Danek uznał mnie za tchórza, który ukradkiem ucieka z pola walki. Nigdy nie pożegnałem małego, zadziornego i wiernego żołnierza.
Kwiecień 1968 roku spędziłem w gęstym lesie, na poligonie czołgowym koło Żagania. Zostałem tam wysłany za działalność marcową, uczestnictwo w demonstracjach i za antypaństwowe okrzyki, chociaż miałem kategorię D, wyraźnie stwierdzającą, że jestem niezdolny do służby wojskowej („Co, już okularników biorą?” – wykrzyknął na mój widok starszy sierżant sztabowy). Moimi kolegami byli studenci z Warszawy i innych miast, którzy dopuścili się tej samej zbrodni i również niezbyt nadawali się na żołnierzy.
Zraniona taksówka
Spaliśmy w namiotach, w każdym stał żelazny piecyk, do którego należało ciągle dokładać opał. Był to podstawowy obowiązek wartownika, jednego z nas. I niejeden z nas dostał za swoje, gdy zasypiając na wartowni, zapominał o ważnym obowiązku. Sztywni z zimna koledzy budzili się rano i rozgrzewali się, obrzucając wartownika przekleństwami… przynajmniej tak było, gdy ja nim byłem.
Do namiotów prowadziła szeroka, dobrze zamaskowana ścieżka, która była drogą testową dla czołgów, z wielkimi dziurami wypełnionymi wodą lub wysokimi krzakami.
Wydarzenia marcowe 1968 roku
Pewnego dnia troskliwi rodzice postanowili odwiedzić swoje przebrane za żołnierzy dzieci. Pociągiem dojechali do Żagania i na dworcu wynajęli taksówkę. Lekkomyślny kierowca zgodził się, za dużą zapłatą. Nie wiedział bowiem, co go czeka. Wojskowa droga pokonała cywilny samochód. Ostatnim wysiłkiem dojechał do naszego obozu i zamarł. Kierowca spoglądał przez chwilę na śmiertelnie zranioną taksówkę i zaczął biec wokół niej krzycząc bez przerwy: „kur...!, kur..!”, co w polskim wojsku wcale nie było przekleństwem.
Matka odciągnęła mnie na bok, wciąż skarżąc się na straszną jazdę, aby opowiedzieć, że podczas mojego pobytu na poligonie, zapukał do nas mój przyjaciel Danek Baumritter, pytając o mój los. Po kilkunastu minutach, szeptała matka, zapukał twój krakowski przyjaciel Leon Neuger. Matka niechętnie przedstawiła ich sobie.
W ten sposób poznali się przyszli aktorzy krakowsko-warszawskiego procesu politycznego. Chociaż Danek i Leon spotkali się po raz pierwszy, matka była pełna czarnych myśli: – Wyszli razem – szeptała w moje ucho – zobaczysz, z tego nic dobrego nie będzie.
Czarny rewolwer
Marzec 1968 roku był to protest przeciwko systemowi i – rodzicom. Inicjatorami demonstracji 8 marca były przecież dzieci komunistów, które przyszły na świat zupełnie doskonały. Rodzice wpierw walczyli i zabijali, a po zwycięstwie byli „kierowani” do pracy w instytucjach petryfikujących system: do UB, urzędów propagandy, redakcji gazet i radia.
Matka pokazała mi pocztówkę, na której ojciec napisał w 1949 roku: „Jak się cieszę, że stworzyliśmy świat najlepszy na świecie”. To o komunizmie. Ojciec nie rozstawał się wtedy z czarnym, poniemieckim rewolwerem, który czyścił każdego wieczora. W nocy wsuwał go pod poduszkę.
Doskonałego świata nie można poprawić. Można go tylko podziwiać, najlepiej w milczeniu. Bowiem każda próba dodania czegoś była krytyką, oznaczała, że rodzice się mylą. Starsi chętnie opowiadali, jak tworzyli rewolucję. Ale dzieci dobrze widziały, że zaniechali wszelkiej aktywności po jej zwycięstwie. Dopasowali się do swoich krzeseł. Uznaliśmy to za zdradę rewolucji. Postanowiliśmy dociągnąć do końca to, co rozpoczęli rodzice. Także wbrew nim.
Danek nie naśladował tych, którzy znajdowali hasła w ostrożnie czytanym Liście Kuronia i Modzelewskiego... Na zdjęciu - 13 lat później: doradca "Solidarności" Jacek Kuroń i rzecznik prasowy związku Karol Modzelewski w sierpniu 1981 roku. Fot. PAP/Stefan Kraszewski
Danek był przeciwnikiem systemu, ale nie był przywódcą ani ideologiem. Był szeregowcem, jak większość buntowników. Nie naśladował tych, którzy znajdowali hasła w książkach gromadzonych przez rodziców, w dziełach Róży Luksemburg, w „Kapitale” Marksa, czy w ostrożnie czytanym Liście Kuronia i Modzelewskiego.
