Dziś polskim królem zimy jest bezapelacyjnie Kamil Stoch. Ale trzy dekady temu tłumy kibiców przyciągał przed telewizory Grzegorz Filipowski, najlepszy polski solista w łyżwiarstwie figurowym i jedyny, który stanął na podium mistrzostw świata. W 1988 r. w Calgary otarł się o olimpijski medal. Dlaczego przebierał się za Batmana? Jaką rolę w jego karierze odegrał kasztan? I co teraz robi gwiazda lodowisk?
W Moskwie dobiegają właśnie końca – transmitowane przez Telewizję Polską – mistrzostwa Europy w łyżwiarstwie figurowym 2018. Niestety, od przeszło dekady, gdy karierę zakończyła nasza najlepsza para sportowa Dorota i Mariusz Siudkowie, Polacy są tylko tłem dla najlepszych. I choć kibice w naszym kraju wciąż z zainteresowaniem śledzą zmagania łyżwiarzy, to jednak czekają niecierpliwie na weekend i konkursy skoków narciarskich, gdy startuje Stoch z kolegami.
Czternastolatek na lodzie
Ale 30 lat temu sytuacja wyglądała odwrotnie, a skoczkowie, na czele z Piotrem Fijasem, musieli ustępować pola gwieździe lodowej tafli – Grzegorzowi Filipowskiemu. Ten łodzianin, którego w dzieciństwie mama woziła tramwajem na lodowisko i wypychała watą buty, żeby nie spadły ze stóp przy wyskokach, na arenie międzynarodowej zadebiutował mając 14 lat.
Podczas MŚ w Dortmundzie, w 1980 roku, zajął 15. miejsce wśród 22 zawodników. Co ciekawe, wyprzedził wtedy Słowaka Jozefa Sabovčíka, reprezentującego Czechosłowację, który potem został dwukrotnym mistrzem Europy i brązowym medalistą olimpijskim w Sarajewie w 1984 roku.
Nastoletni Filipowski pierwszy raz zachwycił kibiców w 1985 roku, gdy z mistrzostw Europy w szwedzkim Göteborgu nieoczekiwanie przywiózł brąz. Przegrał wtedy ze wspomnianym Sabovčíkiem i Rosjaninem Władimirem Kotinem, czterokrotnym wicemistrzem Europy. Ale widać było, że Polska wreszcie doczekała się łyżwiarskiego talentu.
Największe sukcesy miały dopiero nadejść. Przed zimowymi igrzyskami w kanadyjskim Calgary, w 1988 roku, media w Polsce nie oczekiwały zbyt wiele. Przypomnijmy, że wówczas – biorąc pod uwagę całą historię startów w olimpiadach zimowych – Polacy mieli na koncie ledwie cztery medale. W tym tylko jeden złoty – Wojciecha Fortuny w skokach narciarskich, w japońskim Sapporo, z 1972 roku. Filipowski wierzył, że to się szybko zmieni.
Za oceanem
Do olimpijskiego startu przygotowywał się w amerykańskim Rochester, gdzie w 1986 r. zamieszkał na stałe. Na co krzywym okiem patrzyły władze ówczesnego Polskiego Komitetu Olimpijskiego, które nawet cofnęły mu stypendium.
Do kraju przyjechał przed igrzyskami ledwie na trzy dni, w drodze powrotnej z ME w Pradze. Mieszkał na warszawskim Powiślu, w hotelu Solec i trenował na pobliskim Torwarze.
Podczas praskich mistrzostw przeżył rozczarowanie, bo choć znajdował się w gronie faworytów, nie stanął na podium. Zajął 4. miejsce, mimo że był jednym z zaledwie dwóch łyżwiarzy, którzy wykonali potrójnego axla.
Był to jednak jego pierwszy start po kilkumiesięcznej przerwie, spowodowanej kontuzją. – W teatrze premiera jest niemożliwa bez próby generalnej. A ja czułem się jak aktor bez takiej próby – tłumaczył potem „Przeglądowi Sportowemu”.
Bez wygibasów
Dziennikarze podkreślali, że sama nota techniczna dałaby Polakowi trzecie miejsce, ale nasz łyżwiarz wiele stracił oceną za walory artystyczne. To było przez lata największą bolączką Polaka i w opinii ekspertów pozbawiło go większej liczby krążków. Bo choć technicznie nie ustępował mistrzom, to nie potrafił, jak oni, porwać widzów i sędziów artyzmem.
– Grześ nie będzie wyczyniał wygibasów na lodzie i nie będzie się wdzięczył – podkreślała jednak zawsze Barbara Kossowska, jego wieloletnia trenerka.
Wszyscy zastanawiali się, co Grzegorz Filipowski pokaże w Kanadzie. Olimpijska przygoda nie zaczęła się jednak szczęśliwie. Okazało się bowiem, że wśród dziewięciu sędziów oceniających solistów nie będzie naszej słynnej sędzi, dziś prawie 88-letniej Marii Zuchowicz. Kibice z pewnością ją pamiętają, bo została potem m.in. sędzią Trybunału Sportowego w Lozannie. Latami komentowała łyżwiarstwo figurowe w TVP i była jurorką show Dwójki „Gwiazdy tańczą na lodzie”.
