Żydowskie losy. Wśród ludzi, podludzi i nadludzi
piątek,
2 marca 2018
Z czworga Holendrów ukrywających rodzinę Anny Frank dwie kobiety zostały zwolnione po przesłuchaniu, zaś z dwóch mężczyzn, jeden przesiedział do wyzwolenia Holandii w obozie pracy, drugiego wyreklamował Czerwony Krzyż po sześciu tygodniach.
Dla kilku pokoleń urodzonych po wojnie nazwisko Anny Frank było najsławniejszym nazwiskiem żydowskim kojarzonym z Holokaustem. Było tak w krajach zachodnich i nawet w Polsce, gdzie nieporównanie więcej było ukrywających się i deportowanych do obozów.
Wydany w Holandii w 1947 roku „Dziennik” pisany w ukryciu przez 13 – 15 letnią dziewczynkę doczekał się tłumaczeń na ponad trzydzieści języków, 30 milionów egzemplarzy, na jego podstawie powstało przedstawienie teatralne, a film zdobył trzy Oscary. Po tym oscarowym powstały jeszcze inne filmy fabularne i dokumentalne.
Grozę Holokaustu i – przede wszystkim – lęk przed Zagładą opisało wrażliwe, utalentowane i spostrzegawcze dziecko, córka rodziny żydowskiej, która z nazistowskich Niemiec przeprowadziła się do Holandii, nie przewidując, że Niemcy tam też przyjdą.
Dentysta w kryjówce
Rodzina Franków miała luźny związek z judaizmem. W domu najpierw panował język niemiecki, potem niderlandzki. Obchodzenie Chanuki nie przeszkadzało w dawaniu sobie prezentów na Mikołajki i Boże Narodzenie. Stopień asymilacji nie zmieniał faktu, że byli Żydami, co w świetle prawa III Rzeszy skazywało na śmierć.
Żydowskie kryjówki w Polsce znane ze świadectw ocalałych to schowki za szafą, zamaskowane części mieszkań bez okien, strychy, piwnice, piwnice pod piwnicami, doły na kartofle lub wykopane w stajni, oborze czy chlewie.
Frankowie ukrywali się w stumetrowym piętrowym apartamencie, zamaskowanej części biura Otto Franka, ojca rodziny. Zaprosili innych potrzebujących ukrycia tak, że na dwóch kondygnacjach i poddaszu przebywało osiem osób. Byli regularnie odwiedzani przez czwórkę holenderskich przyjaciół, zaopatrywani w żywność na poziomie takim, jak inni Holendrzy.
Palili w piecu, używali odkurzacza i słuchali radia. Zdarzało się opalanie na dachu. Gdy pracowało biuro firmy pana Franka, musieli zachowywać ciszę. Po południu jedli wspólne posiłki prowadząc ożywioną konwersację, obchodzili urodziny, na które kwiaty i prezenty były dostarczane z zewnątrz.
Ukrywanie się trwało dwa lata, na tyle długo, że jeden z mieszkańców, który był dentystą, otworzył mini praktykę dla pozostałej siódemki. W tym celu dostarczono mu pedałową bormaszynę.
Holenderscy przyjaciele, z których jeden był wspólnikiem Ottona Franka a inni jego pracownikami, zawiadamiali nawet kiedy przyjadą przedsiębiorcy z Frankfurtu negocjować nowe dostawy. Otto piętro wyżej z uchem przy podłodze mógł być na bieżąco z interesami.
W wolnej od antysemityzmu Holandii, Frankowie i ich goście na co dzień bali się jednak nie Niemców, ale Holendrów. W dużym Amsterdamie Niemcy wszędzie przecież nie zajrzą, a dom w nocy obchodzi stróż, kanalizację w biurze, czyli także w ich tajnej części biura ktoś naprawia. Trzykrotnie ktoś w nocy włamał się do jawnej części biura – czy nie odkrył przy tym tajnej?
Władze niemieckie początkowo ustanowiły nagrodę za wskazanie kryjówki żydowskiej w wysokości 7 guldenów i 50 centów. W sierpniu 1944 roku na Franków ktoś doniósł. Wtedy już mógł prawdopodobnie liczyć na 60 guldenów, cenę jednej butelki popularnej w Holandii jałowcówki.
