Zasada jest prosta: przynosisz żywność, którą kupiłeś lub przygotowałeś i jeszcze się nie zepsuła, ale nie dasz rady tego zjeść lub po prostu ci nie smakuje. Ktoś inny może mieć na to chęć. I sobie zabierze. Tak działają jadłodzielnie.
Na razie jest ich w Polsce 27, w ostatnich dniach ruszyły punkty m.in. na warszawskim Bródnie i w Słupsku i wciąż powstają kolejne. – W ciągu paru tygodni potrafi pojawić się kilka nowych miejsc – zapewnia Karolina Hansen, propagatorka foodsharingu nad Wisłą.
Idea przywędrowała do Polski z Niemiec.
Jej zwolennicy twierdzą, że dzielenie się żywnością integruje lokalną społeczność.
Szafa z półką dla zwierząt
Trudno powiedzieć, czy to Anna Duciewicz zabiera foksteriera Hugo na spacer czy też pupil ciągnie swoją panią do szafy, bo taką formę przybrała jadłodzielnia w Zielonej Górze. W każdym razie oboje często sprawdzają, czy w szafie wszystko gra. Bo Anna jest dobrym duchem tego miejsca, a Hugo może znaleźć tu coś dla siebie.
– Dzięki temu, że jest to punkt zewnętrzny, działa on całą dobę. Jest dosyć oryginalną szafą z lodówką a ponadto ma jeszcze jeden szczególny element: jedna z dolnych półek przeznaczona jest na karmę i puszki dla czworonogów. Nasi wolontariusze angażują się w akcje pomocy dla zwierząt i stąd ten pomysł – chwali się Duciewicz.
To ona podpatrzyła pomysł w TVP – „Magazyn Expressu Reporterów” rok temu wyemitował felieton na temat jadłodzielni w Toruniu. Annie się pomysł spodobał. Pojechała więc z kolegą do Torunia, żeby dowiedzieć się, jak to zrobić.
W sierpniu wielka szafa stanęła w Zielonej Górze przy ul. Moniuszki 35. Zbudowali ją pracownicy Fundacji Razem Łatwiej. A znajdującą się w niej lodówkę elektryk zamontował za darmo w wolnym czasie. I tak foodsharing pojawił się w tym mieście.
Pierwszą jadłodzielnię w Polsce Karolina Hansen założyła wraz z Agnieszką Bielską jesienią 2016 roku, na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego przy ulicy Stawki. Szybko okazało się, że mieszkańcy stolicy podchwycili pomysł. Teraz działa już w Warszawie dziesięć takich punktów. Karolina nie spodziewała się aż takiej popularności jadłodzielni.
– Wiele osób prosi o porady, jak zacząć działalność takiego punktu, na co zwrócić uwagę. Udzielamy wskazówek i chętnie dołączamy nowe jadłodzielnie do naszego ruchu Foodsharing Polska. Zdarza się też, że pojawiają się nieautoryzowane punkty i dobrze, niezależność jest jak najbardziej dozwolona – stwierdza Karolina.
Trzy tony śmietany
Ekipa z Torunia, na której wzorowali się potem zielonogórzanie, brała jednak wskazówki od Karoliny i Agnieszki. W mieście słynącym z wypieku pierników, pierwszy z trzech punktów foodsharingu powstał na tzw. Manhattanie, czyli lokalnym bazarze.
– Od razu wiedzieliśmy, że tam go ulokujemy. Na toruńskim targowisku handluje się przecież jedzeniem i wiele produktów sprzedanych nie zostanie, a handlarze po prostu je wyrzucą – tłumaczy Michał Piszczek, który zajął się foodsharingiem razem Sylwią Kowalską.
Toruń, 31.01.2017. Jadłodzielnia przy domu studenckim nr 3 Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Na zdjęciu Sylwia Kowalska i Michał Piszczek. Fot. PAP/Tytus Żmijewski
Wolontariusze podczas swoich dyżurów przemierzają więc bazar z wielkim koszem i odbierają od sprzedawców warzywa, owoce, wszystko, co im zostało. Trafili na dobry klimat, bo niektórzy sami zapraszają ich po odbiór towaru. – Wielu handlarzy bywa naprawdę bardzo hojnych – mówi Piszczek.
Czasami dary liczy się w dużych tonażach. Kiedyś na przykład dostali trzy tony śmietany 18-procentowej... I szybko się rozeszła.
Darmowa „dieta pudełkowa”
Do jadłodzielni trafiają przeróżne rzeczy. Egzotyczne owoce, belgijskie czekoladki, karob, czyli mączka chleba świętojańskiego, a nawet dania z tzw. diety pudełkowej. – Do jednego z naszych punktów ktoś przynosił je regularnie. Chyba szybko stwierdził, że odchudzanie nie jest dla niego – żartuje Karolina Hansen.
