Ostatecznie okazało się, że podejście Francji wcale nie jest inne niż podejście Włoch. Macron nie zamknął wprawdzie portów, ale tak się jakoś złożyło, że ani Marsylia, ani żaden inny francuski port śródziemnomorski nie były skłonne przyjąć „Aquariusa”, choć ten przepływał niedaleko. Okazało się także, że Macron i Conte, gdy się wreszcie spotkali, byli całkowicie zgodni co do jednej ważnej kwestii: ośrodki, w których chętni do zamieszkania w Europie składaliby wnioski o azyl, należy utworzyć z dala od Europy, w Afryce.
W ten sposób zresztą prezydent Francji pośrednio uznał, że na tym polu Włosi prowadzą jak najbardziej sensowną politykę. To przecież minister spraw wewnętrznych w poprzednim włoskim rządzie, Marco Minniti zapewnił sobie współpracę Libii, która obiecała hamowanie naporu imigrantów na Włochy. Co więcej, Minniti wcale tego nie wymyślił. Powielił tylko umowę o tworzeniu ośrodków dla migrantów, jaką z Muammarem Kadafim zawarł niegdyś ówczesny włoski premier Silvio Berlusconi.
Pogoń za iluzją
– Będę działać w taki sposób, by zniechęcić do przyjazdu tysiące ludzi, wiedzionych iluzją, że w Katanii, na Sycylii, w całych Włoszech dla każdego jest mieszkanie i praca. Nie ma ich dla Włochów, a co dopiero dla połowy Afryki – mówił Salvini mieszkańcom Katanii, którą niedawno odwiedził. I trudno odmówić mu racji. Podobnie jak stwierdzeniu, że Sycylia nie może być „jednym wielkim obozem dla uchodźców”.
Faktem jest, że Włochy, jako tzw. kraj frontowy, położony przy tym stosunkowo niedaleko od Afryki, jest najmocniej wystawiony na uderzenie potężnej fali migracyjnej. Hiszpania leży wprawdzie bliżej, bo Cieśnina Gibraltarska to żadna odległość, ale rzecz w tym, że po afrykańskiej stronie cieśniny nie znajduje się Libia, państwo w stanie totalnego rozpadu, lecz normalnie funkcjonujące Maroko. W upadłej Libii gangi przemytników ludzi mają doskonałe warunki do działania, w Maroku nie – to oczywiste.
Ale, o czym warto przypomnieć, pierwsza nawała zasługująca na tę nazwę ruszyła na Włochy nie z Libii, lecz z Tunezji, skąd do włoskiej wysepki Lampedusa jest zaledwie 180 km. Był rok 2011, w północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie trwała arabska wiosna, a migracja miała niewątpliwy kontekst polityczny. Tunezja, wcześniej stabilna, gdy obalono jej władze popadła w stan zamętu i niejeden Tunezyjczyk dostrzegł w tym szansę na azyl w Europie. Podejrzewano nawet, że wśród uciekinierów mogą być przedstawiciele władz, którzy chcą ujść przed gniewem ludu i w charakterze uchodźców dotrzeć do bezpiecznej Europy.
Już wtedy między Francją i Włochami wynikł ostry spór. Władze włoskie, wbrew zasadom dublińskim (przypomnijmy: obowiązek podjęcia procedury azylowej spoczywa na pierwszym kraju, do którego trafił kandydat na uchodźcę), wcale nie starały się zatrzymać przybyłych. Przeciwnie, były rade, gdy okazało się, że wielu chce szybko i cichaczem uciec z Włoch, choćby do Francji. Co spotkało się z nieskrywanym niezadowoleniem władz francuskich, które nie bardzo miały ochotę brać sobie kłopot na głowę.