Historia

Przedwojenny profesor ze Lwowa

Po wojnie w Polsce czekały go stanowiska naukowe, „profesorska” willa na wrocławskim Oporowie, czekali koledzy – historycy sztuki. Mieczysław Gębarowicz, ostatni szef lwowskiego Ossolineum, mógł wybierać i wybrał – został w swoim mieście.

Współpracownicy w Ossolineum nazywali go „Miecio mimoza”. Oczywiście za plecami. Był wrażliwy na cudze opinie. Nadwrażliwy. Stosunkowo niski, drobnej budowy, obdarzony przez naturę głosem piskliwym i nie nadającym się do publicznych wystąpień, był niewątpliwie co się zowie człowiekiem przedwojennym. I to sprzed wojny pierwszej, bo urodził się w 1893 roku.

Często można spotkać się z opinią, że ci, co wówczas przyszli na świat, byli „innym gatunkiem człowieka”, jakby zrobieni z lepszego materiału, odpornego na wszystkie przeciwności. On taki był. Z tą swoją delikatnością i mniemaną mimozowatością służył w CK armii na Morawach, potem przetrwał walki o Lwów w roku 1918, przetrwał oblężenie miasta w roku 1939, następnie „pierwsze Sowiety”, okupację niemiecką, potem depolonizację miasta i jego sowietyzację.

Przetrwał zawsze spokojny i elegancki. Jerzy Petrus, obecny wicedyrektor Wawelu, który na początku lat 70-tych odwiedził Lwów z wycieczką historyków sztuki, wspomina swoje zaskoczenie na widok profesora: „Zobaczyłem żywy pomnik - niewysoki, siwy pan jakby żywcem wyjęty z lat 30-tych. Jakby od przedwojennego krawca wyszedł!”
„Subtelny historyk sztuki był człowiekiem niezłomnym. Bo niezłomność można realizować także przy pomocy intelektu”
Inny historyk sztuki, który także wtedy pojechał do Lwowa, prof. Juliusz Chrościcki podkreśla, że widok Gębarowicza na lwowskiej ulicy był czymś niezwykłym: zawsze w eleganckim garniturze, białej koszuli i krawacie, z kapeluszu i rękawiczkach (tak!), był tłumie komunistycznej urawniłowki jakby „przybyszem z innego świata”.

Audytorium zbaraniało

Opowieść o Gębarowiczu oparta jest na paradoksach. Choćby to, że nie nadawał się do wystąpień publicznych. A przecież w Związku Sowieckim nie było można nie występować publicznie, jeśli się było uczonym. W dodatku uczonym o niewłaściwym rodowodzie naukowym i pochodzeniu narodowościowym, nie wspominając o społecznym…



W końcu roku 1949 komunistyczne władze postanowiły zorganizować wielką imprezę propagandową nazwaną „zebraniem inteligencji lwowskiej”. Wytypowani uczeni mieli wówczas dokonać publicznej samokrytyki. Brało w tym udział 1200 osób, sala lwowskiej Opery pękała w szwach.

Wybór daty zebrania był bardzo w stylu epoki. Nie jest bowiem prawdą, że komuniści w ogóle nie zwracali uwagi na kalendarz liturgiczny. No, może nie zamierzali żadnych świat obchodzić, ale żeby tak zupełnie zapominać… Co to to nie!

Więc zebranie odbyło się 6 stycznia 1950 roku, co doskonale łączyło przesłanie dla katolików (święto Trzech Króli), grekokatolików i prawosławnych (Wigilia Bożego Narodzenia).

Gębarowicz miał być na tym spotkaniu jednym z głównych kajających się, bo był najwyższej rangi naukowej polskim humanistą, jaki w mieście pozostał po powojennych wysiedleniach, zwanych elegancko „repatriacją”. Poza tym właśnie wyrzucano go z tego, co pozostało po dawnym Ossolineum.

Rozmowę przygotowawczą przed publicznym wystąpieniem odbył z nim nie byle kto, bo sam Dmytro Manuilski, jeden z zaufanych ludzi Stalina, w owym czasie wicepremier Ukraińskiej Republiki Sowieckiej, a w latach 30-tych działacz Kominternu odpowiedzialny za sprawy polskie.
Sekretariat Komitetu Wykonawczego Kominternu czyli najważniejsi komuniści świata na kongresie w Moskwie, 1935 rok. Od prawej: Wilhelm Pieck (Niemcy), Оtto Kuusinen (Finlandia), Georgi Dymitrow (Bułgaria), Klement Gottwald (Czechosłowacja), Dmytro Manuilski (Ukraina - Związek Sowiecki), Palmiro Togliatti (Włochy). Fot. Wikimedia
W takiej sytuacji wszelka odmowa oczywiście nie wchodziła w grę i polski profesor musiał stanąć przed ogromnym audytorium, które oczekiwało od niego potępienia wszystkiego, co potępić należało i afirmacji tego, co afirmować było na danym etapie trzeba. On tymczasem swoim niewyraźnym dyszkantem uznał co prawda, że przodujący ustrój i przodująca nauka są najlepsze w świecie, ale jednocześnie stwierdził, że on, Gębarowicz, nie jest w stanie się do nich dostosować, bo wzrastał w innym systemie wartości.

