Bogowie uwielbiali ludzką krew i dym z palonych serc. Czaszki ofiar obierano ze skóry i mięśni, a czerepy nawlekano na żerdź
piątek,28 września 2018
Udostępnij:
„Makabryczne sceny, w których niedoszła ofiara ucieka przez stosy trupów, nie mają potwierdzenia archeologicznego” – objaśniali dekadę temu specjaliści. A jednak…
Wzgórza usypane z ludzkich czaszek kojarzą się współcześnie głównie z Kambodżą Pol Pota czy z podbojami Tamerlana, zwanego też Timurem Chromym, w XIV wieku. Krwawi, wręcz opętani władcy, zostawiali takie monumenty swych rządów. Jak pokazuje dziś archeologia, konstrukcje z tysięcy ludzkich głów otaczały jednak również świątynie. Niektórzy bogowie uwielbiali ludzką krew. Przyjemną woń dla ich nozdrzy stanowił dym z palonych ludzkich serc. A obcięta głowa była ziarnem, z którego powoływali do życia nową ludzkość. Apocalypto
Mel Gibson w 2006 roku opowiedział nam w sposób przejmujący dreszczem historię zagłady świata Majów w południowym Meksyku. Nie dokonali jej konkwistadorzy. Oni tylko przyszli zagarnąć nowy świat, który sam najpierw zdewastował się i osłabił. W imię kultu, którego sprawowanie obejmowało mordowanie niewinnych, by zapewnić ziemi płodność czy opady deszczu. W imię bogów głodnych ludzkiej, nie zwierzęcej krwi.
Film jest fabularny. To nie dokument. Do niedawna archeologowie nie pozostawiali na nim wielu suchych nitek. Zwłaszcza ci bardziej postępowi. Nie ma co bowiem ukrywać, archeologia jest jeszcze bardziej polityczna niż historia. A łopatka, szpatułka, pędzelek oraz sita mogą być w walce ideologicznej znacznie bardziej przydatne niż karabiny.
Archeolodzy zwracali zatem uwagę, że film kompresuje siedem wieków historii. Gibson pokazał wspaniałą metropolię Majów, charakterystyczną dla najświetniejszego okresu tej cywilizacji – tzw. okresu klasycznego, który zakończył się około 900 roku naszej ery. Kończąc także – z przyczyn do dziś niewyjaśnionych – świetność świata Majów, ich matematyki, astronomii i monumentalnej architektury. Jednak akcja filmu toczy się tuż przed pojawieniem się Hiszpanów, czyli w wieku XVI, kiedy Majowie żyli w znacznie mniej okazałych ośrodkach.
Podobnie pokazane w filmie składanie krwawych ofiar z wielu naraz ludzi, nie występowało masowo w cywilizacji Majów. U Majów zdarzały się pojedyncze ludzkie ofiary. Chyba najbardziej znanym przykładem jest wielka naturalna studnia w Chichen-Itza, do której kapłani strącali młode dziewczyny, by przebłagać boga deszczu.
Natomiast rytualne egzekucje, podczas których nieszczęśników rozciągano na kamieniu, a potem wyrzynano im serca obsydianowym nożem, w XV-XVI wieku wykonywali masowo – według świadectw konkwistadorów – Aztekowie. Lud, który pojawił się w północnym Meksyku wtedy, gdy imperium Majów już właściwie nie było, a którego cywilizację istotnie w ciągu kilka lat wykończyło przybycie w 1519 roku Hernána Cortésa i jego 500 żołnierzy.