Ale „pudełka” może też dostarczać firma, która oferuje dietetyczną żywność. Tak jest w Krakowie, gdzie od roku istnieją dwie jadłodzielnie – przy ul. Długiej 9 i Dolnych Młynów 10. – W nasze działanie zaangażowała się także firma zajmująca się cateringiem dietetycznym. Dania, których nie sprzedali, przywożą wieczorami do naszych punktów – mówi Michał Sroczyński, jeden z założycieli małopolskiego FoodSharingu. W jadłodzielniach pojawiają się nie tylko rarytasy od handlarzy żywnością, ale też z firmowych imprez lub pobliskich lokali gastronomicznych. Inicjatorki polskiego ruchu wręcz starają się o współpracę punktów z lokalnymi przedsiębiorcami i gastronomią.
– O ile na początku nie miałyśmy konkretnego celu, teraz jest właśnie taki. Chcemy pójść o krok dalej i ratować żywność angażując w to targowiska, warzywniaki czy małą gastronomię – mówi Karolina.
W Krakowie w obu jadłodzielniach poza dietetyczną żywnością można w związku z tym znaleźć pieczywo z Piekarni Mojego Taty – w każdy poniedziałek, wtorek i piątek. Z kolei firma Elextrolux zapewnia sprzęt – zarówno czynnym punktom, jak i trzem, które mają ruszyć w tym roku m.in. na krakowskim Kazimierzu i w Nowej Hucie.
– Jak widać, w społeczne akcje mogą angażować się zarówno mniejsi, jak i więksi przedsiębiorcy. Nie ma co ukrywać, że nowy, dobry sprzęt to dla nas duże odciążenie finansowe – cieszy się Sroczyński.
Do czego służy awokado
Michał Piszczek z Torunia opowiada, jak pod koniec wakacji, dzięki gestowi pewnego przedsiębiorcy, półki jadłodzielni uginały się wręcz pod ciężarem dojrzałych pomidorów. – Jedna z pań wzięła je w sporą siatkę, a następnego dnia przyniosła słoiki z ugotowaną przez siebie pomidorową – relacjonuje.
Tak dzielenie się żywnością weszło na jeszcze wyższy stopień – specjalnego przygotowywania dań dla innych, dzielenia się umiejętnościami i wiedzą.
Wolontariusze wieszają też bowiem dla klientów przepisy i porady. A to dlatego, że niektórzy biorą do ręki znajdujące się w jadłodzielni owoce czy warzywa i pytają, co to jest, bo nie mieli z tym wcześniej do czynienia. – Kiedyś pewien pan zapytał mnie o awokado. Wpadliśmy na pomysł, że będziemy wywieszać wskazówki: jak niektóre rzeczy spożytkować, jak tanio i szybko przyrządzić z nich coś dobrego – tłumaczy toruński foodsharingowiec.
Według niego jadłodzielnia na targowisku po prostu integruje pobliską społeczność. – Wielu bywalców, naprawdę w różnym wieku, długo ze sobą rozmawia. To nie są dyskusje o polityce tylko o tym, jak zakisić ogórki, jak zrobić dobry przecier pomidorowy. Taka pokoleniowa wymiana doświadczeń – śmieje się.
Tygodnik TVPPolub nas
Podobna integracja jest w Krakowie. Gdy w listopadzie punkty FoodSharingu zostały udekorowane świeczkami i dyniami, odwiedzający je ludzie również się wzajemnie częstowali dyniowymi specjałami.
Nie chodzi o jałmużnę!
Karolina Hansen obserwuje, że Polacy nie chcą wyrzucać żywności i coraz chętniej przekazują ją innym.
Inicjatorka ruchu podkreśla przy tym, że to dzielenie się jedzeniem jest główną ideą foodsharingu, a nie karmienie ubogich. – Żywieniem ubogich zajmują się inne, wyspecjalizowane w tym organizacje. My chcemy zaszczepić w ludziach świadomość tego, że można kupować mniej, a jeśli w naszej kuchni czegoś jest za dużo, to się tym podzielić – zaznacza Karolina.
Choć – jak dodaje – biedni mogą z jadłodzielni korzystać. – Może każdy. Nikomu nie zabraniamy, nie zaglądamy ani w dowód, ani do portfela. Nie sprawdzamy czy to osoba bezdomna, student, czy inny człowiek – zastrzega.
– Słowo „każdy” jest tu kluczowe. W foodsharingu nie chodzi o jałmużnę, tylko o budowanie wspólnoty. Tym różnią się jadłodzielnie od darmowych jadłodajni, które jednak – nie odbierając im oczywiście zasług – stygmatyzują. To rozróżnienie świetnie widać w samych nazwach: aspekt dawania kontra aspekt dzielenia się – zauważa dr Aleksandra Drzał-Sierocka, adiunkt w Katedrze Kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS i współkierowniczka podyplomowych Food Studies.