Co więcej, za swoją ideową sytuację obarczył winą władzę sowiecką, która nie mając do niego zaufania nie powierzała mu zadań i nie chciała uznać tytułu doktorskiego, nie wspominając o profesorskim. Swoje trudności w „przebudowie światopoglądu” zilustrował szczegółami z biografii Leonarda da Vinci. O potępianiu swojego dorobku naukowego, czego tego dnia dokonał np. jeden z wybitniejszych ukraińskich historyków, Iwan Krypiakiewicz, nie było nawet mowy. Audytorium zbaraniało.

Władze utwierdziły się w przekonaniu, że Gębarowicz słusznie jest usuwany z Biblioteki Ukraińskiej Akademii Nauk, gdzie był kierownikiem Oddziału Sztuki. Usuwanie trwało kilka lat i było znaczone próbami wymuszenia na nim przyjęcia światopoglądu marksistowskiego, wysyłaniem na obowiązkowe kursy, prowokacjami, przesłuchaniami i publicznym piętnowaniem w czasie „narad produkcyjnych”, które w tych czasach odbywać się musiały także w bibliotekach. W końcu naukowiec był nikim więcej niż „robotnikiem nauki”…

„Wy człowiek – ja swołocz”

W swojej niepublikowanej autobiografii Gębarowicz pozostawił ślad swoich rozterek i przemyśleń związanych z funkcjonowaniem w państwie wojującego komunizmu i ateizmu: „Była jedynie wskazana postawa kaleki, którego pies gryzie w protezę: od tego można się przewrócić ale to nie boli. (…) miałem do wyboru dwie drogi: albo zgodnie z zasadą »naplewat’« stać się odpowiednio wynagradzanym robotem bez własnej twarzy, albo być Donkichotem. Walczyć w imię czego i z jakimi szansami? W środowisku przez życie w ustawicznym strachu moralnie jeżeli nie wysterylizowanym, to z pewnością uśpionym, nie można było liczyć na żaden odzew. Płacąc najwyższą nawet cenę stawałbym się tylko śmieszny i służyć mógłbym nie jako przykład do naśladowania, ale jako straszak i przestroga.”

A jednak nie stał się ani jednym, ani drugim. W jego postępowaniu był rys moralny, który kazał obdarzać go szacunkiem nawet jego wrogom. Czy występował przeciw władzy? Podpisywał listy? Protestował? Ależ skąd! To naiwne pytania. Wystarczało istnienie. Nie trzeba było wiele mówić, żeby być dla innych znakiem.

Za czyny i słowa szło się na śmierć lub na zsyłkę. Istnienie nie musiało być karane, choć mogło, bo przecież było potencjalnie równie groźne dla władzy. Ale gdy człowiek istniał i pokazywał otoczeniu swoją inność, nie pozostawało to niezauważone, choć uwaga otoczenia przybierała czasem groteskowe formy.
Pewien naukowy funkcjonariusz do spraw ideologicznych, w chwili szczerości wzmocnionej alkoholem, i oczywiście, kiedy był z Gębarowiczem sam na sam, zdobył się na niezwykłe wyznanie: „Wy macie ciężkie życie, wiem o tym najlepiej, ale ja wam zazdroszczę: wy jesteście człowiekiem, a ja - swołocz”.

Zaskoczony wyznaniem komunisty, którego funkcja polegała między innymi na ideologicznym nadzorowaniu podległych mu naukowców, ale który nie był zanadto gorliwy w wypełnianiu obowiązków, czyli był tak zwanym „przyzwoitym czerwonym”, uczony próbował go jakoś niezręcznie pocieszyć, ale tamten uciął rozmowę szybko, a Gębarowicz zanotował: „Na tym rozmowa się skończyła, ale wykreślić jej z pamięci i przygłuszyć nutę współczucia, z jakim do niej wracam, niepodobna”.

Sprawiedliwy bez medalu

Był Gębarowicz jednym z tych Sprawiedliwych, którzy nie doczekali się uznania i nawet nie myśleli o jakimkolwiek uznaniu z powodu uratowania ludzkiego życia, choć co najmniej jedno uratował. W jego kamienicy w centrum Lwowa, na tym samym piętrze mieszkała żydowska rodzina. Sąsiedztwo nie było to najlepsze, bo zamknięty w sobie naukowiec nie bardzo mógł znaleźć wspólny język z rodziną liczną i nieco hałaśliwą.

