Pasionaria „żółtych kamizelek” i milion gniewnych ludzi
piątek,
21 grudnia 2018
Ludzie protestują, ponieważ deputowani mówią im, że sami nie wiedzą, co jest dla nich dobre. Protestują, ponieważ media kłamią: „było tam co najwyżej 120 tysięcy protestujących” – informują podczas, gdy w rzeczywistości było ich co najmniej trzy razy więcej. Wśród czysto politycznych postulatów „żółtych kamizelek” pojawia się przede wszystkim żądanie ustąpienia prezydenta Emmanuela Macrona.
Prezydent twierdzi, że to Marine Le Pen ponosi odpowiedzialność za przemoc, bo zwołała ludzi w okolice Pól Elizejskich. Sęk w tym, że „żółte kamizelki” z jej partią nie mają wiele wspólnego.
zobacz więcej
Kiedy kilka tygodni temu świat usłyszał o „żółtych kamizelkach”, nie było jeszcze jasne, kim są członkowie tego ruchu i czego się domagają.
Dziś, po manifestacjach z 15 grudnia, na oba pytania można, przynajmniej częściowo, odpowiedzieć twierdząco. Może tylko z tą różnicą, że – jak w każdym zdecentralizowanym ruchu, bez lidera i oficjalnych przedstawicieli do kontaktów z mediami – pojawia się ogromna liczba najprzeróżniejszych deklaracji i manifestów, które zawierają także postulaty nie całkiem rozsądne.
Jak dotąd wydaje się bowiem, że ruch „żółtych kamizelek” kwestionuje żelazne prawo merytokracji, a mianowicie, że powinien wyłonić swoje elity, wybierając liderów lub przedstawicieli.
Powstaniec styczniowy w rodzinie
Choć „żółte kamizelki” wciąż nie mają liderów z prawdziwego zdarzenia, którzy byliby akceptowani przez wszystkich, mają za to swoją twarz – stała się nią 32-letnia dziewczyna z Martyniki, przybyła do Francji jako dziecko w latach ‘80.
29 maja 2018 r. Priscillia Ludosky, szefowa internetowej firmy zajmującej się sprzedażą kosmetyków, zainicjowała petycję przeciwko wzrostowi cen paliw. W internecie ogłosiła, że „stawia się w roli rzecznika zwykłych ludzi i ma nadzieję, że będzie poprawnie interpretować ich dążenia”.
Jej inicjatywa przeszłaby pewnie niezauważona, gdyby nie 33-letni kierowca ciężarówki Eric Drouet, który nadał jej impet. Do dziś pod petycją podpisało się niemal milion osób!
Priscillia Ludosky jest już rozpoznawalna, przyjmowana przez wyższych urzędników, pokazuje się w telewizji i innych mediach. Przemawia na zgromadzeniach i jest uważana za pasionarię „żółtych kamizelek”.
Ma polsko brzmiące nazwisko i prawie na pewno powstańca styczniowego wśród swoich przodków. Skąd ta pewność?
Ano stąd, że w latach 1863-1865 cesarz francuski Napoleon III urządził wyprawę na Meksyk, aby zrobić zeń francuską kolonie.
Po stronie meksykańskiego cesarza Maksymiliana walczyli Polacy w tak zwanym Korpusie Ochotniczym. Pochodzili oni z zaboru austriackiego, głównie z miejsc internowania powstańców styczniowych. Zaciągali się do oddziałów Maksymiliana dobrowolnie, skuszeni wolnością i czekającą na nich w Meksyku ziemią. Wziętych do niewoli jeńców Francuzi deportowali do Gujany Francuskiej i właśnie na Martynikę.
Na Martynice często spotyka się więc nazwiska: Ludosky, Labinsky, Sobesky.
Postulaty z Facebooka
Wróćmy jednak do żądań „żółtych kamizelek”. Trzeba pamiętać, że do tej pory nie było koordynacji postulatów na szczeblu krajowym, a nawet regionalnym.
Częściowo są one natury czysto materialnej, jak cofnięcie podwyżki akcyzy na olej napędowy, wprowadzenie sprawiedliwej skali podatkowej, sprzeciw wobec pauperyzacji klasy średniej, wzrost minimalnego wynagrodzenia, zmniejszenie płac deputowanych, ministrów i wyższych urzędników itp.