Policjant z Wiednia
Franków i ich gości aresztował oficer SD (Sicherheitsdienst czyli niemieckiej służby bezpieczeństwa) Karl Silberbauer wspomagany przez policję holenderską. Anna i jej siostra Margot zmarły na tyfus w obozie koncentracyjnym w Bergen-Belsen. Ich matka w komorze gazowej.
Obozy przeżył jedynie Otto Frank, pierwszy redaktor „Dziennika” swojej córki. Silberbauer pamiętał po latach rozsypane na podłodze kartki pamiętnika. Po wojnie przez długie lata wykonywał sumiennie w Austrii wydoskonalony w czasie wojny zawód policjanta.
Gdy Szymon Wiesenthal, żydowski tropiciel hitlerowskich zbrodniarzy wojennych, zwany „łowcą nazistów” zaczął go poszukiwać, policja w Wiedniu zawiesiła Silberbauera w obowiązkach i kazała mu siedzieć cicho. Starano się, aby Wiesenthal nie dotarł do policjanta.
Koledzy zawieszonego jednak o sprawie plotkowali i „łowca nazistów” odwiedził inspektora. Dowiedział się od niego, że podczas aresztowania Franków z jednej z aktówek wysypało się dużo kartek. To był właśnie „Dziennik” Anny Frank. „Mogłem to pozbierać z podłogi” - stwierdził refleksyjnie w obecności Wiesenthala nazista.
Po wojnie przeczytał pamiętnik i czuł się rozczarowany, że nie ma tam o wzmianki na jego temat. Ale skąd niby miała się wziąć, skoro on sam uniemożliwił autorce dalsze prowadzenie dziennika?
Szymon Wiesenthal nie dowiedział się, kto doniósł na Franków. Silberbauerowi nadał sprawę inny funkcjonariusz, który odebrał donos i który w 1963 roku już nie żył.
Inspektor po kilkumiesięcznej przerwie wrócił do pracy w wiedeńskiej policji, która nie uznała aresztowania Franków za zbrodnię wojenną. Na wszelki wypadek jednak schowano go w archiwum i nie prowadził już śledztw. Lata pracy w Gestapo i SD zaliczono mu do emerytury.
Otto Frank uważał, że Silberbauerowi trzeba dać spokój, gdyż wykonywał on tylko swoje obowiązki, a winny był donosiciel. Przecież w Holandii byli ludzie, którzy donosili na Żydów za równowartość butelki ginu, podobnie jak w Polsce za litr spirytusu lub głowę (5 kg) cukru. Tu i tam byli szantażyści. Trudno nimi nie pogardzać, ale co innego, gdy ktoś spełnia swoje obowiązki…
Dom ma być spalony
Niemcy po dwóch latach okupacji już wiedzieli, że nie mogą zaufać polskiemu antysemityzmowi, woleli się zabezpieczyć odpowiednimi przepisami i bezwzględnym ich stosowaniem. W Polsce za jakąkolwiek pomoc Żydowi w ukryciu poza gettem od listopada 1941 roku groziła kara śmierci. Niektórym pomagającym udało się wykpić „tylko” obozem koncentracyjnym, co często było karą śmierci rozłożoną na raty.
Za pomoc Niemcy – oprócz ukrywania – uważali transakcję z Żydem poza gettem, dostarczenie żywności i – jak w dystrykcie warszawskim - także „zabieranie na pojazdy wszelkiego rodzaju”. Czyli dla chłopa śmiertelnie niebezpieczne było pozwolić, żeby się Żyd przysiadł mu na furę.
Począwszy od lat 60-ych polscy badacze starali się oszacować liczbę Polaków zabitych za pomaganie Żydom. Obecny stan badań przyjmuje udokumentowaną liczbę minimum 800 osób.
Szacunkowe liczby osób zamordowanych przez niemieckie sądy specjalne lub zastrzelonych na miejscu, gdzie znaleziono Żydów, nie uwzględniają jednak licznych wypadków spacyfikowania w części lub w całości wsi pomagających Żydom. A gdy grupa Żydów uciekła z prowincjonalnego, małego getta i ukrywała się w lesie, to w dokumentacji akcje pacyfikacyjne określane są niekiedy jako antypartyzanckie.
