Najważniejszy wniosek ze spotkania Trumpa z Kimem? Pekin wyparł Moskwę
piątek,15 czerwca 2018
Udostępnij:
Mówi się, że spotkanie północnokoreańskiego dyktatora Kim Dzong Una z prezydentem USA Donaldem Trumpem, do którego doszło 12 czerwca w Singapurze było przełomowe. No tak, ale co właściwie było przełomem?
Z pewnością fakt, że do takiego spotkania w ogóle doszło, bo do niedawna wydawało się to nie do pomyślenia. Amerykanie nigdy nie traktowali kolejnych dyktatorów z dynastii Kimów za równorzędnych partnerów, uważano ich – skądinąd słusznie – za awanturników i zbrodniarzy zasługujących jedynie na postawienie przed sądem.
Sytuacja zmieniła się, gdy Korea Północna, pomimo sankcji i międzynarodowego ostracyzmu, postanowiła znaleźć argument, który zmusi Amerykę do zmiany zdania. Tym argumentem była oczywiście broń jądrowa.
Oblicza się, że w tej chwili Korea Północna posiada około 20 ładunków atomowych (choć niektóre szacunki mówią nawet o 60 ładunkach). Jednak nie sama liczba głowic jest tu istotna (choć ona też), co ich ciężar i możliwości ich przenoszenia. Dane wywiadowcze są tu z oczywistych powodów nieprecyzyjne, istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że Pjongjang zdołał opanować technologię miniaturyzacji ładunków jądrowych, co pozwoli mu zwiększyć zasięg przenoszących je rakiet.
Dwa śmiertelnie zwaśnione państwa
Co do samych rakiet informacje są również niepełne. Kim chwali się każdym wystrzeleniem pocisku, ale jedyne co mogą zrobić służby wywiadowcze, to śledzić trajektorię lotu rakiety. Na tej bowiem podstawie można oszacować jej potencjalny zasięg.
Po wystrzeleniu w listopadzie 2017 roku kolejnej rakiety Hwasong-15 uniosła się ona na wysokość 4,5 tys. km, a więc wysoko w przestrzeń kosmiczną i spadła ok. 900 km od wyrzutni. Gdyby jednak przeliczyć te parametry na trajektorię bojową (a więc nisko, za to daleko), to okazałoby się, że Hwasong-15 ze zminiaturyzowaną głowicą jądrową może bez problemu osiągnąć terytorium USA.
Niewykluczone, że był to kluczowy moment, w którym Amerykanie musieli poważnie zredefiniować swoją dotychczasową politykę wobec Korei Północnej. Bo skoro coraz ostrzejsze sankcje nie działały, to istniała już tylko jedna alternatywa: wojna prewencyjna lub bezpośrednie rozmowy.
Nowej wojny w Korei nikt nie chciał. Ta poprzednia, z lat 1950-53, skończyła się rozejmem i powrotem do stanu poprzedniego, a więc rozdzieleniem półwyspu na dwa śmiertelnie zwaśnione państwa. Oczywiście wtedy, blisko 70 lat temu, dodatkowym czynnikiem była zimna wojna i rywalizacja między USA a Związkiem Sowieckim.
Teraz Moskwę zastąpił Pekin, który zresztą od początku istnienia komunistycznej Korei jest jej zapleczem i oparciem. To dzięki chińskim wojskom udało się w 1951 roku odrzucić Amerykanów z powrotem na południe. Dalej Chińczycy nie poszli, bo nie mieli na to przyzwolenia ze strony Kremla, dziś jednak tego za bardzo nie żałują.
Ciekawsze jest to, czego nie wiemy
Z punktu widzenia Pekinu najlepszym rozwiązaniem jest bowiem podzielony półwysep. Zjednoczona Korea stałaby się 75-milionowym państwem, które szybko zdołałoby zyskać wystarczający potencjał, aby stać się regionalnym mocarstwem. Na tym nie zależy ani Chińczykom, ani sąsiedniej Japonii, która w 1945 roku utraciła Koreę po trwającej 35 lat okupacji półwyspu.
Wygląda ślisko, ma wiele odnóży i pseudo-żądeł, jest jednym z najszybszych stworzeń na Ziemi, więc może w każdej chwili do nas doskoczyć. Co gorsza, umie trawić białko, z którego składają się nasze paznokcie i włosy.
Wpływy chińskie w Korei Północnej są bardzo silne. Zdaniem eksperta od Korei prof. Waldemara Dziaka z PAN, gospodarka Północy jest wręcz przyspawana do chińskiej. Ponad 80 proc. wymiany handlowej przypada bowiem na Chiny, które są również głównym dostawcą paliw dla Pjongjangu. Wystarczy, że Chiny zamkną na kłódkę granicę z Koreą Północną i Kim będzie miał poważny problem.
