan Pospieszalski, Maciej Pawlicki, Tadeusz Płużański) gwarantują, że inicjatywa będzie miała życie intensywne. Przynajmniej medialnie.
Ludzi pragnących zburzyć Pałac łączy jedna zasadnicza myśl: niezgoda na to, aby centralnym punktem i symbolem stolicy Polski była budowla wzniesiona na cześć Józefa Stalina i przyjaźni polsko-radzieckiej, a raczej – dominacji radzieckiej w Polsce, choćby dominacja ta była rozwiewającym się wspomnieniem.
Chciałbym zaproponować inne spojrzenie na sprawę Pałacu. Spojrzenie nieideologiczne. Najpierw jednak powinienem się uwiarygodnić i wytłumaczyć z tytułu tekstu. Otóż jestem burzycielem, człowiekiem, który doprowadził (oczywiście nie sam, bo niczego się realnie nie załatwia w pojedynkę) do zburzenia budynku Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk przy u. Mysiej.
Uczyniwszy to wyznanie muszę dodać następne: nie zrobiłem tego ze względów ideologicznych. Inaczej mówiąc: motywem mojego działania nie była przede wszystkim chęć symbolicznego unicestwienia cenzury. Symbolika była dobrym dodatkiem.
Dobrym, bo chodziło o zbudowanie nowej siedziby Polskiej Agencji Prasowej, którą wtedy kierowałem. Agencja musiała opuścić gmach Banku Gospodarstwa Krajowego, który całkowicie niesłusznie przez dziesięciolecia nazywany był „budynkiem PAP” i jedyne co miała, to nieruchomość przy ul. Mysiej, czyli dawną Cenzurę. Trzeba było się tam przenieść.
Czy jednak zdecydowalibyśmy się na wyburzenie budynku powstałego według projektu niezłego przedwojennego architekta, Marcina Weinfelda, autora słynnego Prudentialu, gdyby chodziło wyłącznie o względy symboliczne i o to, że rodowodowo budynek ten był dziełem socrealistycznym? Odpowiedź jest oczywista: nie.
Był to przeciętny, estetycznie dość elegancki budynek biurowy z końca lat 40-tych, jego „socrealistyczność” sprowadzała się do zastosowania motywów manierystycznych i w żaden sposób nie uwidaczniało się w nim złowrogie dziedzictwo Bieruta i Stalina.
Decydowała funkcjonalność. A raczej jej brak.
Budynek był dobry na potrzeby połowy XX wieku, ale zakwaterowanie w nim nowoczesnego biura pół wieku później było niemożliwe. Pomieszczenia były niskie i ciemne, przestrzeń wykorzystana nieefektywnie. To zadecydowało o rozbiórce i budowie biurowca, który na początku XXI wieku był równie przeciętny i elegancki estetycznie (ba! nawiązywał pewnymi motywami do poprzednika, a elementy kamieniarki wykorzystywał jako spolia), jednak była to przeciętność i elegancja ponad pół wieku późniejsza, inna, dostosowana do nowych potrzeb.
Nasz biznesowy partner zdecydował się nazwać swoją część budynku Liberty Corner, w oczywisty sposób nawiązując do przezwyciężenia „ducha cenzury”. Dekadę później placyk naprzeciwko został nazwany Skwerem Wolnego Słowa, co symbolicznie ostatecznie grzebało instytucję, która przeżyła PRL o cały rok i wywarła na naszym życiu intelektualnym piętno do dziś odczuwalne.
Oczywiście wymowa symboliczna Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina nie ogranicza się do samych treści. Gdyby tak było, nie mielibyśmy problemu, bo w końcu mieści się tam wiele instytucji, które charakteru ideologicznego nie mają: teatry, kina, uczelnie. W gruncie rzeczy Pałac pod względem ideologicznym jest pustą skorupą, nazwą i historią.
Problem tkwi w jego roli architektonicznej i urbanistycznej. Co do tej pierwszej, to nawet architekci zaangażowani we wprowadzanie w Polsce Ludowej socrealizmu byli przekonani, że jest on obcy duchowi architektury, jaka na naszych ziemiach powstawała od stuleci. Nie używali tego określenia, ale chodziło im o to, że była to budowla zupełnie niedostosowana do „nieba i zwyczaju polskiego”, by użyć cytatu z klasycznego XVII-wiecznego poradnika dla szlachty.
