Dla sławy zaryzykują wolność. Ale nie swoją. Podróże w stylu selfie
piątek,30 marca 2018
Udostępnij:
Do kultury masowej weszła figura młodego wędrowca, obieżyświata, kolekcjonera wrażeń, który na pytanie o jego doświadczenia najczęściej nie jest w stanie powiedzieć nic ponad komunały o wzroście tolerancji i radości z podróżowania. Na tysiącach zdjęć, które zrobił, dominuje on sam, skutecznie zasłaniając widoki natury lub zabytków.
Kiedyś jeszcze musiał poprosić o zrobienie fotografii osoby trzecie, teraz już technologia pozwala mu na pstrykanie sobie kolejnych selfie. Bez kontaktu z tubylcami czy innymi turystami.
Podobna filozofia przyświeca więc całemu zjawisku przemieszczania się. Przy czym nawet jeśli młody podróżnik poznaje inne kultury, to wcale nie zna własnej. Zaś w wędrowaniu najbardziej interesuje go kolekcjonowanie wrażeń. Przygotowując się do wyjazdu, prawie nie poświęca więc czasu na przeczytanie czegokolwiek o kraju przeznaczenia. Bo po co? Najgorsze jest jednak to, że po powrocie człowiek ten wydaje książkę, która niekoniecznie jest interesująca dla innych, ale syci jego ego. Bo być podróżnikiem to mało, być podróżnikiem i pisarzem – to dopiero osiągnięcie!
Ci ludzie upodobali sobie twierdzenie, że „podróże kształcą”, jednak sami podważają to, wielokrotnie już obalone, romantyczne zdanie. Dawna i nieprawdziwa już teza robiła furorę przez ponad sto lat. A dziś trudno nie zgodzić się z sentencją aforysty Sławomira Wróblewskiego, który miał kiedyś rzec, że „podróże kształcą… wykształconych”.
Plecak na kompleksy
Do spakowania plecaka i udania się w podróż może przecież pchać nic innego, jak poczucie prowincjonalności i własnych ograniczeń. Takiej motywacji nie kryje wcale Tony Kososki, młody polski podróżnik (prawdziwe nazwisko: Przemysław Śleziak), który w swojej relacji z wyprawy do Ekwadoru, Kolumbii i Wenezueli co chwilę podkreśla własną odwagę.
Jego „Wiedzieć więcej” jest zapisem euforii podróżnika, który kiedyś był nieśmiały i zahukany, ale teraz, ho, ho, taki z niego wyga, że mucha nie siada. Jednak wystarczy chwila nieuwagi kończąca się zgubieniem telefonu, aby autor popłakał się i chciał do mamy. Faktem jest, że samotne przemieszczanie się po Ameryce Łacińskiej do najłatwiejszych nie należy, jednak Kososkiemu brakuje dystansu do własnych osiągnięć. Jest młody i być może jeszcze okrzepnie.
Własna prowincjonalność i wynikające z niej kompleksy mogą również przyjąć bardziej irytującą formę – nie czczych przechwałek , tylko plucia na własny kraj. To właśnie czyni Dionisios Sturis, dziennikarz TOK FM i autor „Gdziekolwiek mnie rzucisz”. Ten na poły reportaż, a na poły relacja z podróży dotyczy brytyjskiej wyspy Man, bardzo ciekawego i odizolowanego miejsca na współczesnej mapie Europy.
Zamiast wniknąć w lokalną społeczność – na co autor miał niewątpliwie wiele szans, wszak przez kilka lat pracował na wyspie – zajął się wylewaniem żółci z powodu swoich problemów z polskością. Wielokrotnie podkreśla, że zna język angielski i nie mieszka w polskich skupiskach, w których śmierdzi cebulą. Lubi podkreślać, nie chodzi do kościoła, bo to miejsce polskich nieudaczników.
Można też do tematu podejść nieco inaczej, zwłaszcza, gdy jest się Niemcem a nie Polakiem. Wówczas kompleksy i brak pewności siebie zastępuje poczucie wyższości, że oto przyjechało się z cywilizacyjnego centrum świata i będzie się badało zapyziałe peryferia. Taki stosunek do odwiedzanych państw reprezentują Stephan Orth, autor „Couchsurfingu w Iranie” oraz Chrystian Eisert, który napisał „Tydzień w Korei Północnej”.