Pechowy los
Powód jej nieobecności w gronie olimpijskich sędziów był prozaiczny: zawsze na zawody jechało ich 10, z których jeden, w drodze losowania, zostawał rezerwowym. I taki los Zuchowicz wyciągnęła akurat w rywalizacji solistów.
Było to o tyle niekorzystne, że system oceniania (maksymalna nota wynosiła 6) nie był wtedy idealny, a mniejsze i większe nadużycia były na porządku dziennym. Arbitrzy łatwo mogli lekko wspomóc swojego faworyta oraz odjąć ułamki punktów najgroźniejszemu rywalowi. Oczywiście wszystko w granicach zdrowego rozsądku, bo zbyt wielkie wahnięcie noty mogłoby spowodować odsunięcie sędziego. Ale czasem nawet 0,1 punkta mogła przesądzić o medalu.
Filipowski piąty w Calgary (fot. Przegląd Sportowy)
Do rywalizacji przystąpiło 28 solistów. Zmagania zaczynały się od nieistniejącej dziś tzw. jazdy szkolnej, czyli programu obowiązkowego. Nazwa wzięła się stąd, że niczym w szkole sędziowie egzaminowali zawodników, stojąc wokół nich na lodzie i oceniając ich trzy, wybrane losowo, figury. Tej części z reguły nie transmitowano, a łyżwiarze mogli być ubrani swobodnie, nie jak na występ przed publicznością.
Pierwszego dnia zmagań Filipowski wstał już o 5 rano, a w hali był o 6:30. Po części obowiązkowej zajmował 7. miejsce i było jasne, że w decydujących programach – krótkim i dowolnym – będzie na lodzie w grupie ośmiu najlepszych łyżwiarzy.
Obcałowane dziewczyny
Pech chciał, że w programie dowolnym Polak wyjechał na taflę tuż po faworycie gospodarzy, Kanadyjczyku Brianie Orserze. – Założyliśmy, że będą owacje dla Briana, kwiaty, że będzie jeździł i obcałowywał dziewczęta przy bandzie. Zawsze trudno jedzie się po faworycie kibiców – mówił potem Filipowski.
I rzeczywiście, gdy zaczął występ, hala ucichła. Ale widząc popis Polaka widzowie znów zaczęli bić brawo. Sędziowie też byli łaskawi i dali mu noty od 5,5 do 5,7, czyli dość wysokie. Łączna nota programów krótkiego i dowolnego dałaby mu czwarte miejsce, ale ogółem zajął piąte – najwyższe dotąd w historii polskiego łyżwiarza figurowego na igrzyskach olimpijskich. – Jest pani trenerką piątego łyżwiarza olimpiady – krzyknął do Kossowskiej, zjeżdżając z lodu.
– Wyższego miejsca Grzegorz nie mógł zająć, nawet gdyby pojechał bardziej brawurowo – podkreślała trenerka, mając na myśli to, że sędziowie nieco promują w ocenach zawodników z uznanymi nazwiskami. Mistrzem olimpijskim został Amerykanin Brian Boitano, który pokonał Kanadyjczyka Orsera. Ich rywalizację na lodowych taflach często nazywaną „Wojną dwóch Brianów”.
Piąte miejsce było najlepszym osiągnięciem w polskiej ekipie olimpijskiej. Takie samo zajęła jeszcze tylko panczenistka Erwina Ryś-Ferens w rywalizacji na 3000 metrów. Poza nimi nikt inny nie zajął punktowanej lokaty.
Audi po Kanadzie
A Filipowski w nagrodę za wysokie miejsce mógł... poprowadzić auto Audi 5000 Quattro Turbo, którym po Kanadzie poruszali się wysłannicy Telewizji Polskiej. – Będę się starał dalej piąć po medale – obiecał dziennikarzom. I słowa dotrzymał.
Tygodnik TVPPolub nas
Rok 1989 był najlepszy w jego karierze. Najpierw w angielskim Birmingham został wicemistrzem Europy, przegrywając tylko z Rosjaninem Aleksandrem Fadeewem – mistrzem świata i czterokrotnym mistrzem Europy.
– Są jeszcze rezerwy, które będę się starał wykorzystać już w Paryżu. Trzeba dopracować pewne rzeczy – zapowiadał, mając na myśli zbliżające się mistrzostwa świata. Jak się okazało, miał wtedy zdobyć swój trzeci i najważniejszy medal.
Filipowski (pierwszy z prawej) podczas dekoracji medalistów MŚ 1989 (fot. arch.PAP/ITAR-TASS)
Po programie obowiązkowym 22-letni Filipowski zajmował wysokie, trzecie miejsce. Wbrew pozorom był to jednak zły znak, ponieważ źle się czuł w roli faworyta do medalu. Na czele było wówczas dwóch Rosjan – 25-letni Fadeew i 19-letni Viktor Petrenko – przyszły mistrz świata i olimpijski. Ale obaj zepsuli programy dowolne i spadli w klasyfikacji.
