Od niedawna zaczęto chwalić sam wysiłek początkującego twórcy, bez względu na rezultaty, do których on prowadzi. Z tego powodu osoby młode i dopiero debiutujące na polu sztuki czy nauki po prostu nie wiedzą, ile warte są ich osiągnięcia.
Od tamtego wieczoru upłynął szmat czasu, dwanaście, może trzynaście lat. Ale musiało to być w maju. Przyjechałem w jakichś sprawach do Berlina i przy okazji zatrzymałem się w domu mojego kolegi Dominika Breidera, niespełnionego muzyka i literaturoznawcy.
Dominik bardzo lubił swoje przestronne mieszkanie i rzadko z niego wychodził. Zdziwiło mnie zatem, że akurat tego wieczora, kiedy do niego wpadłem, mieliśmy gdzieś wyjść. Było tyle spraw do obgadania w cztery oczy.
Tygodnik TVPPolub nas
W efekcie trafiliśmy na dość sztywne, niemieckie przyjęcie, na którym należało samodzielnie przechwytywać nieliczne, szybko znikające kieliszki z winem. Co za nuda! Było siedzieć w domu przy Berliner Kindl Weisse i miłej rozmowie!
Wino po Brahmsie
Około 23. zaczęto rozstawiać krzesła. Wyodrębniono pięć spośród nich, resztę stanowiły siedzenia widowni. Ci, którzy przyszli ze swoimi instrumentami, zajęli miejsca muzyków. Zaczął się koncert. Zagrano kwintet smyczkowy Brahmsa. W sposób absolutnie genialny – pamiętam to bardzo wyraźnie – wybrzmiała wtedy wiolonczela Claudia Bohórqueza, którego parę miesięcy wcześniej, jak sobie potem przypomniałem, miałem przyjemność słuchać w warszawskiej Filharmonii Narodowej.
Ze wzruszenia odjęło mi mowę – nigdy dotąd muzycy nie koncertowali w odległości półtora metra od krzesła, na którym siedziałem. Kwintet smyczkowy okazał się prezentem urodzinowym dla gospodarza spotkania, Adriana Brendla, syna wielkiego pianisty. Po krótkiej przerwie zagrano sekstet Brahmsa, już z udziałem jubilata.
Estetyczny wstrząs, jaki przeżyłem tamtego wieczoru, doskonale wpisywał się w atmosferę prywatnych koncertów, urządzanych co jakiś czas przez muzyków dla swoich przyjaciół i znajomych. Czy ktoś z nich grał lepiej, a ktoś gorzej? Kogo to wówczas obchodziło?! Nikt się z nikim nie ścigał, nikt nie zalecał się swą grą, nikt też nie odczuwał potrzeby wartościowania. „Jury” w takim miejscu mogło wydawać się wręcz czymś niestosownym.
Głównym bohaterem tamtego wieczoru pozostawała muzyka. Po odegraniu obu kawałków Brahmsa podano wino w ilości trudnej do skonsumowania, następnie zaczął się jam session, na którym dostojne, pozbawione smyczków wiolonczele zaczęły podrabiać rokowe gitary. Koło szóstej nad ranem najwytrwalsi poszli grać w piłkę.
Właściwie wszyscy obecni na imprezie muzycy – należy dodać do nich Garetha Lubbe oraz Haydena Chisholma – mieli za sobą rozliczne koncerty, uczestniczyli w wielu festiwalach i konkursach. Wygrywali, przegrywali, ich menedżerowie podpisywali kontrakty z wytwórniami płytowymi lub nie udało im się tego zrobić. Normalne, jak w życiu. Natomiast jestem pewien, że żaden z wykonawców nie pomyliłby nigdy nocnego, niezobowiązującego muzykowania z występami na scenie filharmonii narodowej. To po prostu niemożliwe.
Brawa dla przegranych
Wspomnienie o tym odległym, a jednak niezatartym przez czas wydarzeniu naszło mnie podczas tegorocznego XI Międzynarodowego Konkursu Wiolonczelowego im. Witolda Lutosławskiego. W konkursie triumfował zasłużenie japoński wiolonczelista Haruma Sato, chociaż serce biło mi żywiej podczas występu Olivera Herberta ze Stanów Zjednoczonych.
A jednak z werdyktem wytrawnych i utytułowanych jurorów, z których większość to nadal czynni muzycy i pedagodzy, nie zamierzałem nawet przez chwilę dyskutować. Oni się znają, mnie się tylko podoba. Z tym większą przykrością wysłuchałem słów przewodniczącego konkursu, który uznał, że pierwsze i najżywsze brawa należą się tym, którzy w konkursie nie wygrali (uczestniczyło w nim 43 muzyków); że słowo „konkurs” nie oddaje dobrze tego, co stoi za ideą Konkursu Wiolonczelowego im. Witolda Lutosławskiego.
Lepiej więc mówić o festiwalu czy muzykowaniu, aniżeli o rywalizacji i nagrodach, choć o nagrodach, zwłaszcza o ich wysokości mówiono całkiem sporo. W dalszej kolejności podziękowania zostały skierowane do artystów akompaniujących, potem zaś do tych, którzy opiekowali się młodymi muzykami podczas ich pobytu w Warszawie. Na sam koniec brawami nagrodzono laureatów: piąta, czwarty, trzeci, drugi i – pierwszy: Haruma Sato, któremu musiały wystarczyć wątłe oklaski opuchniętych od oklasków rąk, skoro naprzód należało wynagrodzić brawami wszystkich, którzy konkurs przygotowali.
