Szalona jazda bez trzymanki, arcydzieło melodramatu, kobieca siła
piątek,
28 grudnia 2018
Najlepsze polskie produkcje 2018 r. Subiektywny ranking krytyka filmowego dla Tygodnika TVP.
• Humor jadący po bandzie politycznej poprawności ze wzruszającą opowieścią o dojrzałości i ojcostwie. Wyjątkowa społeczna wrażliwość i wielki talent.
• Lęki, frustracje i emocjonalne pogruchotanie pod warstwą specyficznego języka. Powrót do dzieciństwa, a więc okresu, gdy najmocniej kształtują się nasze emocje i uczucia.
• Przepiękne kino. Niewyrachowane i wizualnie wysmakowane. Nawiązuje do hollywoodzkich klasyków takich, jak „Casablanca”. Bliskie włoskiego neorealizmu.
• I rasowy psychologiczny dramat, który, nie grając ani razu na fałszywych nutach, precyzyjnie prowadzi widza po zakamarkach kobiecego umysłu.
To, co najlepsze w polskiej kinematografii AD 2018:
5. „Juliusz”, reż. Aleksander Pietrzak
„Polska komedia”. Do niedawna brzmiało to niemal jak inwektywa. Kinematografia, która wydała z siebie dzieła Barei czy wczesnego Machulskiego, nafaszerowała się jak brojlery komediopodobnymi paszami o nazwie „komedia romantyczna”.
Ten film dowodzi, że polska komedia nie umarła. Czy dlatego, że jest reaktywowana przez stand-uperów? Pisałem już nie raz, że nie znoszę polskiego kabaretu. Jako miłośnik niepoprawnego politycznie, ostrego jak brzytwa amerykańskiego stand-upu nie mogę się dobrze bawić przy ugrzecznionych, kierowanych do mas kabaretach. Na szczęście również nad Wisłą stand-up rozwija się w coraz szybszym tempie.
„Juliusz” został napisany przez komików uprawiających tę niezwykle trudną i wymagającą formę komedii. Świetne role, zabawny scenariusz uciekający od obciachowości polskich kabaretów i Aleksander Pietrzak u sterów. Młody reżyser zachwycił mnie już swoim krótkim metrażem „Ja i mój tata”. Ten słodko-gorzki film o przemijaniu, szorstkich ojcowsko-synowskich relacjach i chorobie pokazał nie tylko wyjątkową społeczną wrażliwość reżysera, lecz także jego wielki talent reżyserski.
Pietrzak doskonale miesza ze sobą specyficzną dla stan-upu wulgarność, humor jadący po bandzie politycznej poprawności ze wzruszającą opowieścią o dojrzałości i ojcostwie. Wciąż fascynuje go ten temat. Wciąż go rozdrapuje i się z nim wadzi. Robi to jednak z humorem zmieszanym z sentymentalizmem.
4. „7 uczuć”, reż. Marek Koterski
Adaś Miauczyński to najsłynniejszy neurotyk polskiego kina. Postać mogąca spokojnie stanąć obok allenowskich bohaterów. Szczególnie tych ze złotego okresu twórczości nowojorskiego dziwaka. Marek Koterski stworzył jedną z najbardziej charakterystycznych postaci w historii polskiej tragikomedii. Alkoholizm, nerwica, depresja.
Koterski w każdym ze swoich filmów mówił o sobie. Ukrywał swoje największe lęki, frustracje i emocjonalne pogruchotanie pod warstwą specyficznego humoru i języka, który sam wykreował na ekranie.
„7 uczuć” to jego najbardziej osobiste dzieło. Mistrz wrócił! To powrót do dzieciństwa, a więc okresu, gdy najmocniej kształtują się nasze emocje i uczucia. Strach, złość, smutek, radość, wstręt, zazdrość, wstyd- siedem uczuć, których uczymy się w dzieciństwie. Próbujemy, ale natrafiamy na jedną zasadniczą przeszkodę - tyranię dorosłych.