Do niedawna archeologiczny mainstream uznawał jednak, że nawet dla Azteków było to postępowanie wyjątkowe, wyolbrzymione zaś i nagłośnione przez hiszpańskich najeźdźców w celach propagandowych. Gibson zaś zaufał makabrycznym opisom konkwistadorów, opowiadającym jak do wymiotów doprowadziła ich ofiara złożona im, jako bogom, przez indiańskich władców plemiennych i jak przy świątyniach wznosiły się konstrukcje zbudowane z ludzkich czaszek. Miał zatem w swym filmie, według archeologów, grubo i tendencyjnie przesadzać (jak na „syna chrześcijańskiego fundamentalisty” przystało). „Makabryczne sceny, w których niedoszła ofiara ucieka przez stosy tysięcy trupów, nie mają potwierdzenia archeologicznego” – objaśniali dekadę temu specjaliści. A jednak…
…najnowsze prace archeologiczne w stolicy Meksyku, mieście o tej samej nazwie, postawionym dosłownie na ruinach azteckiej stolicy Tenochtitlan, zdają się dziś przyznawać rację relacjom konkwistadorów.
Tenochtitlan, w momencie spalenia własnych okrętów przez Cortésa, co miało uniemożliwić powrót hiszpańskich najemników do ojczyzny, zamieszkiwało aż 200 tysięcy ludzi. Była to jedna z największych metropolii ówczesnego, nie tylko nowego, świata. Leżało na niewielkiej wyspie, położonej na środku jeziora Texcoco, oraz na przyległych sztucznych pływających wysepkach, stworzonych przez samych Indian. Było to zirygowane (z wodą pitną, dostarczaną z gór przez pomysłowe akwedukty), bogate, pełne zieleni i wspaniałych budowli miasto. Niczym ósmy cud świata, olśniewało oczy konkwistadorów przez cały czas długiego oblężenia.
Ze swej perspektywy mogli się oni jednak dobrze przyjrzeć złowrogim kształtom gigantycznej schodkowej piramidy. Była to Wielka Świątynia (Templa Major) z wznoszącym się na niej podwójnym sanktuarium, poświęconym bogu deszczu i pioruna Tlalocowi oraz bogu opiekunowi plemienia Azteków – Huitzilopochtli. Obaj domagali się i dostawali krew ludzką, którą się dosłownie żywili. W zamian za to zapewniali ziemi trwanie.
Świątynia zdawała się Hiszpanom złowroga, bo tuż obok niej stała „ściana czaszek”. A dokładniej: gigantyczny „wieszak” na odcięte ludzkie głowy, ponanizywane nań niczym paciorki na liczydło (tzw. tzompantli), z towarzyszącym mu podwójnym, walcowatym zbiornikiem sporych rozmiarów (do dziś odkopano go na głębokość 1,7 metra) do przechowywania czaszek ofiar. Każdy taki zbiornik był wybudowany z tysięcy ludzkich czaszek, ustawionych „twarzą” na zewnątrz, a spojonych zaprawą, w której były też fragmenty i proch uzyskany z pozostałości czaszek. Tzompantli, czyli liczydło z ludzkich głów
Na samym „wieszaku” konkwistadorzy doliczyli się – i to sprawozdali – 130 tysięcy głów. Czyli wisiało tam niewiele mniej niż drugie, martwe miasto Tenochtitlan.
Tak niewyobrażalna liczba od początku zdawała się historykom, a później archeologom, niewiarygodna. Z czasem – zwłaszcza ze względu na taką a nie inną ocenę historyczną hiszpańskiej konkwisty oraz z braku dowodów materialnych – zaczęto nawet wątpić, czy tzompantli w ogóle istniało. Może to nie były prawdziwe czaszki, tylko maski albo rzeźby kamienne czy gliniane?
Śladów nie było, gdyż Hiszpanie, gdy zdobyli Tenochtitlan, splądrowali je, a następnie dosłownie zrównali, jako wyjątkowo barbarzyńskie, z ziemią. By na jego ruinach, przykrytych bazaltowymi płytami, wybudować całkowicie nową, chrześcijańską stolicę kraju. Z Wielkiej Świątyni, jak i ze „ściany ludzkich głów” nic nie zostało na powierzchni.
