Mistrz Morawieckiego, idol Miłoszewskiego. Wicepremier wraca do gry
piątek,23 marca 2018
Udostępnij:
Przez lata był postacią obecną na drugim planie podręczników, kimś, komu ojczyzna spłaca dług wdzięczności przy pomocy kilku nieefektownych znaczków pocztowych i niezgrabnego pomnika gdzieś na prowincji. Nagle, w ciągu kilku lat, okazuje się, że rządzi wyobraźnią premierów i najbardziej skutecznych twórców popkultury.
Kiedy Mateusz Morawiecki jeszcze jako minister snuł plany stworzenia Centralnego Portu Lotniczego w gminie Baranów, Zygmunt Miłoszewski kończył korektę swojej najnowszej powieści „Jak zawsze”, opisującą Polskę w alternatywnej rzeczywistości, bez dyktatu Sowietów. Jeden i drugi odwoływali się do dorobku i wizji Eugeniusza Kwiatkowskiego: dla Morawieckiego jest on najbardziej skutecznym twórca „kół zamachowych”, wymuszających modernizację całej gospodarki kraju, w powieści Miłoszewskiego kieruje powojenną Polską sprzymierzoną z Zachodem. Wicepremier II RP powraca – i to wraca w wielkim stylu.
Kwiatkowski miał szanse stać się bohaterem popkultury już dawno. Ostatecznie każdy, kto w dzieciństwie czytał „Robinsona Crusoe” pamięta, że najbardziej fascynujące w przygodach tytułowego bohatera jest nie tyle żeglowanie w poszukiwaniu fortuny, niewola u mauretańskich piratów czy walka z rozszalałym żywiołem, lecz budowanie czegoś-z-niczego. Żar, krzemień, skorupa orzecha kokosowego, kalendarz z kresek, rytych na skale jaskini – z takich skorupek rodzi się, sklejana determinacją i kolosalnym wysiłkiem, cywilizacja.
Oczywiście ma "Robinson" swoje podteksty, nie jest to lektura niewinna, i nie dlatego, byśmy podejrzewali zdrożne relacje między dzielnym podróżnikiem a Piętaszkiem: jeśli uważnie czytać między wierszami, jest to apologia wczesnego, drapieżnego, ani przez chwilę nie wątpiącego we własne siły „kapitalizmu”. Tak odczytał powieść Daniela Defoe Karol Marks, ale i jego polemista i konkurent do sławy, jeden z ojców-założycieli liberalizmu, Frédéric Bastiat. W Polsce trzy grosze do zdemaskowania ukrytych przesłanek, stojących za XVIII-wieczną powieścią dołożył sam Jan Kott.
Dziesięciolatki pochłaniają jednak „Robinsona” bez tych podejrzeń, przejęte radością budowania, czasem znajdują jeszcze podobne emocje w „Tajemniczej wyspie”, gdzie również, przy cichej pomocy kapitana Nemo, rozkwitają pomyślność i dostatek; później pozostają dość banalne zmagania, jeśli ktoś sięgnie po strategiczne gry planszowe: „Monopol” lub „Osadników z Catanu”. Robinson Crusoe II RP
Tymczasem na wyciągnięcie ręki jest Kwiatkowski który naprawdę, a nie w powieści, potrafił zrobić coś z niczego. Zredukowany do krzyżówkowego hasła „budowniczy Gdyni na K, 11 liter”, podczas sporów z krytykami polskiej przeszłości wyciągany z szuflady jako dowód, że „coś tam jednak robiono przyzwoitego w II RP” był w rzeczywistości jednoosobowym kołem zamachowym, uruchamiającym nie tyle pojedyncze inicjatywy, lecz cały ich wachlarz, myślącym w kategoriach strategicznych, pierwszym, który w Polsce, na dziesięć lat przed komunistami, użył słowa „plan pięcioletni” – i dalibóg, gdyby nie wojna, wprowadziłby go w życie.
Eugeniusz Kwiatkowski przy samolocie RWD - 8, fot. NAC/IKC
Bo tak: mówimy „Gdynia” – i wyobrażamy sobie ładne, modernistyczne miasto na wzgórzach, nowoczesną architekturę międzywojnia, do jakiej i dziś nawiązują projektanci domków willowych na Żoliborzu i Mokotowie: okrągłe otwory okienne, poręcze na schodach z chromowanej stali, dzieci w marynarskich bluzach. „Morze, nasze morze…”. Sielanka.
Tymczasem w roku 1926, gdy Kwiatkowski zostaje powołany na stanowisko szefa resortu przemysłu i handlu, jako jeden z najmłodszych ministrów w rządzie, Polska jest o krok od przegranej wojny celnej z Niemcami. Jedną z niewielu szans na odbicie się od dna jest eksport polskiego węgla – przez chwilę powstała nań na Zachodzie koniunktura, w związku ze strajkiem górniczym w Anglii.
