Później, jak przez wiele lat mieszkałem na Grochowie, to najbardziej mnie pociągała sama końcówka dzielnicy, aż do Olszynki Grochowskiej. To miejsce, choć z drugiej strony Warszawy, jest trochę podobne do Stegien. Oczywiście z zupełnie innym budownictwem, bo to jednak nie blokowisko, a przedwojenne i powojenne kamienice. Ale jeśli miałbym znaleźć jakąś styczność z Markiem Nowakowskim, a staram się tego unikać, bo skala talentu nieporównywalna, to właśnie w szukaniu takich miejsc i ich mieszkańców, którzy rzadko pojawiają się w mainstreamie – nie tylko literatury, ale w ogóle popkultury.
Sięga pan też do podobnych narzędzi jak Nowakowski, do bliskiemu mu sposobowi opisywania świata, tzw. małego realizmu, czyli prostych obserwacji ludzi i ich codziennych zmagań – bez podawania wniosków na tacy, rozbudowanej refleksji.
Uważam, że dobra literatura nie ocenia, raczej pokazuje, a resztę pozostawia inteligencji czytelnika. Bardzo nie lubię książek, w których autor udaje, że wie wszystko o świecie i chce mi wszystko pokazać, wyjaśnić. Ja nie wiem wiele, ale staram się patrzeć i słuchać.
Warszawa wydaję się niewdzięcznym tematem, miastem trochę bez duszy. Z jednej strony jest tu dużo ludzi przyjezdnych, którzy szybko przemykają ulicami do pracy, a na weekendy wracają do domu. Z drugiej, ludzie mieszkający zaledwie od dwóch pokoleń często są wrogo nastawieni do tych, których nazywają „słoikami”, i w ogóle do zmian, do wszystkiego co nowe. Warszawianie lubią się przechwalać swoją warszawskością, czują się dzięki temu lepsi. To miasto wydawać się może bardzo nieprzyjazne.
To tylko jakaś część prawdy o Warszawie. Też dorobiona jej gęba. Trudno przecież powiedzieć, że Londyn nie ma duszy, a też duża część jego mieszkańców to przyjezdni. Wszystkie stolice przyciągają ludzi, bo w nich jest większa szansa na karierę, pieniądze, na pracę. Ale sam też się trochę podśmiewam z „rodowitych” warszawiaków, bo wystarczy spojrzeć w roczniki statystyczne: całkiem niedawno, w połowie XIX w., to było bardzo małe miasto, a potem nagle się zrobiło 300-tysięczne. I co, nagle tak wszyscy się zaczęli rozmnażać? Raczej przyszła rewolucja przemysłowa, pojawiły się fabryki i z całego Mazowsza zaczęli tu ściągać ludzie. Potem, jeszcze przed wojną, była druga fala migracji. A później wojna, której duża część mieszkańców nie przeżyła.
Pytanie, czy przeżyło ją w ogóle miasto.
Właśnie miasto jak najbardziej przeżyło, odrodziło się, co świadczy, że duszę to ono akurat ma. Może Warszawa ma czasem nieładne ciało, twarz, ubrana jest nowobogacko, ale gdzieś pod spodem ta dusza na pewno jest, bo jakby jej nie było, to nikt by tu w 1946 r. nie wrócił i nie próbował jej podnosić z ruin. A przecież były pomysły, by przenieść stolicę do Łodzi… Zgadzam się po części z tym, do czego pan pije. Ten hejt antysłoikowy mnie śmieszy, zresztą sam od lat przywożę słoiki od teściowej, która od wielu pokoleń mieszka pod Warszawą.