– W przypadku jadłodzielni, wśród przynoszących i biorących jedzenie nieistotna jest kwestia społecznego statusu. Choć niestety wciąż niektórzy uznają, że to wstyd wziąć coś z jadłodzielni. I z tym źle pojmowanym wstydem trzeba walczyć, zastępując go pozytywną ideą wspólnoty jedzenia – dodaje.
Taka walka może być skuteczna. – Osoby, które przychodzą po jedzenie do naszych krakowskich punktów, reprezentują pełną paletę społeczną. To studenci, ubodzy, rodziny z dziećmi, ale też osoby dobrze sytuowane, które nie godzą się na konsumpcyjne podejście do życia. I rzeczywiście robią to coraz odważniej, bez skrępowania – ocenia Michał Sroczyński.
Krakowski ruch nie zapomina przy tym o biedniejszych. Dzieli się z innymi organizacjami tym, czego nie wezmą bywalcy punktów na Długiej i Dolnych Młynów.
Pieczywo od Piekarni Mojego Taty w dni, w które nie trafia do jadłodzielni, rozdawane jest bezdomnym i ubogim w ramach akcji „Zupa na Plantach”. – Współpracujemy także z Monarem. My organizujemy jedzenie na ich Wigilię, a oni w ramach tej współpracy przeprowadzą lekcje wychowawcze w szkołach, podczas których opowiedzą, jak nie marnować jedzenia – tłumaczy Sroczyński.
Podobne pogadanki odbywają się w Toruniu. – Edukacja nie idzie w las, bo matki uczniów z kilku zaprzyjaźnionych szkół przywożą do jadłodzielni to, czego dzieciaki nie zjedzą podczas szkolnych obiadów – mówi Piszczek.
Dzieciaki w Zielonej Górze – jak opowiada Anna Ducewicz – często proszą rodziców, żeby kupili dodatkową czekoladę i włożyli ją do szafy, a czasem wydają wręcz na to własne kieszonkowe.
Najlepiej spożyć przed…
Do jadłodzielni można przynieść prawie wszystko, ale nie surowe mięso, alkohol ani produkty, w których skład wchodzą surowe jajka albo niepasteryzowane mleko. No i oczywiście nie wolno dzielić się tym, co ma oznaki zepsucia. Dozwolone są przy tym te produkty, które przekroczyły datę minimalnej trwałości (czyli oznaczone opisem „najlepiej spożyć przed…”), ale nie te, którym minął termin przydatności do spożycia (czyli „najlepiej spożyć do…”).
Domowe specjały powinny być odpowiednio opisane i zapakowane. Bez problemu można podzielić się też kaszą, makaronem czy mąką, które zostały otwarte i mają odpowiedni termin ważności.
Produktów, które z jadłodzielni trzeba wyrzucić, bo nie zostały zjedzone, jest niewiele. Nawet, gdy kończy im się termin ważności, jak wspomnianym trzem tonom śmietany, które znalazły się pewnego dnia w punkcie na Manhattanie. – Ale śmietana była tam tylko przez tydzień i się rozeszła – wspomina Michał Piszczek.
– Sama byłam tym zdziwiona, ale większość rzeczy naprawdę schodzi. Sporadycznie zostaje kilka marchewek czy pietruszka, które przyschną i nie da się z nimi już nic zrobić – przyznaje też Anna Duciewicz z Zielonej Góry.
Karolina Hansen zachęca, by dzielić się jedzeniem, którym zastawiamy świąteczne, karnawałowe czy po prostu imprezowe stoły. Bo Polacy, przyjmując gości, mają gest. – Nie wstydźmy się zapakować rodzinie czy znajomym jedzenia na wynos. Albo w ramach spaceru odwiedźmy jadłodzielnię. Nie wyrzucajmy do kosza na śmieci – apeluje propagatorka foodsharingu.
Na koniec może warto zauważyć – za dr Aleksandrą Drzał-Sierocką – że jadłodzielnie powstają głównie w większych miastach, gdzie wiele osób trzeba dopiero uczyć szacunku do żywności. Zaś w mniejszych ośrodkach, zwłaszcza na wsiach, ludzie od dawna i często dzielą się jedzeniem. Z innymi ludźmi i zwierzętami. Tylko po prostu nikt tego nie nazywa foodsharingiem. – Anna Bartosińska
Zdjęcie główne: Otwarcie „Jadłodzielni WSG – Karmnik” w 2017 roku w budynku Wyższej Szkoły Gospodarki przy ul. Królowej Jadwigi 14 w Bydgoszczy. Fot. PAP/Tytus Żmijewski