Okazało się, że nawet w czymś tak dystynktywnym, jak sztuka wykonania arcytrudnego utworu, jakim jest koncert wiolonczelowy Lutosławskiego, zaczyna dominować duch obłąkanego egalitaryzmu, wedle którego te same – może nawet intensywniejsze – oklaski, co wygranym, należą się muzykom, którzy odpadli na wcześniejszych etapach konkursu oraz wolontariuszom konkurs obsługującym.
Dla snobów i jajogłowych
Sobotni finał wiolonczelowych zmagań odsłuchałem w radiowej dwójce, w telewizyjnej jedynce zaś obejrzałem skrót pierwszego dnia Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pjongczangu. Tak oto dowiedziałem się, że w konkursie indywidualnym na skoczni Polacy nie zmieścili się na pudle. Również w sprincie kobiet w rywalizacji biathlonowej nie odnieśliśmy widocznych sukcesów. Jednocześnie nie słyszałem, aby ktokolwiek oklaskiwał porażkę naszych zawodników.
Tymczasem muzyka Lutosławskiego – wiadomo – przeznaczona jest dla snobów i jajogłowych, którym można wmówić wszystko i wszystkich zahukać. Spróbujcie jednak w rozmowie z prostym ludem zminimalizować wyczyny Kowalczyk, Stocha czy Małysza. Albo dowieść, że Kubica to dęta wielkość.
Lub odwrotnie: zacznijcie przekonywać, że ci, co przegrali, w rzeczywistości mogą czuć się wygranymi, że – mówiąc krócej – zasłużenie triumfują. A wówczas… Cóż, wówczas dowiecie się, że to niemożliwe, że na zdrowy, chłopski rozum nie da się zakłamać czegoś tak ewidentnego, jak wynik mówiący, kto jest lepszy, kto gorszy, kto wyścig wygrał, kto zaś go przerżnął z kretesem.
Piotr Nowak: Spróbujcie w rozmowie z prostym ludem dowieść, że Robert Kubica to dęta wielkość. Na zdjęciu polski kierowca z prawej podczas prezentacji teamu Williams wraz z Lancem Strollem i Siergiejem Sirotkinem. Fot. Reuters/Paul Childs
Lekkoatleta skoczy wyżej, pobiegnie szybciej, sztangista podniesie więcej. Michael Phelps i tak zawsze dopłynie pierwszy. To, co widać gołym okiem, trudno zakwestionować. Natomiast artyści, pisarze, filozofowie swą pozycję zawdzięczają w krótkiej perspektywie maszynie promocyjnej i znajomościom, w dłuższej zaś – przypadkowi i upływowi czasu. A także pięknu właściwemu dziełu wielkiego ducha.
Wymuszony aplauz
Nikt za życia van Gogha nie okrzyknął go prawdziwym malarzem, powodzenie stało się udziałem artysty – by rzec przekornie – wiele lat po jego śmierci. Podobnie rzecz przedstawia się z twórczością Franza Kafki, nie inaczej z dziełem Franciszka Schuberta, którego wielkość przyćmiewały w jego czasach utwory kompozytorów, o których dziś już nikt nie pamięta.
Nie sposób bowiem na dłuższą metę zakłamać wielkość tam, gdzie można przeprowadzić dowód na podstawie smaku. W 1980 roku jugosłowiański pianista Ivo Pogorelić nie został dopuszczony do finału X Konkursu Chopinowskiego, chociaż dla wszystkich melomanów było oczywiste, że to on w nim zatriumfował. Na znak protestu członkini jury, wybitna argentyńska pianistka Martha Argerich, opuściła grono ekspertów i wyjechała z Warszawy.
Kłopoty z uznaniem w sferze ducha wydają się nieodzownym składnikiem pracy artystycznej i intelektualnej. A jednak od niedawna zaczęto chwalić sam wysiłek początkującego twórcy, bez względu na rezultaty, do których on prowadzi. Z tego powodu osoby młode i dopiero debiutujące na polu sztuki czy nauki po prostu nie wiedzą, ile warte są ich osiągnięcia, skoro już same, podjęte przez nie starania witane są z przesadnym, nierzadko wymuszonym aplauzem.
Gdy w 1980 roku Ivo Pogorelić nie został dopuszczony do finału X Konkursu Chopinowskiego, na znak protestu członkini jury Martha Argerich, opuściła Warszawę. Na zdjęciu argentyńska pianistka w styczniu 1968 roku. Fot Getty Images/Hulton Archive/Erich Auerbach
Nie może zatem dziwić fakt, iż część muzyków XI Międzynarodowego Konkursu Wiolonczelowego im. Witolda Lutosławskiego nie zaczekała na finał w wykonaniu swych zdolniejszych kolegów i wyjechała przed czasem. Wyjechali prawdopodobnie urażeni, że to nie im przypadła pierwsza nagroda. Wyjechali więc, niczego nie rozumiejąc.
– Piotr Nowak,
profesor filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku, zastępca redaktora naczelnego kwartalnika filozoficznego „Kronos”.
Zdjęcie główne: Chorwacki pianista Ivo Pogorelić w warszawskiej Filharmonii Narodowej podczas X Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. Fot PAP/Jan Morek