AUTOSTOPEM PRZEZ AMERYKĘ
Obie książki w sporej mierze stanowią rechot ich twórców nad dziwnymi i niepojętymi przez nich krajami. Nie ma demokracji? Śmiejmy się! Ludzie wierzą władzy? Śmiejmy się jeszcze bardziej! Orth nieraz zupełnie szczerze podkreśla, że zabytki go nudzą, nie przyjechał przecież do Iranu, aby poznawać jego kulturę i obyczaje. On przyjechał tam już z gotową tezą: nie ma demokracji, więc trzeba trochę współczuć, a trochę porechotać. Z kolei Eisert, zwiedzając Koreę Północną raz śmiał się do rozpuku, a raz biadolił, że zaraz go – niepokornego dziennikarza – aresztują, w związku z czym on się tak bardzo boi.
Wizerunek podróżnika – jak przyznaje kustosz toruńskiego Muzeum Podróżników Magdalena Nierzwicka – zmienił się w ostatnich latach. – Kiedyś o wiele trudniej było ruszyć w podróż. Aby gdzieś wyjechać, trzeba było się natrudzić i odpowiednio się przygotować – zauważa. A dzisiaj – dodaje – może to robić każdy i w internecie znajdzie mnóstwo informacji o celu i sposobie podróży, choć niestety duża ich część jest nieprawdziwa.
Odkrywanie odkrytego
Gdyby zamiast na promocję przymiotów swego wątłego ducha, autorzy wspomnianych książek poświęcili tyle samo energii na rzetelne opisanie miejsc podróży, rezultat byłby zupełnie inny. Natomiast tworzenie własnych portretów na tle tubylców spowodowało, że czytelnicy – zamiast reportażu podróżniczego – dostali literackie selfie okraszone garścią banałów, a nawet bzdur.
Piszący o Korei Północnej Eisert równie dobrze mógłby nigdzie nie jechać, bo fakty, które opisuje w książce, można poznać dzięki publikacjom już dawno dostępnym w każdej poprawnie zaopatrzonej bibliotece publicznej. Dodatkowo wiadomo, jak wygląda zwiedzanie KRLD i że nie ma to nic wspólnego ze swobodnym podrożowaniem ani oglądaniem prawdy. Turysta jest tam prowadzony przez oficerów tajnych służb po ściśle określonych szlakach i widzi tylko to, co władze chcą mu pokazać. Eisert nie zobaczył więc niczego nowego i odkrywczego, tylko to co można obejrzeć w pierwszym lepszym filmie dokumentalnym. Po co więc tam pojechał? Może po to, aby do podróżniczego CV wpisać sobie to złowrogie państwo?
Podobnie bez celu na wyspę Man przypłynął Sturis. Jego reportaż jest milutki i banalny, opisuje sielsko-anielskie życie prowincjuszy Imperium Brytyjskiego, których główną zaletą jest fakt, że nie są Polakami. Ten idylliczny obrazek robi wrażenie zmarnowanego potencjału, bo czytelnik nie dowiaduje się z niego niczego głębszego.
Istnieje problem egocentryzmu w narracji, jak podkreśla profesor Aleksander Madyda, literaturoznawca. Zauważyli to jego doktoranci, badający teksty współczesnych reportażystów. Ich zdaniem, nacisk kładziony nie na wydarzenia i fakty, lecz na samego siebie – autora narracji powoduje, iż reportaże stają się bliskie beletrystyce.
Podobnie jest w przypadku „Coachsurfingu w Iranie”, na kartach którego autor wspomina, że zabytki go nudzą. A pierwszą informacją o tym państwie, jaką sprzedaje odbiorcom, jest istnienie seksualnych dewiantów, czyli tak zwanych swingersów, którzy zamieniają się partnerami seksualnymi. Stephan Orth, opisując Iran, bazuje na obiegowych opiniach i wciąż współczuje jego mieszkańcom braku swobód obywatelskich, jakie mają ludzie Zachodu. Nie usiłuje nawet zrozumieć ani sprawdzić, czy być może większość Irańczyków wcale nie chce takich swobód.