W dyskusji, jaka toczyła się z architektami radzieckimi, projektantami Pałacu, używano języka ostrożnego i nieco ezopowego, ale można się domyślać, co naprawdę kryło się za stwierdzeniem, że „formy takiej nie spotkaliśmy dotąd w architekturze polskiej, stąd pewne nasze obawy, czy dobrze ona »wyszłaby« w Warszawie”…
Polscy dyskutanci chwalili co prawda projekt Lwa Rudniewa za „lekkość” (co dla nas może się wydawać kpiną, ale nie jest nią, gdy rzucimy okiem na pałace moskiewskie), jednak – jak pisze Waldemar Baraniewski, autor najobszerniejszej jak dotąd książki o architekturze PKiN – dostrzegali w tej architekturze obcość względem tradycji. Co miało swoje źródło, jak stwierdzali, w „pewnej niepowściągliwości elementów, która to powściągliwość cechuje architekturę polską”.
Od początku zatem polscy architekci mieli co do wartości architektonicznej tego tworu wątpliwości, choć wyrażać je musieli w sposób zawoalowany. Dobitnie wyrazili te poglądy w praktyce, w czasie gdy przyszło do projektowania budynków tzw. ściany wschodniej. Projekty przedstawione w konkursie z roku 1959 wyglądały tak, jakby się miały w intencji autorów nieomal fizycznie przeciwstawić prawie ćwierćkilometrowemu palowi wbitemu w serce miasta. Baraniewski używa wobec tych projektów określenia „próba anihilacji socrealizmu”.
Projekt Marka Leykama rzucał wyzwanie Pałacowi pięcioma lekkimi, przeszklonymi, smukłymi konstrukcjami, które zmieniały zupełnie estetykę miejsca. Nie przypadkiem też architekt, którego koncepcja w końcu wygrała, Zbigniew Karpiński, stoczył długą batalię o to, aby dwa budynki mieszkalne na zapleczu domów towarowych mogły mieć wysokość równą wysokości czterech wież flankujących główny korpus PKiN. Chodziło o stworzenie przeciwwagi.
Inną kwestią była „narodowa forma” detali architektonicznych Pałacu. Tu oddam głos Baraniewskiemu, który doskonale oddaje problem z historycznymi nawiązaniami, jakich dokonali radzieccy architekci obwiezieni wcześniej po miejscowościach, w których znajdowały się najbardziej znane polskie zabytki:
„Fakt, że część środkowa Pałacu jest nawiązaniem do formy wieży ratuszowej w Chełmie, że Salę Kongresową oparto na kształcie krakowskiego Barbakanu, że obramienia okienne przy wejściu powtarzają styl późnogotyckich portali wawelskich, a w zwieńczeniach rozpoznajemy kształty krasiczyńskiej attyki – ale to wszystko nie składa się w żadną całość. A o tym, jaki jest Pałac Kultury decyduje skala i struktura tej budowli, a przede wszystkim pomnikowy charakter jej lokalizacji. To one unieważniają jakikolwiek spór o narodowy wyraz tej architektury.”
Nie mam pojęcia, przez jakie okulary zobaczył autor krakowski Barbakan w murach Sali Kongresowej, ale jego konkluzja jest celna. Pałac ani architektonicznie, ani urbanistycznie nie miał w sobie nic z polskości i warszawskości. Był wręcz ich zaprzeczeniem.
Właściwie tylko komunista Stefan Jędrychowski otwarcie wielbił Pałac, ale on czynił to z powodów czysto ideologicznych i koniunkturalnych. Chociaż, gdy posłuchać dzisiejszych obrońców, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wyrażony przez niego pogląd, że „sylwetka tego budynku jest piękna, ona przypada nam wszystkim i narodowi przypadnie do serca i do gustu” , miał charakter profetyczny…
W czasach PRL oficjalnie nie można się było posunąć dalej niż do takiego ukrytego kontestowania Pałacu, jakie zaprezentowali architekci w konkursie z roku 1959, polegającego na próbach częściowego zneutralizowania jego wpływu na miasto. Nieoficjalnie podkpiwano z niego („mały, ale gustowny”), a w ukryciu śniono o zlikwidowaniu czy rozpadzie.