Do tej pory Pekin rzadko uciekał się do tego rodzaju szantażu, jednak po testach rakietowych z listopada 2017 mocniej przykręcił kurki. To zmusiło Kima do większej elastyczności i – w rezultacie – do wstrzymania prób z rakietami. Jednak Chiny chcą przede wszystkim załatwić swój własny biznes. Zależy im na tym, aby Amerykanie ograniczyli swoją obecność w regionie, który Pekin uważa za swoją strefę wpływów.
O co chodzi? O Tajwan, o Morze Południowochińskie czy wreszcie o Koreę Południową. Tylko wtedy, gdy Biały Dom uszanuje tu „szczególne interesy” chińskie, Pekin zmusi Kima do realnych ustępstw.
W tym sensie singapurski szczyt Kima z Trumpem można uznać za element nieco większej układanki. Oficjalne komunikaty są lakoniczne, mówi się o rozpoczęciu denuklearyzacji półwyspu i wspólnych wysiłkach na rzecz pokoju. Znacznie ciekawsze jest jednak to, czego nie wiemy. Nie wiemy np. jakie oferty położono na stół.
To trochę tak jak, uwzględniając wszelkie różnice, ze szczytem tzw. Wielkiej Trójki w Teheranie w 1943 roku, gdy oficjalnie zjednoczono siły aliantów i Związku Sowieckiego w walce z Hitlerem, ale całkiem nieoficjalnie podzielono się strefami wpływów w Europie.
Kim został „dopieszczony”
Nieco światła na możliwe ustalenia szczytu rzuca nam ogłoszona tuż po jego zakończeniu decyzja Donalda Trumpa o zatrzymaniu wspólnych amerykańsko-koreańskich ćwiczeń wojskowych w Korei Południowej.
Pojawiły się też informacje o wycofaniu stamtąd wojsk amerykańskich. Zmroziły one opinię publiczną w Korei Południowej, która dobrze pamięta, że gdy Amerykanie po raz pierwszy wycofali się z półwyspu po II wojnie światowej, Seul został zaatakowany przez komunistyczną Północ. Koreańczycy z Południa obawiają się możliwej powtórki tego scenariusza.
Inną wskazówką płynącą ze szczytu jest całkowite pominięcie kwestii dotyczących bestialskiego łamania praw człowieka w Korei Północnej. Oznaczać to może przyzwolenie Ameryki na dalszy podział półwyspu i swego rodzaju wewnętrzną „autonomię” Pjongjangu.
Z kolei zaproszenie Kima do Białego Domu potwierdza, że Ameryka uznała jego status przywódcy państwa i partnera. Można powiedzieć, że nie tylko Kim został – jak określiły to media – „dopieszczony”, ale również Chiny zrealizowały przynajmniej część swoich postulatów.
Na chińską grę może też wskazywać historia z maja, gdy Trump nieoczekiwanie odwołał zaplanowany już szczyt z Kimem. Oficjalnie powodem była „otwarta wrogość” Kima. Jak jednak wskazują amerykańscy komentatorzy, wybuch tej „otwartej wrogości” nastąpił tuż po wcześniejszym spotkaniu Kima z przywódcą Chin Xi Jinpingiem w Dalianie. Może to sugerować, że Chińczycy postanowili przypomnieć Trumpowi, że bez uwzględnienia ich interesów o żadnym spotkaniu na szczycie i porozumieniu nie ma mowy.
Skoro Chińczycy zyskali i Kim zyskał, to jaką korzyść wynieśli ze szczytu Amerykanie? Przede wszystkim zapowiedź denuklearyzacji. Kim wykonał już ruch w tym kierunku, niszcząc stanowisko do testów rakietowych na poligonie w pobliżu miasta Kusong. Można być pewnym, że Ameryka będzie pilnować, aby ten proces nadal postępował. Również Chinom powinno na tym zależeć, jeśli Pekin chce respektowania jego interesów w regionie przez Stany Zjednoczone.
Amerykańscy marines 230 km od Seulu. Kwiecień 2013. Fot. REUTERS/Lee Jae-Won
Zablokowanie północnokoreańskiego programu nuklearnego oznaczałoby większe bezpieczeństwo dla Ameryki nie tylko z powodu zatrzymania prac nad kolejnymi rakietami dalekiego zasięgu. Celem jest również powstrzymanie rozprzestrzeniania techniki rakietowej i jądrowej do innych państw (i organizacji terrorystycznych), z którymi skonfliktowana jest Ameryka.