Młody Tony Kososki wydaje się w opisywanej tu grupie najlepiej przygotowany. Tylko że jego młodzieńczy idealizm i – co tu dużo kryć – braki w wykształceniu powodują, że zachwyca się… wenezuelskim socjalizmem. Coś o nim wie, nawet wspomina jego genezę, ale co z tego, gdy nie zgłębia istoty ani szerszej historii tego systemu, zdaje się więc nie rozumieć, na czym polega jego zło. Podobają mu się kolejki, niskie ceny i tania ropa. Do tego o Janie Pawle II wie tyle, że był to „spoko koleś”, który „realizował swoje marzenia o podróżach”.
Spoko socjalizm i spoko papież
Własne marzenie o podróży Kososki również realizuje, szczególnie pod koniec „Wiedzieć więcej”, gdzie próbuje na nowo odczytać mit błękitnej laguny. Być może dla niego ciekawym życiem jest pozostawanie na nieustannym alkoholowym i narkotykowym rauszu, ale to, co jest interesujące dla autora, dla czytelnika takim być nie musi.
Wynurzenia, w których młody podróżnik opisuje swój pobyt na imprezowej wyspie, nie są szczególnie ciekawe. To typowy młodzieżowy banał, ukryty w górnolotnych słowach i sentencjach w stylu Paulo Coelho. „Mądrości” powstałe po wielodniowym piciu i jaraniu trawy nie są wynalazkiem autora, ale stanowią popłuczyny po hipisowskich tekstach z końca lat 60. Tolerancja, wolna miłość, nieograniczona wolność – to komunały, których bankructwa autor, niestety, nie widzi.
Na szczęście Kososki miłosiernie pominął szczegóły romansu, w który wdał się w jednym z państw. Tyle szczęścia nie miał za to Stephan Orth, któremu co prawda nie udało się wejść w intymną relację z żadną Iranką, ale trąbił o tym przez całą książkę. Tym samym odkrył się, na czym najbardziej mu zależało w czasie podróży.
Strona podróżnicza Stephana Ortha, printscreen
I śmieszne, i żenujące było czytanie, jak to tamtejsza kultura uniemożliwia kobietom pozostawanie bez opieki, w związku z czym sfrustrowany podróżnik nie mógł sobie dogodzić. Chyba naprawdę niewiele wiedział, dokąd pojechał. Zamiast skupiać się na zwiedzaniu, które umożliwiali mu jego irańscy znajomi, wpatrywał się w ekran smartfona, czekając na kolejne esemesy, które dadzą mu nadzieje na przespanie się z miejscową.
Jednoznaczną opinię na ten temat miałby zapewne znany antropolog i podróżnik, znawca kultury indiańskiej Borys Malkin. Jego zasadą, której przestrzegał zawsze, był kategoryczny zakaz wchodzenia w intymne relacje z miejscowymi kobietami. – Trzeba mieć szacunek do obcych kultur, a młodym podróżnikom przydałaby się refleksja nad ich wędrówką i twórczością. Dzisiaj każdy może napisać i opublikować książkę, może warto zastanowić się nad ich zrecenzowaniem przez specjalistów, zanim zostaną wydane? – komentuje Magdalena Nierzwicka.
Tygodnik TVPPolub nas
Książka Ortha jest dyskusyjna moralnie z jeszcze jednego powodu. „Couchsurfing w Iranie” jest bowiem zapisem podróży, w czasie której śpi się nie w hotelach, ale w prywatnych domach i mieszkaniach. Na tym w ogóle polega zjawisko couchsurfingu, a warto wiedzieć, że w opisywanym państwie jest ono… nielegalne. Zatem aby „się działo”, autor postanowił zaryzykować. Ale nie własną, wygodną wolnością, tylko cudzą. Czego nie robi się dla sławy… – Michał Żarski
Zdjęcie główne: Stephan Orth. Fot. YouTube/printscreen wideo BackPackera Steve'a na temat podróży Stephana Ortha