Do czasu jednak. W samym centrum monumentalnego miasta Meksyk (Ciudad de México) też czasem trzeba przeprowadzić jakieś wielkie roboty ziemne czy budowlane. I nagle spod ziemi wyłazi coś, czego tam nigdy miało nie być.
Tak w latach 70. ubiegłego wieku odkryto Wielką Świątynię. Elektrycy, kładąc kable, natknęli się wtedy na imponującą, owalną statuę bogini Coyolxauhqui, siostry boga Huitzilopochtli. Ów, według legendy, zabił ją i poćwiartował. Przytomnie wezwano archeologów z meksykańskiego Narodowego Instytutu Antropologii i Historii.
Odkrycie Wielkiej Świątyni sprawiło, iż dziś prawo stanowi, że w jej pobliżu nie można nic zbudować, zanim się nie wpuści na teren archeologów i nie pozwoli im kopać. Dziś zatem przyszła kolej na liczydło z ludzkich głów – po zdjęciu wierzchniej warstwy gleby dokopano się najpierw do warstwy pełnej kolonialnej porcelany, a następnie do bazaltowego „bruku”. – Po jego przekroczeniu nagle przed oczami zaczęły się nam pojawiać setki i setki ludzkich czaszek. Od ponad dwóch dekad prowadzę wykopaliska w śródmieściu Ciudad de México, ale nigdy nie widziałem czegoś podobnego – powiedział Raúl Barrera Rodríguez, kierujący w 2015 roku pracami archeologów.
Aztekowie byli chyba dumni ze swych ofiar składanych bogom. Prawdopodobnie wierzyli głęboko – zwłaszcza podczas masowych ofiar z ludzi składanych po wielkiej suszy, trapiącej ich państwo w latach 1450-1454 – że utrzymują w ten sposób świat przy życiu. Że czaszki, gromadzone przez nich w tysiącach, to ziarno, z którego odradza się ludzkość.
Ofiary zostały, jak wynikałoby z zapisów historycznych, pojmane na przykład w ramach tzw. wojen kwietnych. Nikt chyba nigdy nie wymyślił równie pięknej i mylącej nazwy dla kampanii militarnej. Trzeba jednak w jakiś sposób zrozumieć, że w świecie Azteków odcięte ludzkie głowy były takim samym świadectwem odradzania się nowego życia, jak pąki wiosennych kwiatów.
Ponadto ludzie, mordowani następnie dla bogów, byli prawdopodobnie wysyłani przez okoliczne podbite plemiona jako zakładnicy lub trybut. Dziś odkryte czaszki postarają się zatem odpowiedzieć na jedno zasadnicze pytanie: czy masowy mord na dziesiątkach tysięcy ludzi służył bezpośrednio i jedynie czynnościom sakralnym, czy też władcy Azteków zbudowali swe imperium dosłownie tak, jak Tamerlan czy Pol Pot – na górach ludzkich głów?
Opisy i obrazy z epoki konkwisty pozwalają odtworzyć w zarysie ceremonię składania takiej ofiary. A dzisiejsze odkrycie pozwala pogłębić tę wiedzę.
Najpierw zatem kapłan ostrym jak brzytwa nożem z obsydianu, czyli szkła wulkanicznego, rozcinał klatkę piersiową i wyjmował bijące jeszcze serce. To uśmiercało ofiarę. Rytuał jednak trwał dalej. Kapłani przenosili ciało na inne miejsce. I tam, położywszy je brzuchem do góry, dokonywali precyzyjnej dekapitacji, wcinając się nożem w przestrzeń pomiędzy dwoma szyjnymi kręgami.
Następnie owym ostrzem obierali czaszkę ofiary ze skóry i mięsni. Po czym wycinali dwie dziury w obu kościach skroniowych i nawlekali tak uzyskany czerep na żerdź z tzompantli, na której wisiały już inne czaszki.