Ale którędy można by go wywieźć? Niemcy odpadają, Czechosłowacja też niezbyt nam życzliwa, a przy tym te koszty transportu i przeładunku… O Rumunii nawet nie warto mówić – z tych samych powodów. Granica z Litwą – zamknięta na głucho, przez Łotwę trzeba by go chyba wozić furmankami: infrastruktura drogowa i kolejowa nie istnieje. Odblokować wybrzeże
Oczywiście, jest wybrzeże: dwa procent naszej granicy państwowej, zaczopowane Wolnym Miastem. Jest tam przystań dla kutrów na Helu, stumetrowe nadbrzeże w Pucku i Gdynia – „Tymczasowy Port Wojenny i Schronisko dla Rybaków”, budowa rozgrzebana jeszcze w 1924 roku i od tego czasu rdzewiejąca ze względu na spór prawny z konsorcjum prywatnych inwestorów. Ile jeszcze potrwa strajk w Anglii: miesiąc? Dwa?
Kwiatkowski o gospodarce morskiej nie wie nic, jest ekspertem od suchej destylacji węgla kamiennego, przy okazji odbudowywania Huty Chorzów zapatrzył się na Śląsk, morza widział może tyle, co na wakacjach studenckich w Trieście, jeszcze za nieboszczki Austrii. Dziesięć dni po nominacji zaprasza na całodzienną konferencję dyrektora departamentu marynarki handlowej, narady z udziałem połowy departamentu trwają dwa dni, trzeciego wpada z delegacją na senny plac budowy, brudząc getry pantofli w zasolonym błocie. Umowa z konsorcjum renegocjowana jest w ciągu tygodnia: przyjmujecie nasze warunki, albo… Największy port na Bałtyku
Z tych warunków najważniejszy jest jeden: budowlańcom płaci się gotówką w zamian za oddawanie fragmentów portu nadających się do samodzielnej eksploatacji. Śląskie koncerny węglowe również dostają propozycję nie do odrzucenia: w zamian za wydzierżawienie placów na molo zobowiązane są do zainstalowania tam urządzeń przeładunkowych i „przerzucenia” tam całej swojej działalności eksportowej. Podobnie mają się tam zakorzenić wełny łódzkie i młyny zbożowe. Pod koniec lat 20. Gdynia staje się największym portem handlowym na Bałtyku, zakasowując całą Hanzę i utrzyma tę pozycję do wojny.
Nie ma floty? Będzie flota. Przez osiem lat po wojnie Polska wynajmuje jakieś dychawiczne statki wycieczkowe od Duńczyków, szkoli marynarzy na żaglowcach z czasów Mikołaja I, wikła się w kolejne dziwne, prywatno-państwowe spółki przewozowe, na których z reguły traci. Pierwszy duży statek zakupiony zostaje przez II RP od bankrutującego armatora z Caen jesienią 1926 roku: do Polski przyprowadził go legendarny „Znaczy Kapitan”, Mamert Stankiewicz.
Pierwszy polski statek pływał jako „Wilno”, wożąc węgiel do Szwecji i Wielkiej Brytanii, podczas wojny czmychnął rządom Vichy z portu Sfax w Tunezji. Do Polski wrócił w 1946, ale dopiero w trzy lata później przemianowano go na „Wieluń”. Jego zakupieni w tym samym roku „bracia” - SS Kraków, SS Katowice, SS Poznań i SS Toruń – zachowali swoje nazwy i w PRL.
Zbudować port dałby od biedy radę generał biegły w sztuce fortyfikacji, kupić kilka okrętów dałby radę księgowy z rozmachem: Kwiatkowski budował cywilizację. W Gdyni w ciągu kilku lat zawiązują się i powstają: Przedsiębiorstwo Państwowe Żegluga Morska; Polskie Transoceaniczne Towarzystwo Okrętowe; Morski Instytut Rybacki; Urząd Morski; Tymczasowa Rada Portowa; Polska Agencja Morska; Związek Gdyńskich Spedytorów Okrętowych, Polski Związek Maklerów Okrętowych i kilkadziesiąt innych ogólnokrajowych struktur, obrastających obsługującymi je kancelariami, sekretariatami i biurami tłumaczeń: książka telefoniczna Gdyni z połowy lat 30. jest grubsza niż Poznania.
Ten sam trick ze stworzeniem koła zamachowego powtórzy Kwiatkowski w dziesięć lat później, kiedy po kilku latach niełaski – co tam jakaś gospodarka, kiedy konie tak pięknie stąpają w paradzie! – prezydent Mościcki zdołał wprowadzić go do rządu w randze ministra skarbu, a wkrótce potem wicepremiera.