Po roku 1989 dyskurs o Pałacu przybrał charakter zdecydowanie ideologiczny, czego pokłosiem jest ostatnia szarża pod hasłem „wyburzyć”. Można powiedzieć, że dzięki takiemu ustawieniu problemu Pałac (i zza grobu jego straszliwy patron), zyskali kontrolę nad umysłami ludzi, którzy zastanawiali się, co z tym fragmentem Warszawy zrobić.
Pałac w tym paradygmacie myślenia można było bowiem tylko bezwarunkowo zaakceptować, albo brutalnie i triumfalnie wyburzyć. Nurt myślenia zakładający, żeby Pałac podporządkować miastu, był praktycznie nieobecny. Najlepsze, na co mogli zdobyć się projektanci, to ignorowanie Pałacu.
Wśród tych, którzy bezwarunkowo Pałac akceptowali znaleźli się ludzie bardzo różni i o różnych motywacjach, na ogół wywodzący się z szeroko pojętej lewicy, w tym lewicy postkomunistycznej, niechętnie nastawionej do wszelkich „burzycieli”. Najciekawszym członkiem tego obozu jest Piotr Skwieciński, publicysta konserwatywny, który zachowując jednoznaczny stosunek do komunistycznej przeszłości, dla Pałacu czyni wyjątek uważając go za symbol Warszawy i element, który może nas współcześnie wyróżniać w świecie, zatraciwszy kompletnie swoje znaczenie symboliczne, skądinąd całkowicie niezrozumiałe dla cudzoziemców.
Ludzi, którzy chcieliby zburzyć Pałac z powodów czysto ideologicznych jest wielu, a nazwiska niektórych wymieniłem na początku tekstu, jako organizatorów Społecznego Komitetu. Prawdę powiedziawszy ja także przez wiele lat należałem do grona osób, którym droga była myśl pozbycia się „Pekinu”.
Zmieniłem to nastawienie pod wpływem refleksji nad rolą Pałacu w naszym myśleniu o Warszawie. Zdałem sobie bowiem sprawę, że tych, którzy wielbią Pałac i tych, co go nienawidzą, łączy jedno: to On włada ich emocjami. Nie potrafią się oderwać od świata, jaki On zbudował.
Jedni będą mówić o konieczności zachowywania pamięci o przeszłości. I będą to mówić tak dosadnie, że w ich słowach zacznie pobrzmiewać przeświadczenie, jakoby ich adwersarze chcieli wraz z Pałacem pogrzebać wszystkie świadectwa niechlubnej polskiej przeszłości, ze stodołą w Jedwabnem włącznie.
Inni nie będą potrafili zrozumieć, że Pałac to teraz (i tu zgadzam się ze Skwiecińskim) w bardzo małym, prawie zaniedbywalnym stopniu symbol radzieckiej dominacji, a w wielkiej mierze obrósł on najnowszą historią ludzi i miejsc, które w nim przez pół stulecia żyły życiem zupełnie niezwiązanym z Jozefem Wissarionowiczem.
Mieliśmy więc w ciągu ostatniego ćwierćwiecza pomysł, aby Pałac zasłonić, czy to słynną „koroną Warszawy”, czy też ogromnymi lustrami. Mieliśmy błyskotliwy pomysł Czesława Bieleckiego, aby istniejącą bryłę Pałacu przebić dwoma wieżowcami w kształcie litery, od której nie zaczyna się żadne polskie słowo. Mieliśmy też pomysł, aby budując minimalistyczne Muzeum Sztuki Nowoczesnej zignorować istnienie Pałacu i rzucić mu mimochodem wyzwanie w postaci wielkich, pozbawionych artykulacji płaszczyzn. Mieliśmy też nieustannie pomysł, aby Pałac zburzyć, nieodmiennie spotykający się z wrogością mieszkańców miasta. Wszystkie te koncepcje były ściśle związane z tym, że patrzyliśmy na Pałac, jak królik na kobrę. To on rządził Warszawą.
