Robię filmy nie tyle dla dzieci, ile dla siebie. Jako czterdziestolatek, który nadal kocha „E.T.”
piątek,
29 marca 2019
Film jest zrobiony głównie dla rozrywki, ale są tam też rzeczy ważne dla mnie. Mówię, żeby nigdy się nie poddawać, żeby iść za marzeniami. Główny dorosły bohater, Rockendrollowy Eddie mówi do Franka na dachu: „Strach nie będzie nam mówił, co mamy robić” – tłumaczy Tomasz Szafrański, scenarzysta i reżyser filmu „Władcy przygód. Stąd do Oblivio”.
Filmy Tomka imponują rozmachem, humorem, tempem, ale i głębią – dodaje Maciej Makowski, odtwórca roli Rockendrollowego Eddiego.
Ludzie chcieli zobaczyć, jaki jest Zachód, wielu z nich szukało nowych wzorców – niestety, dostarczały je również tandetne seriale…
zobacz więcej
TYGODNIK TVP.PL: Cztery lata temu Tomasz Szafrański nakręcił „Klub włóczykijów”. Teraz rozmawiamy po Pana nowej premierze: „Władcy przygód. Stąd do Oblivio”. Po co poważny reżyser zaczyna się specjalizować w filmach dla dzieci?
TOMASZ SZAFRAŃSKI: Zaczęło się przez przypadek. Zawsze lubiłem filmy typu „E.T.” czy cykl o Indianie Jonesie, ale sam nie planowałem kręcić czegoś podobnego. Mnie ciągnęło w kierunku stylu Stanleya Kubricka, mój pierwszy film to „Diabeł”, bardzo czarna, folklorystyczna komedia dziejąca się na polskiej wsi, według Guya de Maupassanta.
A tu nagle Disney Channel zwrócił się do mnie, żebym wyreżyserował serial dla dzieci „Do dzwonka”. Chciałem się nauczyć pracować z dziecięcymi aktorami. Potem zacząłem też pisać do tych odcinków scenariusze. I odkryłem możliwość zrobienia filmu absolutnie zwariowanego.
Wtedy przypomniałem sobie Edmunda Niziurskiego. On w swoich książkach przekraczał wszelkie granice.
Dla Pańskiego pokolenia Niziurski był jeszcze ważny?
Chyba tak, a na pewno był ważny dla mnie. Wychowałem się na nim. Robiłem serial dla Disneya, myślałem o Niziurskim i żałowałem, że w szkole filmowej nauczono mnie przede wszystkim kręcenia filmów poważnych, a nie zabawnych. A ja zawsze w sobie miałem ducha komedii.
Powiedzmy coś o serialu „Do dzwonka”.
Ja nakręciłem trzy sezony, serial jest powtarzany do dziś, pierwsze jego gwiazdy mają już ponad 20 lat. I są popularne. Wszystko działo się na szkolnej przerwie, na której mogły się zdarzyć najbardziej szalone przygody.
Kiedy teraz oglądam to z synkiem, dziwię się, że Disney w pewnym momencie się z tej produkcji wycofał. Poprzez ten serial powróciłem do „Klubu włóczykijów”, kiedyś mojej ulubionej książki. Doszedłem do wniosku, że to jest materiał na film. Udało mi się jeszcze spotkać z Niziurskim, wtedy już ciężko chorym.
Z pisarzem bardzo ważnym dla całych pokoleń.
Rozmawiałem z nim na temat zgody na adaptację, on już głównie leżał w łóżku. Potem bardzo czekał na ten film, ale on powstawał cztery lata, więc go nie dożył. Ale na premierze jego syn powiedział mi, że choć mój „Klub włóczykijów” mocno się różni od powieści, udało mi się zachować jej ducha.
Przeniósł Pan akcję we współczesne czasy. Jest tam trochę kakofonii między szkieletem fabuły i realiami.
Ale to jest świat wyobrażony, nie całkiem realny. Niektóre kakofonie są celowe. Kiedy Wieńczysław Nieszczególny wisi z dachu, a policjant woła: „Obywatelu, co wy robicie na tej ścianie”, wszyscy mi radzili wyrzucić słówko „obywatel”, bo tak się dziś nie mówi….