Książki były ważniejsze od pieniędzy, kradliśmy je nawet najlepszym przyjaciołom, szczególnie prohibity paryskiej „Kultury” . Czytaliśmy zachłannie i nigdy nie byliśmy nasyceni. Wśród komandosów ten był najbardziej chwalony, kto znał najwięcej cytatów na pamięć i nieraz odbywały się pojedynki na uczoność.
Pokorny milicjant
Danek nie chwalił się lekturami, może nawet nie czytał wielu książek. Podczas naszych spacerów od czasu do czasu rzucał pochwałę „Trylogii” Sienkiewicza i chyba Karola Maya. Kilka razy oglądaliśmy wspaniałe, jednoznaczne amerykańskie westerny w pobliskim kinie „Klub”. Mieszkaliśmy blisko siebie, w prominenckich domach, które nie były nasze. Partia przydzieliła je naszym rodzicom „za wierną służbę”.
Jego ojciec zajmował wysokie stanowisko w komunistycznym radiu, a później w wydawnictwach, matka była lekarką. Danka nie bawiło ani szukanie cytatów, ani tworzenie idei. Jego wrogami byli konkretni ludzie. Często umawialiśmy się na wieczorne spacery w Alejach Ujazdowskich. Pewnego dnia obok nas zatrzymał się wóz milicyjny. Wyskoczył z niego wysoki milicjant i zaczął krzyczeć: – Co się szwędacie po ulicach? Do domu, do domu i spać!
Niewysoki Danek jakby na to czekał. Zacisnął pięści i ruszył w stronę milicjanta wołając: – Ty chu..., wiesz, kim jest mój ojciec? Jest pułkownikiem milicji i jutro będziesz językiem czyścił naszą ulicę. Spier...!
Danek z pewnością nie czytał Leszka Kołakowskiego, ale okazał się najlepszym jego uczniem... Na zdjęciu Kołakowski w 1971 roku. Fot. Wikimedia
Byłem przekonany, że zostaniemy pobici. Ale milicjant nagle spokorniał, wsiadł do samochodu i odjechał. Spowodował to zapewne fakt, że pobliskie domy były pod specjalną ochroną, mieszkali w nich wysocy funkcjonariusze partyjni, dyplomaci, ministrowie, generałowie i pułkownicy.
Sądzę, że agresja Danka była produktem jego osobistych demonów. Ale może także rezultatem przejęcia agresji komunistycznego systemu, który wciąż dzielił glob na Wschód i Zachód, a ludzi na kapitalistów i proletariat, na wrogów i swoich. Danek, bardziej wrażliwy od innych, osmotycznie przyswoił sobie ten podział – i zwrócił go przeciwko komunistom.
Kołakowski i Kliszko
Z pewnością nie znał Leszka Kołakowskiego, który był naszym intelektualnym drogowskazem. Tuż przed marcowym wybuchem wielu młodych buntowników czytało esej filozofa „Prawda i prawdomówność jako wartości kultury”, jedni w „Studiach Filozoficznych” (nr 2/1966), większość w książce „Kultura i fetysze”, wydanej w drugiej połowie 1967 roku.
Zakończenie eseju Kołakowski skierował do młodych, a wcześniej głosił, iż mówienie „prawdy i tylko prawdy” często jest działaniem delatorskim, bowiem, jak napisał: „prawdomówność jako ideał moralny jest milczącym uznaniem własnej sytuacji poniżonego”. Na pomarcowych przesłuchaniach okazało się, że niewielu zrozumiało przestrogi filozofa. Uważali, że skoro mają rację, to nie powinni niczego ukrywać.
I właśnie stroniący od filozofii Danek okazał się najlepszym uczniem Kołakowskiego. Udowodnił to w Warszawie, pod koniec 1967 roku. Pewnego dnia kilku z nas umówiło się wieczorem na Świętokrzyskiej. Nagle w pobliżu zatrzymał się czarny, błyszczący samochód. Wysiadł z niego Zenon Kliszko, wówczas wicedyktator Polski, prawa ręka Gomułki.
Nagle w pobliżu zatrzymał się czarny błyszczący samochód. Wysiadł z niego Kliszko, wówczas wicedyktator Polski, prawa ręka Gomułki... Na zdjęciu wicemarszałek Sejmu Zenon Kliszko (z lewej) z członkiem Biura Politycznego KC PZPR Stanisławem Kociołkiem w listopadzie 1969 r. Fot. PAP/Stanisław Czarnogórski
Czy było to przypadkowe spotkanie? Nie wiem. Wiedzieliśmy, że byliśmy inwigilowani, że podsłuchiwano nasze rozmowy. Z drugiej strony, Kliszko, chyba jako jedyny dygnitarz partyjny, lubił „rozmawiać” z polskim ludem. Zbliżywszy się wraz z potężnym szoferem, zaczął chwalić system. „Czy wiecie – spytał – jak przed wojną mieszkali robotnicy?” Sam odpowiedział sobie: „w norach, tak – w wilgotnych i śmierdzących suterenach, gdzie chorowały i umierały ich dzieci. Myśmy dali klasie robotniczej godziwe mieszkania. Ale co wy o tym wiecie!”