I tak zwisała sobie miesiące czy nawet lata, dopóki słońce i deszcz nie dokonały dzieła rozpadu. Czaszka traciła zęby czy nawet całą żuchwę. W takim stanie kapłani zdejmowali ją ceremonialnie i wykorzystywali do zrobienia masek, w których składali ofiary, lub tłukli ją na okruchy, potrzebne do budowania walcowatych zbiorników otaczających tzompantli. Tysiące głów oznaczają tysiące zdekapitowanych ciał. Nie wiadomo nadal, co z nimi robiono.
Gomóz Valdás oraz jego zespół biologów i antropologów określił, że 75 proc. znalezionych dotąd kompletnych czaszek należało do mężczyzn w wieku 20-35 lat, 20 proc. do kobiet i 5 proc. do dzieci. Ofiary cechował, przed przeprowadzeniem egzekucji, doby stan zdrowia. Wszystko wskazuje zatem na to, że Hiszpanie i tu w swych relacjach napisali prawdę, że ofiary nie były przypadkowe, „z łapanki”, a zostały precyzyjnie wybrane na targu niewolników i kupione w celu złożenia ich bogom na ołtarzu. Inne wyobrażenie
Jan Jakub Rousseau podziwiał „dzikusa”. Nie za jego dzikość, tylko „dziecięctwo”, niewinność. To cywilizacja, zwłaszcza nasza własna, miała w człowieku niszczyć naturalne dobro. Naiwne, nie?
Błąd tego wnioskowania nie tkwi – moim zdaniem – w idealizacji, tylko w pojmowaniu innych ludzi i ich kultur za pomocą swojej własnej miary. A inni mają nie tylko inne prawa, ale przede wszystkim INNE WYOBRAŻENIE O ŚWIECIE.
Tygodnik TVPPolub nas
Antropologia próbuje to jakoś ogarnąć pojęciowo, ale to niemal niemożliwe. To tak, jakby ludzie w różnych częściach świata reagowali na kompletnie inne zakresy widma świetlnego. Oni, zdolni widzieć na przykład ultrafiolet, ale niezdolni zobaczyć czerwieni. Albo inni oni, widzący podczerwień, ale niewrażliwi na barwę fioletową. Postrzegają zatem w tym samym miejscu zupełnie co innego niż my. Choć kształty rzeczy mogą się wydawać takie same.
Każde pochylenie się nad „innym” z zasady skazane jest zatem na przekłamanie lub protekcjonalizm. Przekłamanie będzie domeną historyków z misją i wizją, którzy niczym wielu współczesnych dziennikarzy, sprzedają nam opinie zamiast faktów, czy w najlepszym przypadku – wymieszane z faktami. Protekcjonalizm albo będzie przejawiał się suprematyzmem brutalnym (potraktujemy ich jak zwierzęta), albo ukrytym (potraktujemy ich, niczym Jan Jakub Rousseau, jak dzieci). Ale uwaga: to działa we wszystkie strony i ci „inni” też nie inaczej podchodzą do świata naszych wyobrażeń oraz wynikłych z nich praw i historii.
Historycy prekolumbijskiej Ameryki od 50 lat z okładem WIEDZIELI, że jest tak, jak chcieli, by było. Że żadnych wieszaków na tysiące ludzkich głów nie było. Wykopaliska jednak przyniosły inny od wymarzonego obraz.
Dziś, dzięki tysiącom czaszek z Ciudad de México dowiemy się, kim realnie (przynajmniej z genetycznego punktu widzenia) były ofiary: odległymi plemionami czy najbliższymi sąsiadami i samymi mieszkańcami miasta. Poznamy pełniej sposoby składania bogom ofiar z ludzi w Mezoameryce przed przybyciem Hiszpanów. Być może cos więcej zrozumiemy ze świata wierzeń, który tak bardzo odległy jest od naszego, że wręcz nie mieści się nam w głowie. – Magdalena Kawalec-Segond