Tymczasem wystarczy podejść do niego inaczej, a wszystko ulegnie zmianie. Warszawa musi zacząć rządzić Pałacem. Warszawa musi zdecydować, co z Pałacu warto zachować, czyli co jest jej przydatne, a co należy – jako zawadzające – usunąć.
Podobnie, jak w przypadku budynku Cenzury, nie mamy do czynienia z architekturą wybitną. Wręcz przeciwnie, jeżeli za podstawową składową jakości architektonicznej uznamy harmonię z otoczeniem, to jest to wręcz architektura zła. Powiedzmy jednak, że oglądany z bliska, od strony detali i mniejszych całości, Pałac się broni. Kompromis wygląda więc tak, że to architektura niewybitna, ale też i nie jednoznacznie zła. A skoro tak, to można pomyśleć, w jaki sposób postąpić z poszczególnymi częściami, aby centrum miasta, które wraz z budową Pałacu zostało zabetonowane (w sensie zarówno dosłownym, jak i symbolicznym czy urbanistycznym), mogło u progu drugiej setki lat niepodległego bytu naszego kraju, odetchnąć i zacząć się rozwijać.
Dlaczego nie pomyśleć o Pałacu jako o zbiorze architektonicznych całostek, którym zresztą jest? Dlaczego nie oddzielić od niego np. Sali Kongresowej, którą można by pozostawić nie tylko jako miejsce wspomnień po Stonesach i Jazz Jamboree, ale jako dobrą salę koncertową i widowiskową, których w Warszawie zbyt wiele nie ma?
Podobnie można uczynić z fragmentami mieszczącymi teatry. Być może będzie możliwe zachowanie basenu, choć już w formie niezależnego budynku. Między nimi można by przebić ciągi komunikacyjne, których teraz tak brakuje (kto z nas nie rzucał pod nosem niepublicznym słowem, będąc zmuszonym do okrążania Pałacu!). Być może mogłyby też pozostać niektóre z czterech wież flankujących korpus budowli.
Niczego nie przesądzam i proszę nie czynić mi zarzutu z niekonkretności moich propozycji. Po prostu staram się pokazać możliwości.
Co – przy założeniu przyjęcia koncepcji dekompozycji Pałacu – zostało by na pewno zlikwidowane? W moim przekonaniu właśnie korpus. Gigantyczny biurowiec, który już w czasie powstawania był niefunkcjonalny, a teraz jest po prostu niemożliwy do sensownego użytkowania.
Wyżej! Wyżej! – krzyczeli urzędnicy, gdy nad przyszłym Placem Defilad latał samolot, wyznaczając wysokość Pałacu Kultury.
zobacz więcej
Żadna ideologia nie powinna chronić struktury, która jest nieefektywna, niewygodna, a przy tym – tu wisienka na torcie – jest esencją symbolicznego znaczenia budowli. Bo bez korpusu Pałac maleje, traci swoją dominującą pozycję, przestaje być sobą (choć pozostawia nam swoje potomstwo w postaci wielu mniejszych struktur).
Dochodzimy więc do sedna. Moim zdaniem nasze myślenie o Pałacu powinna określać nie ideologia, a pragmatyka. Powinniśmy zaprojektować na nowo zniszczone przez Pałac centrum miasta, wykorzystując te jego elementy, które są mu przydatne.
Więcej – wyobrażam sobie, że nawet elementy o charakterze stricte ideologicznym, jak ogromne rzeźby, gdyby zostały wyrwane ze swego monumentalnego kontekstu i umieszczone w sposób podporządkowujący je innemu myśleniu architektonicznemu, mogłyby posłużyć do budowania ciekawych miejskich przestrzeni. Podobnie iglica mogłaby stanowić centrum miejsca, które świadczyłoby o przeszłości, ale jej nie fetyszyzowało. Na tym polega wyzwanie, jakie stawia przed nami Pałac Kultury.
– Robert Bogdański, były prezes Polskiej Agencji Prasowej, szef Fundacji Nowe Media, współpracownik „Do Rzeczy”