I aby to udowodnić, zaczął pytać, kim są nasi rodzice. Zmieszani mówiliśmy zgodnie z prawdą, że są redaktorami, że pracują na uniwersytecie lub są wysokimi urzędnikami, a nawet ambasadorami… Gdy palec Kliszki zbliżył się do Danka, ten spokojnie odpowiedział: „Mój ojciec jest robotnikiem wielkoprzemysłowym, a matka przedstawicielką rolniczej biedoty”. Kliszko z niedowierzaniem popatrzał na nieoczekiwany owoc sojuszu robotniczo-chłopskiego i odszedł.
Na gzymsie
Gdy myślę o Danku, pojawia się także inne wspomnienie. Było lato, jego rodzice wyjechali na wakacje, zabierając ze sobą trzy siostry. Nie było także babci. Będąc absolutnym panem dużego, wysoko położonego mieszkania, Danek postanowił zrobić prywatkę. Gdy przyszedłem, w mieszkaniu było kilkanaście osób.
Jedna z dziewcząt przyprowadziła nieoczekiwanego gościa – wysoką studentkę z USA. W kraju, którego granice były szczelnie zamknięte, przybysz z kapitalistycznego raju był rarytasem. Danek bardzo chciał ją oczarować. Pokazał jej mieszkanie, próbował rozmawiać. Ale widocznie był niezadowolony z rezultatu, bo w pewnym momencie zniknął. Po chwili ktoś krzyknął: – On jest na zewnątrz!
Przez okno zobaczyliśmy, jak Danek posuwał się po gzymsie domu, dłonie miał mocno przylepione do cegieł pokrytych szarym tynkiem. Po chwili zniknął za ścianą, aby pojawić się w kolejnym oknie. Wewnątrz mieszkania panowała całkowita cisza. Na zewnątrz Danek pojawiał się w oknach i znikał. Po kilku minutach powrócił do nas, ale chyba nie osiągnął efektu, na który liczył.
Byliśmy przerażeni i szybko rozeszliśmy się do domów. Gdy w Kopenhadze usłyszałem o tragicznej śmierci Danka, uznałem ów spacer po gzymsie za sposób mocowania się ze śmiercią, którą wtedy pokonał.
W kolejce po taksówkę
We wrześniu 1968 roku pojechałem do Krakowa na proces Danka i Leona. Według informacji SB pojawiłem się „po to, aby się zorientować, czy w zeznaniach krakowskich studentów nie ma materiałów obciążających studentów warszawskich. Sam przebieg rozprawy miał być wykorzystany przez obronę w przygotowywanym procesie A. Michnika” (J. Kwiek, „Marzec 1968 w Krakowie”, Kraków 2008, s. 307).
To była nieprawda. Nie miałem w tym czasie kontaktu z Michnikiem. Pojechałem na proces, bo Danek i Leon byli moimi przyjaciółmi, ale, jak widać, wyraz „przyjaźń” nie istniał w wokabularzu esbeckim.
Tygodnik TVPPolub nas
Słyszałem od znajomych, że w więzieniu Danek zachowywał się bardzo odważnie. Starałem się z nim spotkać po zwolnieniu i powrocie do Warszawy. Ale był nieuchwytny. Przypadkowo zobaczyłem go w połowie 1969 roku. Stał w kolejce po taksówkę. Wyciągnąłem rękę.
Nie podał mi swojej. Spojrzał tylko z ukosa i odszedł. Zrozumiałem, że wiedział już o mojej decyzji emigracji z Polski. Uznał mnie za tchórza, który ukradkiem ucieka z pola walki. Nigdy nie pożegnałem małego, zadziornego i wiernego żołnierza Marca.
– Bronisław Świderski
pisarz, eseista, tłumacz. Uczestnik wydarzeń marca 1968. Od 1970 roku mieszka w Danii. Publikował m.in. w Czasie Kultury, Kronosie, Krytyce Politycznej, Przeglądzie Politycznym, Rzeczpospolitej, Res Publice, Tygodniku Powszechnym, Zeszytach Literackich i w Znaku. Opublikował m.in. powieści „Słowa obcego” (1998) i „Asystent śmierci” (2007)
Zdjęcie główne: Danek był przeciwnikiem systemu, ale nie był przywódcą ani ideologiem. Był szeregowcem, jak większość buntowników.... Na zdjęciu: marzec 1968 roku, brama główna Uniwersytetu Warszawskiego z widocznymi transparentami strajkujących studentów. Fot. PAP/Tadeusz Zagoździński