Giganci polskiej komedii mieli nam do powiedzenia więcej niż to, że świat jest śmieszny. Dziś mamy tylko mało zabawne, grane rutynowo farsy, hałaśliwe pseudokabarety i operujące mechanicznymi, często wulgarnymi skeczami filmy.
Smutno było patrzeć, jak 90-letnia Barbara Krafftówna żegna na cmentarzu w Radzyminie młodszego o siedem lat Wojciecha Pokorę. Ta dwójka grała w sławnym przedstawieniu „Parad” Jana Potockiego w Teatrze Dramatycznym, w rok po moim urodzeniu, w 1964.
Ten spektakl wytyczał na lata standard grania komedii, lub raczej jednego z typów komedii, stylizowanej dell arte zmienionej w żywiołową zabawę. Inscenizacja Ewy Bonackiej stała się legendą – na równi z „Dziadami” Dejmka czy rozlicznymi inscenizacjami „Hamleta”.
Oboje, Krafftówna i Pokora uchodzili przez dziesięciolecia za mistrzów ról komicznych. A obok nich widać było pokaźny zastęp: Jan Kobuszewski, bracia Jan i Marian Kociniakowie, Wiesław Michnikowski i Mieczysław Czechowicz, Wiesław Gołas (też gwiazda „Parad”) i Kazimierz Brusikiewicz, Edward Dziewoński i Jarema Stępowski, Irena Kwiatkowska, Barbara Wrzesińska i Krystyna Sienkiewicz, spoza świata zawodowego teatru Jacek Fedorowicz, Jan Pietrzak, Stanisław Tym. Nigdy nie doceniano ich tak jak tragików, jak amantów. A jednak byli, czasem popularniejsi od tamtych.
Może poza zawodowymi satyrykami wszyscy grywali także, bardzo sprawnie, choć zwykle rzadziej, role serio. Z kolei jeszcze bardziej na pograniczu komedii i dramatu zatrzymali się choćby Piotr Fronczewski, Anna Seniuk, Marian Opania czy Janusz Gajos.
Palec Pana Wojtka
Wojciech Pokora potrafił wyczarować coś z niczego. Dla mnie doświadczeniem młodości był produkt kontrolowanego przez cenzurę Gierka końca lat 70. , telewizyjny kabaret Olgi Lipińskiej. Później jego autorka próbowała uprawiać na różne modły publicystykę, ale wtedy preferowała, trochę też z uwagi na cenzuralne ograniczenia (choć Bareja je umiał omijać) szaleństwo w stanie czystym polegające na absurdalnych dialogach i zderzeniach temperamentów.
Zwłaszcza „Właśnie leci kabarecik”, gdzie akcji prawie nie było, a cztery postaci: Kobuszewski, Fronczewski, Wrzesińska i Pokora kłębili się w ciasnym mieszkanku, a czasem przenosili do telewizora zapowiadając równie absurdalne występy, własne lub kolegów. Ich pogaduszki i awantury nie miały wielkiego sensu. Były za to… niewiarygodnie śmieszne.
Były, ale tylko w ich wykonaniu, co symbolizowały występy pod prawdziwymi imionami. Nawet uznani, ale inni aktorzy nie dźwignęliby tego tekstu. Zmieniłby się w pseudorodzajowy bełkot. A oni mogli kiwać palcami i Piotr Zaremba ryczał. A wraz z nastoletnim Zarembą pół Polski od jego rodziców poczynając. Oczywiście swój system kiwania miał Pan Janeczek, swój - Pan Piotruś, swój- Panna Basieńka, i wreszcie swój – Pan Wojteczek.
Piotr Zaremba o aktorach komediowych dawnych i współczesnych
Inny przykład z tamtych czasów. Bywa że aktorzy narzekają na zmuszanie ich już w szkole teatralnej do grania Fredry mając poczucie, że to cokolwiek akademickie recytacje. A w sławnym przedstawieniu „Pana Jowialskiego” w reżyserii tej samej Olgi Lipińskiej Bronisław Pawlik, aktor może bardziej od psychologicznych dramatów niż komedii, przekształcił bezładne bredzenia Szambelana o patyczkach z których robi się klatki dla ptaków, w coś tak niewiarygodnie absurdalnego... Brzuch sam podrygiwał.