Jednak gdy represje niemieckie w roku 1942 nasiliły się i lwowscy Żydzi zmuszani byli do przeniesienia się do getta, Gębarowicz sam zaproponował, aby syn sąsiadów ukrył się u niego. Przez jakiś czas mieszkali w dwu pokojach wspólnie, aż do chwili, gdy ktoś – prawdopodobnie dozorczyni domu – doniósł Niemcom.

Młody człowiek, który nie miał semickiego wyglądu, zdołał wówczas się wymknąć i pod przybranym nazwiskiem Bolesława Skowrońskiego, przedostał się do Generalnego Gubernatorstwa, a stamtąd na roboty do Niemiec, gdzie dożył końca wojny. Jego rodzina zginęła, najprawdopodobniej w Bełżcu.

Gębarowicz był potem nachodzony i przesłuchiwany przez niemiecką policję, jednak poza tym jednym donosem nie było dowodów, więc sprawa przyschła. Skowroński pisał do profesora jeszcze w roku 1947, dziękując mu za pomoc, a potem przeniósł się do USA i słuch o nim zaginął.
Gubernator Hans Frank (trzeci z lewej) w towarzystwie niemieckich oficerów przechodzi przed oddziałem ochotników SS "Galizien" we Lwowie. Pierwszy z lewej Otto von Wachter. Fot. NAC/Otto Rosner
Czyn Gębarowicza nie wynikał w najmniejszym stopniu z chęci okazania bohaterstwa. Był on od takich postaw jak najdalszy. Po prostu, gdy coś zrobić mógł, to nie wahał się. Podobnie było w przypadku pomocy Jerzemu Hordyńskiemu, późniejszemu znakomitemu poecie, który aresztowany w 1944 i zesłany do łagrów, przeżył – jak sam pisał – tylko dzięki paczkom żywnościowym wysyłanym przez Gębarowicza, który sam wówczas nie dojadał, jak większość Lwowian.

Ukraiński nacjonalizm, sowiecka ideologia

Jednocześnie ten drobnej budowy człowiek, który w latach 40-tych powinien był przeżywać szczyt swojego naukowego rozwoju, poświęcił tę dekadę tytanicznemu wysiłkowi ratowania zbiorów Ossolineum. Wrogów miał w tej walce wielu: bomby i pociski spadające w pobliżu gmachu, okazały się najmniej szkodliwe…

Niemcy po prostu kradli i wywozili, a ich największym w tej dziedzinie „osiągnięciem” było przejęcie kolekcji rysunków Albrechta Dürera, których posiadaniem Zakład Narodowy się szczycił. Dekadę przed wojną rysunki te opracował i wydał naukowo właśnie Mieczysław Gębarowicz.

Ironią historii było to, że austriacki historyk sztuki dr Kai Mühlmann, który w mundurze Standartenfuhrera SS jeździł po kraju rabując dzieła sztuki, gdy sprawdzał autentyczność konfiskowanych rysunków norymberskiego mistrza, robił to z albumem Gębarowicza w ręku. Kilka dni później rysunki zostały z dumą wręczone Hitlerowi, który nie mógł znieść myśli, że niemieckie rysunki znajdują się w posiadaniu Polaków. Miały zasilić tworzone na cześć Führera wielkie muzeum w Linzu.

Zakład Narodowy im. Ossolińskich obecnie - we Wrocławiu. Fot. PAP/Maciej Kulczyński
Kradzież rysunków Dürera była największym, ale na szczęście jedynym takim uszczupleniem ossolińskich zbiorów za czasów niemieckich, natomiast sowiecko-ukraiński walec był nie do powstrzymania. Polacy stanęli tu wobec dwu zagrożeń: ukraińskiego nacjonalizmu i sowieckiej ideologii. Dla każdej z tych sił samo pojęcie „zakładu narodowego” służącego polskiej kulturze i historii, było nie do przyjęcia.

Dawne Ossolineum znalazło się w potężnych politycznych kleszczach: Ukraińcy dążyli do całkowitej ukrainizacji instytucji, Sowieci do jej sowietyzacji i ideologizacji, jednocześnie pragnąc pogromić ukraińskie ciągoty nacjonalistyczne. Polacy nie mieli żadnych sprzymierzeńców.

Argumenty jak cepy

O ile jeszcze za „pierwszych Sowietów” Gębarowicz zmuszony do wydawania artefaktów innym placówkom - starał się je spisywać i czynić tym samym możliwym odtworzenie zbiorów w przyszłości - o tyle po przejściu sowieckiej ofensywy w roku 1944 jakiekolwiek możliwości działania zostały bardzo szybko zdławione. Dla polskich historyków sztuki i archiwistów we Lwowie stało się jasne, że zbiory Ossolineum powinny zostać przewiezione do Polski zwłaszcza, że pozostanie Lwowa w granicach nowo tworzonego państwa było z każdym dniem mniej prawdopodobne.