Filip Memches: Klasa średnia się buntuje nie dlatego, że przegrywa w wyścigu szczurów z potęgą globalnego oligarchicznego kapitału, lecz z powodu polityki państwa.
zobacz więcej
Ile jednak warte są tak absurdalne postulaty jak „odmowa zwrotu długu publicznego i powołanie komisji śledczej, która postawiłaby przed sądem prawdziwych winnych jego powstania”? To pytanie retoryczne, które kolejny raz pokazuje, że protesty nie są w żadnym stopniu zinstytucjonalizowane. Podobnie jak decyzje o ich kontynuacji lub przerwaniu, które zapadają w mediach społecznościowych.
Postulaty ruchu formułowane są w spontanicznie organizowanych grupach skupiających od kilkudziesięciu do kilkuset osób. Dzieje się tak głównie w małych, prowincjonalnych miastach, gdzie mieszkańcy organizują demonstracje oraz blokady na autostradach i przejściach, lub skąd na własny koszt jadą do Paryża.
Ludzie protestują, ponieważ deputowani mówią im, że oni sami nie wiedzą, co jest dla nich dobre. Protestują, ponieważ media kłamią: „było tam co najwyżej 120 tysięcy protestujących” – informują podczas, gdy w rzeczywistości było ich co najmniej trzy razy więcej.
Pojawiła się też całkiem rozsądna propozycja mianowania byłego szefa Sztabu Generalnego gen. Pierre'a de Villiers na stanowisko premiera.
De Villiers ma reputację człowieka przyzwoitego, apolitycznego i nieskorumpowanego, cieszącego się szacunkiem armii (rząd oczywiście musi być cywilny, nikt nie chce junty ani stanu wojennego). Pierre de Villiers był pierwszą osobą, która podała się do dymisji z powodu konfliktu z Macronem.
Osobiste obietnice prezydenta
Po burzliwych manifestacjach z 7 grudnia, kiedy na paryskich ulicach płonęły ogniska i samochody, rozbijane były witryny sklepów i wyrywany bruk, Emmanuel Macron musiał zareagować.
10 grudnia prezydent wystąpił w telewizji i zapowiedział: podwyższenie o 100 euro netto miesięcznej płacy minimalnej od 2019 r.; zorganizowanie debaty na „bezprecedensowym” poziomie w skali całego kraju – obiecał „osobiście” spotkać się z merami i burmistrzami; zwolnienie z podatku i składek wynagrodzeń za nadgodziny (co zrobił wcześniej Nicolas Sarkozy, a z czego później wycofał się Francois Hollande). Zwrócił się też z prośbą do pracodawców („którzy mają taką możliwość”), aby wypłacili pracownikom premię roczną bez opodatkowania i potrąceń. I dumnie zapowiedział, że wszystkie te działania będzie koordynować osobiście.
Ustępstwa nie wystarczyły, by uśmierzyć gniew „żółtych kamizelek”. Nie ma chyba nic gorszego, niż przed świętami Bożego Narodzenia zauważyć, że w portfelu nie ma już pieniędzy. Z tym, że to nie biedni ludzie myślą o rewolucji: oni myślą tylko o tym, żeby przeżyć. Buntować zaczynają się ci, którzy nagle zauważyli, że ich sytuacja życiowa tragicznie się pogorszyła.
Ludzie znów wyszli na ulice. 15 grudnia w Paryżu wandali już nie było. Była za to straż obywatelska „żółtych kamizelek”. Policjantów natomiast zjawiło się cztery razy więcej niż protestujących.
We wszystkich miastach Francji w czasie manifestacji prawie nie dochodziło do potyczek z policją, chociaż ta nie próżnowała: były gazy łzawiące i szczodrze polewające manifestujących armatki wodne, chociaż temperatura wynosiła około zera. W czasie paryskich demonstracji samochody opancerzone policji i żandarmerii wojskowej wypchnęły w końcu wszystkich w żółtych kamizelkach z Pól Elizejskich, żeby „umożliwić wznowienie ruchu drogowego”.
18 grudnia Ministerstwo Spraw Wewnętrznych podliczyło efekty wszystkich demonstracji z całej Francji. – Było 6 osób zabitych i 1407 rannych, 46 z nich poważnie. Ponadto 717 policjantów, żandarmów i strażaków padło ofiarą przemocy – powiedział rzecznik MSW. Dodajmy, że aresztowanych zostało ok. 1700 osób.
„Gdzie do cholery są pieniądze?”