Zaczyna na tym stanowisku od kilku ruchów quasi-dyktatorskich: wprowadza nadzwyczajne podatki i system reglamentacji dewiz. Patrzy na metody Salazara i Sowietów: każdy pomysł jest dobry, by stworzyć kolejne koło zamachowe gospodarki.
Ambicje szersze niż Gdynia miał już wcześniej: w 1927 zaczął budować polski przemysł zbrojeniowy. Karabinki w Radomiu, amunicja w Skarżysku i Pionkach, czołgi w Ursusie – te adresy nie zmieniły się przez kolejne pół wieku. Do tego zaś Państwowe Zakłady Lotnicze, wysyp targów międzynarodowych (Poznańskie, Wschodnie, Wileńskie), Powszechna Wystawa Krajowa w Poznaniu, czyli słynna „Pewuka”, PLL Lot oraz – „Komisja Ankietowa Badania Warunków i Kosztów Produkcji” z piętnastotomowym dorobkiem.
Ale dopiero jako wicepremier, do tego w warunkach kryzysu, może rozwinąć skrzydła: dowiedziawszy się o koncepcji Centralnego Okręgu Przemysłowego autorstwa Władysława i Pawła Kosieradzkiego, zaczyna patrzeć na obszar w widłach Wisły i Sanu nie jako na obszar względnie oddalony od potencjalnego frontu (w 1937 roku niespecjalnie przejmowano się jeszcze zasięgiem lotnictwa) czy „rezerwuar taniej siły roboczej”, lecz jako na pas transmisyjny między regionami, który ostatecznie scali II RP: łącznik między Kresami a Polską Centralną, Kongresówką a Galicją, wielki shaker, który ostatecznie przemiesza ze sobą Polskę A i Polskę B. Tamto „Międzymorze” zaczynało się nie od deklaracji, lecz od nużących konkretów: fabryka amunicji w Jawidzu, obrabiarek – w Kraśniku. A ciężarówki? W Mielcu i w Lublinie.
Centralny Okręg Przemysłowy, plakat
Tyle, że te pojedyncze nitki splatały się w najnowocześniejszą w Europie Środkowej tkaninę. Nagle okazywało się, że na miejscu jest aprowizacja, gaz ziemny, miedź, koks, że przy sporej koncentracji infrastruktura komunikacyjna jest mniejszym wyzwaniem niż sądzono, że rzeki Podkarpacia dadzą prąd. Stalowa Wola jak Magnitogorsk – piece martenowskie stawiają na piasku, obok huta aluminium, odlewnie, kuźnie. Syntetyczny kauczuk, tzw. ker, II RP zaczyna produkować jako trzecia na świecie, fakt, że w kłopotliwym sąsiedztwie na podium: zaraz po Niemcach i Sowietach.
To koło zamachowe zaczyna nabierać tempa: jak nie nowe linie żeglugowe, to FSO i stworzenie polskiej edycji Fiata, jak nie obfotografowana na wszystkie strony Lukstorpeda, to połowy ryb na Atlantyku Południowym. Te rozmach był niezbędny i oczywisty: jak napisał niedawno Piotr Kaszczyszyn z Klubu Jagiellońskiego, idee planowania gospodarczego, niezbędnej industrializacji, reformy rolnej i urbanizacji były w Polsce lat 30. oczywiste dla młodszego pokolenia narodowców, ludowców i socjalistów – oraz wcielających je w życie Kwiatkowskiego i ministra rolnictwa Juliusza Poniatowskiego, a jedną z większych przewin PRL okazuje się skompromitowanie idei „Polski Ludowej”.
Kwiatkowski był gotów: Plan Piętnastoletni (!) 1939-1954 zakładał, że w ramach kolejnych „trzylatek” najpierw ruszy przemysł, potem zaś po kolei: sieć komunikacyjna, wieś, miasta, aż w latach 1951-54 dojdzie do ostatecznego zrównania Polski A i Polski B. Ech, wyobrazić sobie „Dziennik 1954” Tyrmanda w tej alternatywnej rzeczywistości, te romanse z czarnobrewą panią inżynier z Huculszczyzny…
Jak skończyło się, wiadomo: najbardziej gorzko, bo niespełnieniem: huta aluminium ruszyła w czerwcu 1939, pierwsze pociski wyprodukowano w Kraśniku w sierpniu, w Mielcu z zamierzonych 450 płatowców wyprodukowano osiem, z czego do armii trafiły dwa. Sam Kwiatkowski, ewakuując się z rządem, najsilniejsze bombardowanie przeżył w podlaskim Łukowie, gdzie 21 lat wcześniej, jako zaprzysiężony POW-iak, rozbrajał Niemców
Fatum Września. Ale i tak Gdynią, magistralą kolejową, elektrownią w Rożnowie i Solinie gospodarka polska stała przez następnych kilkadziesiąt lat. Polskie piekło
W kwestiach politycznych nie miał Kwiatkowski szczególnych złudzeń. „Pierwszym fatalnym błędem jest przesadna, nierzeczowa, jakże często złośliwa krytyka wszystkiego, co się w ewolucji gospodarstwa polskiego dokonuje (...) Te opinie polskie za pośrednictwem dzienników obcych idą na cały świat, a dotyczące całości państwa polskiego przynoszą nie rządowi, ale państwu niesłychane szkody (….) ta niesłychana propaganda przeciw Polsce przez polskie pisma sączy się bez przerwy przez najpoważniejsze czasopisma zagraniczne” – nie, to nie ocena dokonań polskich żurnalistów z roku 2018, to wcześniejszy o 90 lat artykuł ministra.
