Dwa lata temu przez Hollywood przetoczyła się wielka burza, której niechlubnym symbolem był z kolei hasztag „Oscary zbyt białe”. Środowisko filmowe było oczywiście bardzo podzielone, ale w efekcie skandalu głębokiej reformie poddano Amerykańską Akademię Filmową, czyli gremium skupiające filmowców głosujących na oscarowe nominacje i wyłaniające zwycięzców.
W 2016 r. internauci zarzucali akademikom rasizm i wskazywali, że na liście nominowanych byli tylko biali artyści. Nie wzięto natomiast pod uwagę na przykład aktorskich kreacji Idrisa Elby (za rolę w „Beasts of No Nation”), Oscara Isaaca (w „Ex Machina”) czy partnerującego Sylvestrowi Stallone w „Creed: Narodziny legendy” Michaela B. Jordana. Powodem – zdaniem krytyków – miała być dominacja starszych, białych mężczyzn w Akademii.
Zarzuty abstrakcyjne, zaś osąd wydano na podstawie poszlak, jednak faktem jest, że dwa lata temu 90 procent sześciotysięcznego grona przyznającego Oscary stanowiły osoby o białej skórze, a trzy czwarte z nich to byli mężczyźni.
Pod wpływem protestów Akademia postanowiła się więc zmienić. Jej szefowa, Cheryl Boone Isaacs, pierwsza Afroamerykanka na tym stanowisku, ogłosiła, że do 2020 roku w Akademii ma się podwoić liczba kobiet oraz „reprezentantów mniejszości”.
– Na Oscary patrzymy zwykle przez pryzmat aktorów. Jeśli przyjrzymy się innym grupom zawodowym, okaże się, że ciemnoskórych osób wśród nominowanych i nagrodzonych w innych zawodach filmowych, takich jak np. reżyseria czy operatorstwo, jest niewielu. Co nie znaczy oczywiście, że w tych grupach nie ma utalentowanych twórców. USA są bardzo różnorodne etnicznie. Ale to szerszy problem, nie dotyczy tylko Akademii. Dysproporcje oscarowe to metafora całego przemysłu filmowego – ocenia dr Karol Jachymek.
Dotąd żaden Afroamerykanin nie dostał Oskara za reżyserię, zaś za role pierwszoplanowe wyróżniono czterech aktorów i jedną aktorkę. Tegoroczne nominacje wskazują, że akademicy pod tym kątem rozejrzeli się wśród filmowych premier 2017 roku.