15 grudnia na Place de l'Opera w Paryżu, Priscillia Ludosky wygłosiła przemówienie.
– Od niemal miesiąca ruch obywatelski „żółtych kamizelek” wstrząsa Francją. Ten ruch nie należy do nikogo i należy do wszystkich. Jest wyrazem gniewu ludzi, którzy przez 40 lat zostali pozbawieni wszystkiego, co pozwalało im wierzyć w przyszłość i w swoją godność – mówiła.
– Jesteśmy wyczerpani kolosalnymi obciążeniami podatkowymi, które niszczą nasz kraj, okradają naszych przedsiębiorców, rzemieślników, naszych twórców i pracowników, podczas gdy wąska elita stale uchyla się od płacenia podatków – podkreśliła, zauważając, że podatki stanowią obecnie 46% PKB, a składki socjalne – 1/3 rocznego PKB.
– Mamy więc pytanie: gdzie do cholery podziewają się te wszystkie pieniądze? – pytała Priscillia Ludosky.
– Mówimy wam: nie chcemy żyć z waszych zapomóg, nie chcemy żyć na łasce państwa, które zabiera nam zawsze więcej i daje nam zawsze mniej. Chcemy żyć jako ludzie wolni! – podkreślała.
– Nasza złość nie dotyczy tylko naszego portfela, choć jest on pusty – przemawiała dalej. – Nasz gniew jest głębszy. Jesteśmy zmęczeni koniecznością błagania o ochłapy demokracji, które wy, wasi deputowani i urzędnicy zechcecie nam rzucić.
Cały establishment zorganizował się przeciwko Marine Le Pen, do czego publicznie wzywali nawet psycholodzy!
zobacz więcej
Można się zastanawiać, jak trzydzieści lat temu politycy zareagowaliby na podobny kryzys? Socjaliści mogliby zaproponować keynesowskie projekty wydatków publicznych w celu zwiększenia popytu. Monetaryści mogliby zaoferować thatcherowską sprzedaż mieszkań komunalnych ubogim w cenach pozwalających finansować nowe projekty lub dotacje. Rządy lewicy i/lub prawicy z pewnością manipulowałyby stopami procentowymi i kursami wymiany walut w celu stymulowania popytu.
W każdym razie wszystkie strony formułowałyby swoje rozwiązania w kategoriach „ekonomii politycznej”, zamiast samego opodatkowania. Jednak ani Macron, ani jego przeciwnicy nie zaproponowali żadnego rozwiązania problemu, kłócili się jedynie o to, jak pokroić ciasto o ustalonej wielkości.
Ale czy można ich za to winić? Cóż można zrobić, stojąc na czele kraju, który przestrzega reguł WTO, ma fasadowy bank centralny i nie ma własnej waluty?
Pogarda elit
Tamten dzień, przy wyjeździe z autostrady A2, prowadzącej do Paryża lub Brukseli, z „żółtymi kamizelkami” spędził historyk idei i politolog, Stéphane François.
François relacjonował: „Są tu wszystkie kategorie społeczne: pracujący, bezrobotni, gospodyni domowa, emeryci, kierownicy firm, rzemieślnicy, urzędnicy, prywatni przedsiębiorcy... «Żółte kamizelki» mają ogromne poparcie ludzi, o czym świadczy permanentne trąbienie mijających samochodów, zwłaszcza ciężarówek. Niektórzy dają im jedzenie (owoce, ciasta itp.), inni pieniądze, czasem spore.
Wszyscy są akceptowani, pod warunkiem, że nie przejawiają aktywizmu politycznego. Jedna aktywistka z lewicowej «France Insoumise» została z protestu wykluczona. Zapytałem, czy postąpią w ten sam sposób ze skrajnie prawicową aktywistką. Odpowiedź była natychmiastowa: tak”.
Zdaniem Stéphane’a François „żółte kamizelki” odrzucają demokrację przedstawicielską i system parlamentarny na rzecz demokracji bezpośredniej, nawet z jej ograniczeniami – jeśli wszystkie decyzje podejmowane są zbiorowo bez lidera, to kto ma rozmawiać z politykami? Rozwiązania na razie nie znaleźli. Politolog uważa, że ruch ten jest symptomem kryzysu francuskiej demokracji parlamentarnej. Wzrost ceny oleju napędowego był jedynie detonatorem. Niemal wszyscy protestujący, z którymi rozmawiał w czasie blokady, odczuwają pogardę elit.