Okazało się, że ten inny z Armii to Robert Brylewski. Tu nie było metafizyki, była obserwacja społeczna, która komponowała się ze słoikami z fasolką po bretońską, dźwiganymi przez rodziców z wielkiego miasta na wieś w epoce jedynie słusznych socjalistycznych niedoborów. „Ciągle krzyczysz na mnie / Wszędzie ciasno jest / Nie można oddychać swobodnie / Nie można umrzeć godnie”.
Nie wszystko rozumiałem. „Politycy wywołują wojny / urzędnicy wywołują wojny / czynią to na rozkaz szatana / oni czynią to na rozkaz szatana”. Bo co ma szatan wspólnego z urzędnikami agnostycznej ludowej ojczyzny? To są dwa różne systemy walutowe, nie należy ich mieszać – myślałem. Ale w początku lat 90., dziennikarze wykłócali się w radiowej Trójce o stosunek do służby wojskowej, o sedno i przejawy wolności obywatelskich, o wpływ państwa na jednostkę. I rzecz stawała się jasna, a wraz z nią – filozofia jaka stała za reggae.
Bo tak naprawdę sporą część lekcji z wiedzy o społeczeństwie moje pokolenie odebrało za pośrednictwem muzyki tamtych lat. Gdy później poznałem w Krakowie Marka Kurzyńca z Ruchu Wolność i Pokój, dobrze już wiedziałem, o czym śpiewał Izrael, w co nie wierzył, a w co chyba wierzył Brylewski. I przez wszystkie upływające lata to on był wciąż kontrkulturą, gdy wielu przerobiło się na męskie pogrywanie, sacrosongi w pięknych okolicznościach przyrody, dni miasta z ochlajem i wyżerką.
Brylewski miał gębę; nie, nie taką dorobioną i przyprawioną; miał własną gębę: zawadiaki, sowizdrzała, rockmana, szydercy. Pozostał kontrkulturowym błaznem, jednym z tych, których Pink Floyd sportretowali w „Outside the Wall”, wieńczącym „The Wall”. Może to dziwne, ale dostrzegam, że konserwatyści często lubią takie niespokojne duchy, jeśli widzą w nich szczerość. Bo są jak przypowieść o dziwności życia, bez jego ideologizacji, bez doktrynerstwa.
Jeden błazen stał się kapłanem. Drugi błazen odszedł, pobity. „Czas spadł, dzyń” – pożyczmy frazę od kapłana. Dzwonią dzwoneczki, dzwonią głośno, na różne melodie, różnymi słowami. Panie Brylewski, to cholernie smutne, że już tak pana nie będzie i nie będzie.
– Krzysztof Wołodźko