Brak snu
W obu programach bezkonkurencyjny okazał się z kolei 22-letni Kanadyjczyk Kurt Browning, który sięgnął po pierwszy z czterech złotych medali. A Polak?
Przed programem krótkim, czyli tzw. oryginalnym (łyżwiarz musi w nim wykonać siedem obowiązkowych elementów), spał bardzo źle, wiele razy budził się w nocy i cały dzień czuł się nieswojo. To było widać na tafli. Program poszedł mu średnio i sędziowie ocenili go ledwie na 5. miejsce.
Ale to właśnie okazało się dla naszego zawodnika zbawienne, bo zeszła z niego presja. Był już pewien, że o medalu może zapomnieć, ponieważ świetnie pojechał Kanadyjczyk. Spodziewał się też, że Rosjanie nie powiedzieli ostatniego słowa.
Do tego, gdy wyjechał na rozgrzewkę przed programem dowolnym, poczuł, że rusza mu się obcas w łyżwie. Było ryzyko, że się złamie. A jakby tego było mało, organizatorzy nieco pospieszyli się z włączeniem Filipowskiemu podkładu muzycznego. Musiał prędko wjechać na taflę, żeby nadrobić tych kilka sekund.
Kasztan z Bielan
Ale zaprezentował się wybornie. Wykonywał kombinacje z potrójnymi skokami i jechał bardzo czysto. Stojąca za bandą trenerka Kossowska ściskała w dłoni kasztan z warszawskich Bielan, który od lat był jej talizmanem i miał przynosić szczęście Grzegorzowi. W emocjach upuściła torebkę, rozsypując po posadzce kosmetyki.
Sędziowie byli pod wrażeniem i wyżej ocenili tylko program Browninga. To pozwoliło Filipowskiemu wskoczyć na najniższy stopień podium. Srebro przypadło Amerykaninowi Christopherowi Bowmanowi. Nasz łyżwiarz był zatem najlepszym Europejczykiem.
– Myślałem, żeby ta polska flaga była jeszcze wyżej i powinna być wyżej – mówił po dekoracji szczęśliwy Polak. – Ktoś może powiedzieć, że 4,5 minuty jazdy to niewiele, ale zmęczenie jest takie, jakby przebiec w tym czasie 1200 metrów – podkreślał.
Filipowski stał się niezwykle popularny w kraju. Transmisje jego występów cieszyły się ogromnym zainteresowaniem, a dziewczyny wzdychały do przystojnego 22-latka, który w dodatku mieszkał za oceanem, w mitycznych Stanach Zjednoczonych.
Batman tafli
Niestety, paryski brąz był ostatnim medalem Polaka. Wkrótce Filipowski przeniósł się do Kanady i zaczął jeździć zawodowo w popularnych przed laty rewiach łyżwiarskich.
Z lekkim rozbawieniem wspominał, jak w jednym z pokazów przebierał się za Batmana. – Miałem na głowie maskę, na ciele plastikowe mięśnie człowieka nietoperza, a do tego po lodzie jeździłem ubrany w pelerynę. To był niesamowity wysiłek – mówił kilka lat temu „Przeglądowi Sportowemu”.
Jak jednak dodawał z przekąsem, kiedyś w jego dyscyplinie nie było tak dużych pieniędzy, jakie dziś zarabiają gwiazdy tafli. W Kanadzie został łyżwiarskim mistrzem kraju, a potem cenionym trenerem.
O uznaniu dla jego umiejętności świadczy fakt, że został kiedyś poproszony o pomoc w przygotowaniu pokazów łyżwiarskich, przy okazji meczu hokejowego gwiazd NHL. Wymyślił wtedy program z udziałem kosmitów i podbił znów serca widzów.
Dziś 51-letni Filipowski jest trenerem w szkole łyżwiarstwa figurowego York Region Skating Academy w Richmond Hill, na przedmieściach Toronto. Sport ten jest w Kanadzie popularny, więc na brak pracy nasz mistrz nie może narzekać.
Jego życiową partnerką jest Tracey Wainman, była łyżwiarska mistrzyni Kanady, która również pracuje w YRSA. Poznali się w... 1980 roku, gdy on miał lat 14, a ona 12. Warto też wspomnieć, że latach 1987-93 Weinman była żoną wspomnianego na początku tego tekstu słowackiego łyżwiarskiego mistrza Jozefa Sabovčíka.
Kto wie, może Grzegorz Filipowski przyjedzie kiedyś do kraju odbudować polskie łyżwiarstwo?
– Piotr Wilczarek
Pisząc tekst korzystałem z roczników „Przeglądu Sportowego” i tygodnika „Sportowiec”.
Zdjęcie główne: Grzegorz Filipowski podczas Igrzysk Olimpijskich w Sarajewie w 1984 r. (fot. arch. PAP/Wojciech Kryński)