Jeden z nie tak wielu opublikowanych pod własnym nazwiskiem: znacznie chętniej wyżywał się pisując, pod przejrzystymi dla wszystkich pseudonimami, w prasie opozycyjnej, w tym w „Kurierze Warszawskim”. W związanej też z opozycją oficynie Towarzystwa Szkoły Ludowej wydał, w rok po zdymisjonowaniu go przez pułkowników ze stanowiska ministra przemysłu, swoją najważniejszą książkę „Dysproporcje. Rzecz o Polsce przyszłej i obecnej”, w której ogarnął i przeanalizował słabości polskiego państwa, społeczeństwa i gospodarowania od połowy wieku XVIII do czasów mu współczesnych.
Eugeniusz Kwiatkowski, gospodarczy atut sanacji, fot. NAC/IKC (trzeci od prawej)
Nie miał też szczęścia do polityków. Rydz-Śmigły i jego ludzie nie znosili „menedżera”: gdyby nie parasol Mościckiego, Kwiatkowski zmuszony byłby zarabiać tych głupich 18 tysięcy przedwojennych złotych miesięcznie (odpowiednik dzisiejszych, lekko licząc, dwustu tysięcy) jako dyrektor „Azotów”. A tak – stworzył COP i uratował kraj wychodzący z Wielkiego Kryzysu, by wiosną 1940 roku, internowany w Rumunii, usłyszeć od „sikorszczyków”, że nie ma mowy o powołaniu go do armii ze względu na udział w kompromitujących rządach sanacji. Boczny tor w PRL-u
To i tak lepiej niż komuniści, którzy najpierw błagali go o pomoc w odbudowie Wybrzeża, by potem nie tylko rutynowo skonfiskować mieszkanie i wydać zakaz zamieszkania w Warszawie, Poznaniu i na Wybrzeżu, ale i obdarować epitetem odimiennym: „kwiatkowszczyzna”, jako nazwa groźnego odchylenia burżuazyjnych pogrobowców, odmieniana była w 1948 roku przez wszystkie przypadki.
Poza Kwiatkowskim zaszczytu takiego doświadczył tylko Piłsudski. No cóż: Hilary Minc, członek rządzącego bierutowską Polską triumwiratu, którego mimo opinii o jego komunizowaniu w roku 1937 wicepremier , zgodził się zatrudnić jako młodego ekonomistę w Biurze Planowania Krajowego przy Ministerstwie Skarbu, nigdy nie słynął z wielkoduszności. Idealizm i kosmopolityzm w chemii węgla kamiennego
Kwiatkowski przyjął swoją „śmierć cywilną” z taką samą godnością, z jaką o dziesięć lat wcześniej – tragiczną śmierć jedynego syna w kampanii wrześniowej. Napisał „Zarys technologii chemicznej węgla kamiennego” (w 1952 roku odrzucony przez wydawcę ze względu na uderzające w treści skryptu „rysy idealistyczne i kosmopolityczne”, ostatecznie opublikowany w trzy lata później, kilkukrotnie wznawiany); również po Październiku odmawiał jakiegokolwiek występowania w prasie i w radiu, jedyny wyjątek czyniąc dla „Tygodnika Powszechnego”. Bywał na organizowanych przez kardynała Wojtyłę „herbatkach” dla krakowskich weteranów Legionów; w roku 1973 Edward Gierek, który lubił czasem teatralne gesty, przesłał 85-letniemu emerytowi „do konsultacji” plany budowy Portu Północnego.
W III RP imieniem Eugeniusza Kwiatkowskiego nazwano trasę szybkiego ruchu w Gdyni, jedną prywatną szkołę biznesu i kilkanaście państwowych podstawówek; ma też kilka popiersi dyskusyjnej urody. Miło, ale mógłby być inspiracją dla polskich Elonów Musków. -Wojciech Stanisławski
Przy pisaniu tekstu korzystałem z biografii wicepremiera Kwiatkowskiego pióra Andrzeja Romanowskiego (Radom, 2014).
Zdjęcie główne: Eugeniusz Kwiatkowski, Święto Morza w Gdyni, fot. NAC