Gębarowicz uwijał się w zgiełku tej bitwy jako jej najważniejszy uczestnik: pisał memoriały, notatki, udowadniał niestrudzenie rzeczy dlań oczywiste, które jednakowoż nieustannie musiały być udowadniane. Naprzeciwko siebie miał nagą siłę i argumenty jak cepy.

Pełnomocnik Ukraińskiej Akademii Nauk, która przejęła zbiory Ossolineum, Petro Pohrebniak mówił tak: „Ossolineum jest własnością narodu ukraińskiego, ponieważ on przez 600 lat nie miał własnej szlachty, a ona tworzy kulturę, więc i Ossolineum, które z tej ziemi wyrosło, należy do narodu ukraińskiego, w którego rękach się znalazło.” Jak z tym było dyskutować?

W okresie tuż powojennym komuniści nie panowali jednak całkowicie nad sytuacją i musieli w pewnym stopniu brać pod uwagę zdanie społeczeństwa polskiego, a ono domagało się powrotu naszych narodowych pamiątek ze Lwowa. Aby spacyfikować nastroje powstała wówczas koncepcja „daru”. Socjalistyczna Ukraina miała „podarować” bratniej socjalistycznej Polsce wykrojoną ze zbiorów Ossolineum i innych lwowskich placówek cząstkę, zaś propaganda miała wmówić ludziom, że przekazanie owej cząstki załatwia sprawę polskich roszczeń w całości.

Przemycone katalogi

„Dar” przygotowywany był bez udziału Polaków. Gębarowicz gorzko mówił o tym później, że był traktowany jako „posilszczyk” i „brigadir pri upakowkie”. Pisał do jednego z przyjaciół: „Satysfakcji mało bardzo, chyba tylko z przeświadczenia, że się robi to, co jest obowiązkiem. Przygotowuje się dalszą część »daru«. Zdania mego nikt nie jest ciekaw, powiedziano mi, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.”
Rok 1947. Pracownicy Ossolineum we Wrocławiu wypakowują ze skrzyń zbiory lwowskiej placówki zwrócone Polsce przez Sowietów. Fot. PAP
Początkowo miano Polsce przekazać ok. 30 tysięcy obiektów, co stanowiło drobny ułamek całości zbiorów. Ostatecznie, wskutek licznych protestów i zabiegów, przekazano ich 200 tysięcy, czyli mniej więcej ¼ polskiego przedwojennego stanu posiadania. W dwu transportach, w lipcu 1946 i marcu 1947 roku przyjechały do kraju skrzynie, a o ich zawartości przekonano się dopiero na miejscu, gdy rozpoczęto rozpakowywanie i porządkowanie. Bardzo w tym pomogły przemycone przez Gębarowicza ze Lwowa spisy katalogowe.

Pracując na rzecz ratowania dla Polski zbiorów lwowskich Gębarowicz stracił możliwość wyjazdu do kraju. W połowie roku 1946. upływał termin rejestracji na wyjazd, a w połowie roku 1947. termin opuszczenia Związku Sowieckiego. Z obu tych terminów nie skorzystał. W Polsce czekały go stanowiska naukowe, m.in. na Uniwersytecie Wrocławskim, czy w Polskiej Akademii Umiejętności, czekała go „profesorska” willa na wrocławskim Oporowie, gdzie osiedlano przybywających do miasta naukowców, czekali koledzy – historycy sztuki. Mógł wybierać.

Czy to miało jakiś sens?

I wybrał. Pozostał we Lwowie. Żegnał miesiąc po miesiącu kolejnych znajomych i współpracowników, aż w końcu pozostał z garścią kilku tysięcy Polaków, którzy nie wyobrażali sobie życia gdzie indziej. Żył tam jeszcze przez cztery dekady, pisząc książki, opracowując źródła, pomagając polskim naukowcom, także organizując przemyt pewnych dzieł i archiwaliów, które nie były ujęte w miejscowych katalogach i można je było bezpiecznie przewieźć do Polski. Dla polskich historyków sztuki był legendą. Przez cały czas zmagał się z konsekwencjami swojej decyzji o pozostaniu, choć nigdy nie zdradził nikomu, że chciałby ją odwrócić. W liście do przyjaciela napisał: „historia się nie skończyła. Uważam się za kamień, który rzucony na szaniec większy ode mnie, musi dolecieć i nie dowie się nigdy, czy to miało jakiś sens…”

Zmarł we Lwowie 2 września 1984 roku i został pochowany na Cmentarzu Łyczakowskim.

– Robert Bogdański
Zdjęcie główne: Prof. Mieczysław Gębarowicz i przedwojenne Ossolineum we Lwowie. Fot. NAC/Wikipedia
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.