Z tego samego przedstawienia pamiętam poszczególne frazy Wojciecha Pokory. Był Januszem, przemądrzałym fircykiem aspirującym do ręki zbyt młodej dla niego panny. „Po–odoba się szewczyk Kurek? Po-odoba się?” – dawał wyraz zazdrości, kiedy w domu Jowialskich pojawił się, sprowadzony przez samego Janusza młody człowiek podszywający się za szewca.
To lekkie zacinanie się pamiętam do dziś. Cóż może być łatwiejszego jak żarty z jąkania? Ale nie kiedy zajmuje się nimi tak wytrawny spec jak Pokora, zbijający ów defekt ze zmanierowaniem i hucpą swego bohatera. A obok: Zdzisław Mrożewski, Barbara Ludwiżanka, Bronisław Pawlik, Barbara Krafftówna i nawet Jan Englert. Koncert!
Gdzie chłopcy z tamtych lat?
Tajemnica owej maestrii, ujawnianej w kabaretach telewizyjnych i estradowych, w filmach Barei i przedstawieniach sztuk Fredry, mieściła się przede wszystkim w pojęciu „vis comica”. Pokora był aktorem znakomitym technicznie, perfekcyjnie grającym na emocjach widza, ale pierwszy jego sukces to szczególny, nie do podrobienia głos, nieco nadąsany, cokolwiek afektowany, nawet gdy wypowiadał zwykłe zdania i nie silił się na przesadne korzystanie z mimiki.
Ktoś takiego młodego człowieka z fenomenalnym głosem znalazł – podczas egzaminów do aktorskiej szkoły. Podobnie ktoś wypatrzył pod koniec lat 50. ubiegłego wieku długą twarz Kobuszewskiego. Czy foremną jak bryłka sylwetkę Jana Kociniaka.
A dziś? Lubię patrzeć na spektakle młodych ludzi z Akademii Teatralnej. Grają dobrze, są inteligentni, wygimnastykowani, elastyczni. Tylko czasem pytam: a gdzie wśród nich długi jak szczapa Kobuszewski czy malutki Kociniak. Ba, gdzie charakterystyczne twarze Bronisława Pawlika czy Mariana Opani. Wszyscy dobierani są pod reklamy i seriale? Nie do uwierzenia, zwłaszcza że ich pedagodzy, zwłaszcza ci najstarsi, sami są znacznie bardziej różnorodni.
W przedstawieniu „Pana Jowialskiego” (1976 r.) w reżyserii Olgi Lipińskiej Bronisław Pawlik przekształcił bezładne bredzenia Szambelana o patyczkach z których robi się klatki dla ptaków, w coś tak niewiarygodnie absurdalnego... Brzuch sam podrygiwał - wspomina Piotr Zaremba. Fot. TVP/Wiktor Kuc
Kiedy patrzyłem na Krafftównę gnącą się w roli bezzębnej Markizy w telewizyjnej adaptacji „Biesiady Hrabiny Kotłubaj” pomyślałem, że w dzisiejszych czasach taka ruda, piegowata dziewczyna, znów z niezwykłym głosem, mogłaby się do szkoły aktorskiej po prostu nie dostać. A może takie (tacy?) się po prostu nie zgłaszają? Nie wiem. Pokora przyszedł do PWST po technikum budowy silników samolotowych. Jako technik od silników przedstawiał się w jednym z odcinków Kabarecika.
Deficyty humoru po PRL
Drugą odpowiedzią na pytanie „gdzie się podziali dawni komicy”, jest uwaga Marcina Wolskiego. Kiedy się mierzył z fenomenem Kobuszewskiego, odpowiedział w tygodniku „Sieci”: „narząd nieużywany, zanika”.