Jest to zabawny i zarazem mądry film z wykrzyczanym (dosłownie) w twarz morałem. Koterski wraz z aktorami bawią się pomysłem, by dorośli grali dzieci (odwrotność triku Alana Parkera z „Bugsy Malone”), co samo w sobie jest przezabawne. Szczególnie, że w szkolnych ławkach czy na placu zabaw widzimy najbardziej wyrazistych polskich aktorów.
Nie wszyscy się sprawdzają jako dzieci równie dobrze. Mam wrażenie, że Chyra i Więckiewicz już wszędzie i zawsze grają samych siebie. Nawet w rolach 12-latków. Natomiast Muskała, Figura, Dorociński, Mastalerz czy Bogdańska mogą wywołać salwy śmiechu.
A prym wiedzie Michał Koterski, który pierwszy raz zagrał nie syna, ale samego Adasia. Rola napisana pod niego.
3. „Atak Paniki”, reż. Paweł Maślona
„Atak paniki” był wielkim przegranym festiwalu w Gdyni. Debiutant Paweł Maślona zasłużył na nagrodę dla najlepszego reżysera. Jego tragikomedia to brawurowo wyreżyserowany film, który może być porównywany do takich pereł, jak „Magnolia” Andersona czy „Dzikie historie” Szifróna. Nie jest łatwo wymieszać ze sobą kilka historii w taki sposób, by tworzyły spójną całość. Szczególnie niedoświadczeni reżyserzy mają z tym problem.
„Atak Paniki” jest debiutem Maślony. Wszystkie historie są ze sobą pomysłowo splecione. Doskonale zmontowane przez Agnieszkę Glińską historie tworzą ostatecznie jedną całość. Jeden świat pokiereszowany pazurem paniki. Świat, z którego interesująca Maślonę magma wylewa się z destrukcyjną siłą.
Na gorąco po seansie w Gdyni napisałem, że Maślona zagwarantował widzom szaloną jazdę bez trzymanki. „Atak paniki” jest jednak znacznie głębszy. Ostatnie słowa w filmie brzmią: „Nic już nie ma”.
W podobnie skonstruowanym „11 minut” Jerzego Skolimowskiego słyszymy, że „niczego już nie naprawisz”. Oba filmy kończą się eksplozją. U Skolimowskiego ma ona wymiar osobisty. U Maślony uniwersalny. To siła jego szalonej wizji.
2. „Zimna wojna”, reż. Paweł Pawlikowski
To lepszy film niż „Ida”. Jednak nie sądzę, by Paweł Pawlikowski dostał za niego Oscara. Przegra z „Romą” swojego przyjaciela Alfonso Cuarona. Nagroda za reżyserię w Cannes i triumf na Europejskich Nagrodach Filmowych umocnią międzynarodową pozycję Pawlikowskiego i będą zapewne trampoliną międzynarodowych karier Joanny Kulig i Tomasza Kota.
Słusznie. To przepiękne kino. Niewyrachowane jak „Ida”, ale tak samo wizualnie wysmakowane. Pawlikowski świadomie utkał film nie tyle z realizmu, ile pewnych wyobrażeń o stalinowskiej Polsce. Bliżej mu do włoskiego neorealizmu niż dokumentalnego kina, z którego jest również znany ten mieszkający wiele lat w Anglii polski reżyser.
Jednocześnie film nawiązuje do hollywoodzkich klasyków takich, jak „Casablanka”. Odrażający komunistyczni aparatczycy są schematyczni i wyjęci z dzieł popkulturowych. Pawlikowski tego nie ukrywa, ocierając się otwarcie o klasyczne sceny z wczesnego kina Wajdy.
Łukasz Żal genialnymi zdjęciami nadaje jednak wszystkiemu osobistego wymiaru. „Zimna wojna” to najbardziej osobiste dzieło Pawlikowskiego. Zadedykowane rodzicom.
Spływający potem i kilkudniowym zarostem, rewelacyjny Tomasz Kot jest wyjęty z kina noir. W paryskim barze - klubie jazzowym brakuje tylko jego głosu z offu. Kulig to zaś z jednej strony gwiazda polskiego folkloru, a z drugiej demoniczna femme fatale z tanich powieści detektywistycznych. Pawlikowski nakręcił arcydzieło melodramatu.