Po powstaniu w getcie warszawskim, kwiecień – maj 1943 roku, zarządzenia w stolicy uzupełniono. Odtąd spalony miał być cały dom, w którym znajdzie się Żydów.
Chłopi z pałkami i prętami
Liczbę ocalonych z Holokaustu, którym udało się przechować wśród Polaków szacuje się na 30-60 tysięcy. Uciekinierów z różnych gett i transportów na 100-300 tysięcy. Jak widać, przynajmniej dziesiątkom tysięcy tych, którzy wyrwali się z bezpośredniej władzy Judenratów i pośredniej niemieckiej nie udało się przeżyć wojny.
Czy spotkał ich los znany z „Idy” i „Pokłosia”? Odpowiedź na to pytanie powinni dać naukowcy, ale nie można wykluczyć, że byli Żydzi, którzy zginęli w taki sposób:
Finkelsztajn wyskoczył (oczywiście w biegu) przy wsi Krynka. Straciwszy na chwilę przytomność, szybko do siebie doszedł. Z impetem ściganej zwierzyny puścił się w bieg – byle jak najdalej od linii kolejowej. Banda złożona z 40 miejscowych chłopów w wieku od 20 do 40 lat, uzbrojona w pałki i pręty, łapała każdego, kto nie zachował czujności, i katowała na śmierć.
Około 250 ociekających krwią, skatowanych ludzi spędzono razem. Nasz informator stracił swoje buty i kurtkę. Chrześcijanie zatelefonowali do Łukowa po Bahnpolizei, która szybko przyjechała na miejsce. Wszyscy złapani Żydzi pod eskortą chrześcijan i Bahnpolizei zostali pognani do Łukowa.
W Łukowie zamknięto wszystkich w więzieniu na posterunku. Do wtorku 11 listopada bezustannie wyprowadzano stamtąd ludzi grupami i rozstrzeliwano na dziedzińcu posterunku. Próba ucieczki z transportu zakończyła się tragicznie dla każdego.
To jedna z relacji zebranych w czasie okupacji w getcie warszawskim przez podziemną organizację Oneg Szabat, grupę żydowskich badaczy dokumentujących Zagładę pod kierownictwem dr Emanuela Ringelbluma. Ich praca z oczywistych względów była skoncentrowana na tym, co się dzieje w getcie, ale zbierali też wszystkie informacje o losie Żydów w Polsce od różnych uciekinierów i przesiedleńców.
Policja okrutna i gorliwa
Emanuel Ringelblum w lipcu 1942 roku zapisał:
Policja żydowska miała bardzo złą opinię jeszcze przed wysiedleniem. Wyróżniała się również straszliwą korupcją i demoralizacją. Mózg sili się nad rozwiązaniem zagadki: jak to się stało, że Żydzi - przeważnie inteligenci, byli adwokaci (większość oficerów policji żydowskiej była przed wojną adwokatami) - sami przykładali rękę do zagłady swych braci. Jak doszło do tego, że Żydzi wlekli na wozach kobiety i dzieci, starców i chorych, wiedząc, że wszyscy idą na rzeź.
Policja żydowska wykonywała z największą gorliwością zarządzenia niemieckie w sprawie wysiedlenia, policja żydowska przeważnie przekraczała wyznaczone dzienne kontyngenty. Na twarzach policjantów prowadzących tę akcję nie znać było smutku i bólu z powodu tej ohydnej roboty. Odwrotnie, widziało się ich zadowolonych, wesołych, obżartych, objuczonych łupami, zrabowanymi wespół z Ukraińcami.
Okrucieństwo policji żydowskiej było bardzo często większe niż Niemców, Ukraińców, Łotyszów. Niejedna kryjówka została „nakryta” przez policję żydowską, która zawsze chciała być plus catholique que le pape, by przypodobać się okupantowi. Bezlitośnie, z wściekłością obchodzili się z ludźmi stawiającymi opór. Nie zadowalali się złamaniem oporu, surowo, bardzo surowo karali „winnych”, którzy nie chcieli dobrowolnie pójść na śmierć.