Chodzi o brak, a w każdym razie mniejszą liczbę dobrych, trafionych, literackich tekstów. Kabarety, z pewnymi wyjątkami, preferują komizm mocno jarmarczny, nie obliczony na aktorską subtelność. Właściwie te teksty może mówić każdy, i z reguły mówi, a nie każdy ma wrodzoną vis comica Roberta Górskiego czy Mikołaja Cieślaka.
Komedie, te współczesne, też nie stawiają na ogół przed aktorami wygórowanych zadań. Gdzie mają ćwiczyć bycie śmiesznym, skoro nawet Juliuszowi Machulskiemu humor wyraźnie siada? A tak zwany "nowy teatr”, postdramatyczny, humorem nie tryska.
Ale przekonanie, że kiedyś było lepiej, też nie do końca się sprawdza. Możliwe, że sprawię komuś przykrość, ale gdy ogląda się przedwojenne komedie filmowe, uderza ubóstwo ówczesnych komicznych osobowości. Nawet najbardziej z nich zaawansowany Adolf Dymsza ograniczał się do kilku min. Eugeniusz Bodo w ogóle nie był zabawny, a Mieczysława Ćwiklińska (byłem jako dziecko z babcią na jej tłumnie celebrowanym pogrzebie) czy Antoni Fertner grali w sumie jedną i tą samą, dość toporną postać. Możliwe, że inaczej wyglądało to w teatrach czy kabaretach, ale niewiele z tego widzieliśmy.
Wydaje się, że komiczne umiejętności polskich aktorów sublimowały się przez dziesięciolecia, wraz z coraz większą różnorodnością gatunków literackich, scenicznych i filmowych konwencji. I że apogeum ekspansji komików przypadł na środek zgrzebnego, niekomercyjnego PRL. Ot taki paradoks.
Zaremba: Kiedy patrzyłem na Barbarę Krafftównę gnącą się w roli bezzębnej Markizy w adaptacji „Biesiady Hrabiny Kotłubaj” (Teatr Telewizji TVP 2018 r.) pomyślałem, że w dzisiejszych czasach taka ruda, piegowata dziewczyna, mogłaby się do szkoły aktorskiej po prostu nie dostać. Fot. TVP/Jan Bogacz
Może jakiś szczególny, pośredni wpływ na to miała natura polskiego społeczeństwa. Doświadczenia życiowe mieszkańców „najweselszego baraku w obozie”?
Sprzyjało temu przenikanie komizmu do wszystkich zakątków literatury, teatru, filmu. Gatunkowa czystość odchodziła w przeszłość. Nieprzypadkowo współtwórcami pierwszego słynnego przedstawienia „Tanga” Sławomira Mrożka byli w Teatrze Współczesnym w roku 1965 późniejsi królowie śmiechu Polaków: Wiesław Michnikowski (Artur) i Mieczysław Czechowicz (Edek).
Po kilkunastu latach to oni prezentowali Polakom „Emigrantów” tego samego autora. Oba przedstawienia trudno uznać za komedie. Groteska wymagała od aktorów nowych umiejętności. Z jednej strony grania niedosłownego, nadrealnego, będącego mniej wczuwaniem się, bardziej opowiadaniem dowcipów. Z drugiej mieszania śmieszności z tragizmem i z najpoważniejszymi konkluzjami.
Śmiech przez łzy – lubię to
Był to skądinąd ruch w obie strony. Coraz łatwiej komizm mieszał się łzami, ze wzruszeniem lub z życiową mądrością. Gdy ogląda się dziś sławny „Ożenek” Gogola w reżyserii Ewy Bonackiej (Teatr Telewizji, rok 1976) widać z jaką finezją aktorzy rozśmieszają nas do łez, a równocześnie odgrywają tragedię ludzkiego żywota. Zwłaszcza Wiesław Michnikowski i Czesław Wołłejko.