Kogo niepokoi szczyt w Singapurze
Chodzi tu przede wszystkim o Iran, z którym Donald Trump zerwał właśnie wynegocjowane w 2015 roku porozumienie nuklearne. Teheran blisko współpracował z Koreą Północną przy swoim programie rakietowym i – zapewne – jądrowym. Zatrzymanie tej współpracy może utrudnić – choć nie wiadomo do jakiego stopnia – dalsze prace na irańskimi programami zbrojeniowymi.
Iran dał zresztą upust swojej złości, ostrzegając Kima, że Amerykanie nigdy nie przestrzegają zawartych porozumień. „Nie jest jasne, czy on nie anuluje porozumienia przed powrotem do domu” – ocenił Trumpa rzecznik irańskiego rządu Mohammad Baker Nobacht.
Jednak nie tylko Iran i inni wrogowie Ameryki mają zostać odcięci od broni jądrowej. Ewentualna denuklearyzacja Korei Północnej ma zapobiec atomowym zbrojeniom Korei Południowej i Japonii, które w przypadku dalszej eskalacji konfliktu na Półwyspie Koreańskim z pewnością byłyby zmuszone do opracowania własnej broni nuklearnej. W tym miejscu interesy amerykańskie i chińskie są zresztą zbieżne.
Porozumienie z Singapuru może więc mocno namieszać w światowym układzie sił. Są jednak tacy, którzy patrzą na konsekwencje szczytu z niepokojem. Była już mowa o Koreańczykach z Południa, którzy obawiają się, że Kim chce wyłącznie zyskać na czasie.
Japonia, która podobnie jak Korea Południowa znajduje się w zasięgu północnokoreańskich rakiet, może być zadowolona, tym bardziej, że Amerykanie nie zamierzają zwijać tamtejszych baz. Jednak nawet w Tokio rosną obawy przed dalszym wzrostem znaczenia Chin w regionie.
Nowa układanka
Podobnie może czuć się zagrożony Tajwan, który uważany jest przez Chiny za zbuntowaną prowincję i jedyne co go trzyma przy życiu, to amerykańska VII Flota patrolująca Pacyfik. Nikt – oprócz Japonii – nie jest chyba do końca pewien, czy nie został przypadkiem wystawiony na sprzedaż Chińczykom w zamian za porozumienie z Kimem.
Wiele więc zależy od tego, jak Kim będzie wypełniał swoje zobowiązania. Ich szczegóły mają być negocjowane podczas rozmów na niższym szczeblu. Jeżeli okaże się, że wszystko idzie gładko – co nie jest bynajmniej takie pewne – możemy być świadkami powstania nowej geopolitycznej układanki na Dalekim Wschodzie. W przeciwnym razie wrócimy – tak jak po wojnie koreańskiej – do stanu quo ante, co może oznaczać dalsze narastanie sporu chińsko-amerykańskiego i ponowną eskalację konfliktu w regionie.
Prezydenci Rosji - Władimir Putin i Chin - Xi Jinping podczas niedawnego szczytu w Qingdao. Zmiana warty? Fot. REUTERS/Aly Song
Szczyt w Singapurze ujawnił też marginalizację Moskwy, która w ogóle przestaje się liczyć w debacie nad globalnym porządkiem. O ile Rosja próbuje walczyć o pozycję w Europie i na Bliskim Wschodzie, o tyle w Azji została już całkowicie zdominowana przez Chiny. Biały Dom nawet nie zastanawiał się nad jakąkolwiek konsultacją swoich działań z Moskwą, co jeszcze ćwierć wieku temu byłoby raczej nie do pomyślenia.
Normalna praktyka
Ze spotkania Kima z Trumpem płynie jeszcze jedna, znacznie bardziej uniwersalna nauka. Otóż widać jak na dłoni, że stare zasady rządzące dyplomacją, wciąż mają się dobrze. Ameryka, podobnie jak Chiny i każde szanujące się państwo, kieruje się przede wszystkim własnym interesem i gdy zachodzi taka konieczność, gotowa jest wystawić na szwank lub poświęcić interesy innych, nawet swoich sojuszników.
Tygodnik TVPPolub nas
To nie jest zarzut, to normalna praktyka w dyplomacji, ale warto o niej pamiętać. Jest jeszcze jedno, każdy, nawet najbardziej odrażający i zacofany reżim, może w końcu postawić na swoim, jeśli zdobędzie instrumenty do uprawiania samodzielnej polityki.
– Konrad Kołodziejski
Autor jest publicystą Tygodnika „Sieci” i portalu wPolityce.pl
Zdjęcie główne: Donald Trump na spacerze z Kim Dzong Unem w Singapurze. Fot. PAP/EPA