Oswajanie Churchilla
piątek,
2 lutego 2018
Gary Oldman, jeśli dostanie Oscara, ma szansę zepchnąć w cień dokonania kolegów, którzy wcześniej grali brytyjskiego premiera. W oczach członków Amerykańskiej Akademii Filmowej na pewno nie zaszkodzi mu scena, w której – jako premier – błaga o pomoc prezydenta Roosvelta.
Wyobraźmy sobie film o Józefie Piłsudskim, którego akcja rozgrywa się w lipcu 1920 roku. Z czołówki, wykorzystującej archiwalne zdjęcia i pierwsze strony ówczesnych gazet, widzowie dowiadują się o katastrofalnej sytuacji na froncie. Bolszewicy idą jak burza i nie widać żadnej siły, która mogłaby ich powstrzymać.
W kuluarach Sejmu poseł Związku Ludowo – Narodowego udziela wywiadu. Piętnuje awanturniczą politykę wschodnią Naczelnika, która doprowadziła do obecnego kryzysu. Podkreśla, że popieranie Ukraińców to gorzej, niż zbrodnia – to błąd. – Ale czegóż innego można było oczekiwać po człowieku, który jeszcze niedawno stał na czele bandy terrorystów, rzucających bomby i napadających na pociągi? – dopowiada skwapliwie dziennikarz.
Na drugim końcu korytarza naradzają się socjaldemokraci. Są zawiedzeni postawą Towarzysza Wiktora. Pochopnie wysiadł z czerwonego tramwaju na przystanku Niepodległość, a jego antysowieckie poczynania uczyniły z Rzeczpospolitej psa łańcuchowego imperializmu.
W warszawskiej kawiarni oficer francuskiej misji wojskowej dowiaduje się od swego polskiego kolegi, że Wódz Naczelny jest samoukiem i nie ma zielonego pojęcia o taktyce, o strategii nie wspominając. Dwaj dorożkarze, dyżurujący pod lokalem, wymieniają się plotkami: podobno Piłsudski spiknął się z bolszewikami i z Belwederu przekazuje im umówione sygnały.
Pijak z cygarem
Kolejna scena i kolejne rewelacje: Marszałek nie jest wzorem moralności, porzucił żonę dla młodszej kochanki i zmienił wyznanie. W swoim czasie rosyjscy lekarze uznali go za wariata, a brat całkiem niedawno popełnił samobójstwo. Wreszcie widzimy ewakuujących się z Warszawy dyplomatów. Jeden z nich cynicznie dowcipkuje, że niepodległa Polska kończy się, zanim się zaczęła.
Dopiero po takiej introdukcji na ekranie pojawia się Naczelnik: postarzały, nieogolony, z przekrwionymi oczami, odpalający jednego papierosa od drugiego, obrzucający obelgami ludzi godnych szacunku.
Według takiej właśnie formuły zrobiono film o Winstonie Churchillu, polityku zajmującym w brytyjskim panteonie miejsce podobne, co Piłsudski w naszym. Twórcy „Czasu mroku” najpierw pokazali potwora, by potem stopniowo go oswoić.
Jest maj 1940 roku, pancerne zagony Adolfa Hitlera przełamują ostatnie alianckie linie obrony w północnej Francji. Za moment Zjednoczone Królestwo zostanie bez armii lądowej i sojuszników. Krytykowany za pasywność gabinet Arthura Chamberlaine’a podaje się do dymisji. Nowym premierem zostaje człowiek, który nie cieszy się zaufaniem króla, opinii publicznej, ani nawet własnej partii.
Churchill jako polityk częściej był pod wozem, niż na wozie. Jako pomysłodawca desantu na Gallipoli zna też smak militarnej klęski. Jest cholerykiem, zaniedbuje rodzinę, fatalnie się odżywia, ćmi cygara i chętnie zagląda do kieliszka. Ma 65 lat, lecz wygląda na więcej. Jego francuszczyzna woła o pomstę do nieba.
W filmie są momenty, gdy sir Winston sam w siebie wątpi. Widzowie nie zwątpią, bo przecież wiedzą, jak ta historia się skończy. Powierzenie losu narodu złotoustemu ekscentrykowi było decyzją ryzykowną, może nawet hazardową, Churchill okazał się jednak idealnym przywódcą na czas walki.
Teraz też przebija ekran. Nie negując aktorskiego kunsztu Gary'ego Oldmana, to rola-samograj. Charyzmatyczny premier pouczający ministrów, że „nie negocjuje się z tygrysem, mając głowę w jego paszczy”, wyznający strapionym rodakom, że „nie ma nic do zaoferowania, tylko krew, trud, łzy i pot”, skutecznie przesłania mankamenty filmu.
„Czas mroku” powiela schematy kina biograficznego. Dostajemy: bohatera, wyrastającego ponad epokę; wrogów, których ten pokona, jak i przeciwników, których pozyska; kochającą małżonkę, lojalnych współpracowników i lud bijący brawo. Poza jedną, wszystkie role są epizodyczne. Humor, patos i sentymentalizm, podane w sprawdzonych proporcjach, współtworzą produkt gładki jak posadzki w pałacu Westminsterskim.
Wujku Samie, pomocy!
Polityka historyczna (czy też nazywając rzecz po imieniu – propaganda) uprawiana przez autorów filmu, nie jest zbyt wyrafinowana. Brytyjczycy, przeciwstawiając się Hitlerowi, ratują świat i demokrację. Zanadto zaufali sprzymierzeńcom i wpadli w kłopoty. Teraz, jak baron Műnchausen, sami wyciągają się za włosy z bagna. Calais, bronione przez wojaków Jego Królewskiej Mości, to nowe Termopile.
O Francuzach, na których spadł główny ciężar zahamowania marszu Niemców nad kanał La Manche, w ogóle się nie wspomina. O Polakach również, chociaż sir Winstonowi bardzo zależało na sprowadzeniu generała Władysława Sikorskiego i jego żołnierzy do Anglii. Dla odmiany, Stany Zjednoczone zostały potraktowane przez scenarzystów z należytym respektem. Czy tylko dlatego, że Churchill był pół-Amerykaninem, a jego matka urodziła się w Nowym Jorku?