O niedawno zmarłym Michnikowskim mówiono, że nawet w kabaretowych rolach miał w oczach jakiś tragizm, efekt jego życiowych przeżyć, co cechowało wiele postaci tamtych generacji. Przekonywano mnie nawet, że w szczególnej charakterystyczności, wyrazistości tamtych aktorów życiowe doświadczenie grało większą rolę niż szkolny warsztat.
W sumie także występujący w tamtym przedstawieniu Wojciech Pokora jako skretyniały porucznik Żewakin był właśnie taki. Jego porażka, skutek czystej głupoty, jest wycinkiem człowieczego losu. Tak śmiesznym, że aż tragicznym.
Patrząc na te spektakle zawsze czułem, że giganci polskiej komedii mieli nam do powiedzenia więcej niż to, że świat jest śmieszny. Zawsze marzyłem, że każdy (każda) z nich dostanie szansę ostatecznego przełamania granic gatunku, przekazania nam arcyzabawnej opowieści poprzez najprawdziwsze łzy.
Jan Kobuszewski (któremu skądinąd zdarzyło się grać nawet Pelikana w Dejmkowskich „Dziadach”, bywał więc najzwyczajniej w świecie aktorem charakterystycznym) czasem się do tego ideału zbliżał. W świetnej inscenizacji „Lasu” Ostrowskiego (reż. Edward Dziewoński, rok 1978) jako przegrany aktor Niesczastliwcew nie był nawet tak bardzo zabawny jak zbuntowany przeciw niesprawiedliwości świata. Można by rzec w imieniu wszystkich swoich bohaterów, którym wcześniej pozwalano być tylko i wyłącznie śmiesznymi. Nieprzypadkowo partnerował mu spec od wędrówek po gatunkach Janusz Gajos.
Wojciech Pokora, pomimo udziału w sławnej inscenizacji „Ślubu” Gombrowicza, który wystawił w Teatrze Dramatycznym Jerzy Jarocki, aż takiej szansy chyba nie dostał. W „Ślubie” nie był główną postacią. Chociaż… Przecież oglądałem w czasach największej świetności Holoubkowskiego Dramatycznego komedię „Wesołych świąt” Alana Ayckburna. Zaczynało się to jak najśmieszniejsza w świecie komedia, ale w finale zmieniało w tragikomedię. Pokora jako zarozumiały patrycjusz terroryzowany w finale przez parę młodszych prostaków i arywistów opowiadał nam o życiu, o świecie same bolesne prawdy.
Tygodnik TVPPolub nas
Naturalnie w zbiorowej pamięci pozostały inne, filmowe role Pokory. Nad każdym z komików unosił się klimat niepełnego wykorzystania, tego że nie kręcono filmów specjalnie dla nich. Ale trochę tego było. Zresztą już w III RP Wojciech Pokora opowiadał, możliwe że kokieteryjnie, że nie ma czasu na filmy, że woli spędzać czas z rodziną niż na planie.
Porucznik Zubek z „Przygód psa cywila”, inżynier Gajny z „Czterdziestolatka”, Stanisław Maria Rochowicz, facet od przebieranek z „Poszukiwanego poszukiwanej”, Zorż Poniemirski z „Kariery Nikodema Dyzmy” , docent z „Alternatywy 4”, von Nogaj z „CK Dezerterów”. Każda z tych ról, często mało sympatycznych, oscylujących na granicy groteski, opowiadała nam o szaleństwie śmiesznego świata. W każdej gdzieś na dnie widać było smutne w najbardziej szampańskich chwilach oczy humanisty. Może tylko instynktownie przeczuwającego, co chce nam powiedzieć. A jednak…
W poszukiwaniu humoru, czyli dziś
Myślę coraz częściej o tym humanizmie skrywanym na dnie aktorskich szarż (Kobuszewski) i bardziej pastelowych form czystego komizmu (Pokora, Krafftówna). Ale przecież wystarczyłaby mi już nawet sama zabawa. A pozostawiają mi mało zabawne, grane rutynowo farsy, hałaśliwe pseudokabarety i operujące mechanicznymi, często wulgarnymi skeczami filmy typu „Kac Wawy”.