Do akcji wysiedleńczej przyłączyły się dobrowolnie - poza policją - jeszcze inne organizacje i grupy. Pomagali w akcji urzędnicy Gminy Żydowskiej… Jakiś adwokat przechwalał się wobec mnie, że załadował na wozy 1000 Żydów.
Obrońcy narodu polskiego nie chcą nic wiedzieć o chciwych, prymitywnych i okrutnych chłopach, chcieliby widzieć tylko drzewka w Jad Waszem. Przesadzają, ale ani naród nie składa się z przestępców, ani oni nie stanowią o narodzie.
Obrońcy nadgorliwie okrutnych i chciwych żydowskich policjantów - którzy nawet polubili swoje rzemiosło - mówią, że to też były niewinne ofiary Zagłady. A miliony Silberbauerów wydobyło, co najgorsze z jednych i drugich, wykonując tylko swoje obowiązki.
Dlaczego AK nie uderzyła podczas powstania w getcie?
Niektórzy twierdzą, że mogłoby tego wszystkiego nie być gdyby Polska w 1939 roku wpuściła na swój teren Armię Czerwoną, jak Anglikom i Francuzom proponował Stalin. Byłaby wcześniejsza koalicja antyhitlerowska…
Anglia i Francja przekazały Polsce propozycję Stalina. Odpowiedź była odmowna, co nie dziwi profesora Shlomo Avivneriego, politologa z Izraela. Ale nie kryje on jednak rozczarowania. Przecież po wpuszczeniu Sowietów do Polski mogliby ocaleć Żydzi.
Avineri napisał we wrześniu 2016 roku artykuł w Rzeczpospolitej, w którym zawarł też inne podobne myśli. Pytał: „Dlaczego Armia Krajowa czekała ponad cztery lata, aby powstać przeciwko niemieckiej okupacji? Dlaczego nie przeszkodziła systematycznej zagładzie trzech milionów Żydów, polskich obywateli, albo dlaczego nie uderzyła podczas żydowskiego Powstania w Warszawskim Getcie w kwietniu 1943 roku?”
AK nie uratowała także 3 milionów Polaków, o co pan profesor już pretensji nie miał. Nie zastanawiał się też, gdzie był front wschodni w kwietniu 1943 roku.
Shlomo Avineri w swoim artykule nie uprawiał antypolonizmu, nie uważał, że obozy były polskie, albo, że do ich zbudowania w Polsce skłonił Niemców polski antysemityzm, bo liczyli na współpracę. Sporo wie, dużo rozumie, podkreślał, że w Polsce nie było kolaborującego rządu. Chciał tylko abyśmy rozważyli naszą moralną kondycję w chwili walki o niepodległość Polski w sierpniu 1944 roku, kiedy zginęli już prawie wszyscy Żydzi.
Bo przecież głównym celem państwa podziemnego i Polaków powinno być ratowanie Żydów. Do publicznego ujawnienia swojej, jak sam pisze, wściekłości skłoniła profesora już w 2016 roku zapowiedź nowelizacji ustawy o IPN.
Jak ukarano ukrywających
Karl Silberbauer w przeciwieństwie do niektórych ledwo piśmiennych, zdemoralizowanych okupacją polskich chłopów na pewno reprezentował swój naród, do SS wstąpił na ochotnika identyfikując się z państwem, które mu ten mundur dało.
Przy aresztowaniu 4 sierpnia 1944 roku rodziny Franków i ich przyjaciół z kryjówki zatrzymał także czwórkę Holendrów
pomagających Żydom się ukrywać. Dwie kobiety zostały zwolnione po przesłuchaniu, choć wspierały Żydów i nawet bywały w ich kryjówce. Z dwóch mężczyzn, pomocników, także odwiedzających kryjówkę, współpracowników w przedsiębiorstwie Otto Franka, jeden przesiedział do wyzwolenia Holandii w obozie pracy, drugiego wyreklamował Czerwony Krzyż po sześciu tygodniach.
– Krzysztof Zwoliński