Może śmiech nie odgrywa dziś tak istotnej roli jak kiedyś, pytam sam siebie. Chętnie przyjmę też do wiadomości inną odpowiedź: jako starszy pan wielu elementów rzeczywistości, także rodzajów humoru, już nie kupuję. A może to z plątaniny wygłupów standuperów wykluwa się nowa rzeczywistość? Może.
Wiem też, że polskie szkoły aktorskie wciąż pozostały kuźniami elementarnego rzemiosła. Nawet niespecjalnie obdarzony naturalnymi warunkami komicznymi aktor jest w stanie skłonić mnie, abym się przynajmniej uśmiechnął. Możliwe, że nawet i wśród tych nazbyt wymodelowanych pod jeden strychulec nowych adeptów kryją się kandydaci na komików.
Na razie zadowalam się tym co jest. Kamiennymi twarzami moich ulubionych aktorskich kabareciarzy z „Na koniec świata” podczas opowiadania dowcipów. Oni nawiedzają nas niczym kosmici Ziemię, aby uczyć Polaków humoru rodem z Monty Pythona. Mniej to literackie niż Dudek czy Kabaret Starszych Panów, ale może to komizm na czasy postmodernizmu (Wojciechu Solarzu, marsjański mistrzu ceremonii z „Na koniec świata”, co sądzisz o takiej definicji?). A kiedy Solarz kojarzy mi się z Chaplinem, a Paweł Koślik czy Maciej Makowski przypominają Bustera Keatona, myślę o ciągłości humoru już nie tylko w skali Polski.
Doceniam vis comikę Arkadiusza Janiczka z Teatru Narodowego i z nadzieją patrzę, jak wspaniale umie się bawić z publiką młody Krzysztof Szczepaniak z Teatru Dramatycznego. Myślę, że gdyby ktoś zadbał bardziej o komediowe umiejętności Ewy Konstancji Bułhak byłaby kimś na miarę Krafftówny.
Tak zaś jest przede wszystkim świetną aktorką dramatyczna zerkającą w kierunku komedii. Ta wyliczanka nazwisk trochę nie ma sensu, bo w sumie jest wciąż z nami i Paweł Wawrzecki i Iza Dąbrowska i Andrzej Grabowski…. Jest Emilian Kamiński, nie tylko wierny komediowym rolom, ale otwierający podwoje swojego Teatru Kamienica dla takich aktorów jak Janiczek.
A ja jednak powtarzam, że za mało, za skromnie, nie na miarę dawnych tradycji….
Jednego nie lubię: gubienia talentów. „Superprodukcja” Machulskiego (2002) to ostatnia polska komedia filmowa, która rozśmieszyła mnie do łez. Cały zespół dał z siebie wszystko, Piotr Fronczewski, którego natura też obdarzyła wspaniałym głosem, był zwieńczeniem tego tortu.
Doceniam vis comikę Arkadiusza Janiczka z Teatru Narodowego - pisze autor. Na zdjęciu Janiczek w roku 2013 w programie "Dzięki Bogu już weekend" w TVP2. Fot. TVP/Ireneusz Sobieszczuk
Ale pojawił się tam prosto ze szkoły teatralnej Robert Jarociński, tyczkowaty, bawiący się własną na pół realną postacią z perfekcją aktora dużo starszego. Zgubiono go potem. To znaczy gra charakterystyczne role w Teatrze Narodowym. Ale gdy chodzi o komedię, uciekł w kino offowe. Bo tylko tam go potrzebują?
Szukam, rozglądam się, w myślach ustawiam epitafia starym mistrzom, ale też czekam na telewizyjnego „Pana Jowialskiego”. Wciąż nie wiem, czy to ja grymaszę pokoleniowo, czy coś jednak dzieje się z polskimi komikami, a raczej czy mamy ich deficyt. Może Państwo podpowiecie?
– Piotr Zaremba
Zdjęcie główne: Wojciech Pokora i Piotr Fronczewski w "Kabareciku" Olgi Lipińskiej, rok 2002. Fot. TVP/Jan Bogacz