A tak mówili milicjanci w PRL.
A ja mówiłem: to bez znaczenia. U mnie będzie się tak mówić.
Pan, panie Macieju grał w „Klubie włóczykijów”. Ale nie tego policjanta?
MACIEJ MAKOWSKI: Grałem innego policjanta, niejakiego Jezioraka. On dostawał nagrodę na pewnej uroczystości policyjnej, która była drobnym, kolorowym i zaskakującym elementem wplecionym w akcję filmu. Dziękowałem za nagrodę na podium pod wstęgą z napisem: „Witamy kwiat mundurowy regionu”.
TOMASZ SZAFRAŃSKI: Pytają mnie, dlaczego robię filmy dla dzieci, chociaż nie mają one ani wsparcia, ani odbiorcy.
Jak to?
T.S.: Kiedy się zabierałem za „Klub włóczykijów”, byłem przekonany, że wszyscy będą zachwyceni. Chodziłem za pieniędzmi, wszyscy mnie radośnie witali. Zapewniali: „Uwielbiamy Niziurskiego, taki film powinien powstać”. Życzyli mi powodzenia, po czym wychodziłem z niczym. PISF dał pieniądze dopiero, jak film powstał, ledwie 300 tysięcy.
To za czyje pieniądze film powstał?
T.S.: Dały dwa miasta: Pułtusk i Gliwice. I Gosia Domin, producentka wzięła pożyczkę od biznesmena na lichwiarski procent. Film nakręciliśmy za nieco ponad 500 tysięcy.
Bardzo tanio. Ale dlaczego nie było odbiorcy? Dzieci są grupą liczną.
T.S.: Barierą jest już dopuszczenie filmu do dystrybucji. Skoro takiego kina w Polsce nie ma, to wypuszczenie takiego tytułu jest zbyt ryzykowne. No i rzeczywiście, te nieliczne filmy polskie dla dzieci, które powstają, zdają się być pozbawione odbiorcy. A ta sama widownia idzie na filmy zachodnie o tej tematyce. Sam nie wiem, dlaczego tak jest.
Może skoro te filmy są biedniejsze niż zachodnie, przegrywają konkurencję z kinem amerykańskim na starcie?
T.S.: Nie wiem. „Klub włóczykijów” miał 130 tysięcy widzów. Co to jest w porównaniu z komediami romantycznymi, filmami Patryka Vegi, wreszcie z „Klerem”?
Mojemu chrześniakowi się podobało.
T.S.: „Klub włóczykijów” zrobił się nawet trochę kultowy, miał dobre recenzje. Ja wierzę, że takie kino zacznie się w końcu oglądać.
Nadal nie wiem, co Pan chce dzieciom zaoferować.
T.S.: Robię filmy nie tyle dla dzieci, ile dla siebie. Kręcę coś, co sam chciałbym obejrzeć. Jako czterdziestolatek, który nadal kocha „E.T.”.
Ma Pan duszę dziecka?
T.S.: Tak mi mówią.
No dobrze. „Władcy przygód” – co to za kino?
T.S.: Kino, które nie jest śmiertelnie poważne, w którym wszystko jest możliwe. Kiedy kręcono „Poszukiwaczy zaginionej arki”, w scenie, gdy Harrison Ford spadał z konia, z głowy spadł mu kapelusz. Spielberg kazał umocować kapelusz w taki sposób, żeby nie spadł przez cały film, nawet jak Ford będzie dostawał pięścią. Kostiumograf odpowiedział: „Aha, czyli to jest TAKI film!”. To dla mnie wzorzec.
Takim filmem był też np. „Mission Impossible 4”. Tom Cruise chodził tam po szklanej ścianie najwyższego wieżowca w Dubaju. Widz miał poczucie, że został zaproszony do zabawy w kino.
„Klub włóczykijów” był jednak spokojniejszy niż „Władcy przygód”. Tu przygoda goni przygodę, są dziwaczni przybysze z nieznanej krainy, są upiorne urządzenia, ba nawet morderstwa…
T.S.: Prawda, choć takie sekwencje w „Klubie włóczykijów” jak ganianie się z policjantami po hotelu czy wjechanie samochodem pod nadjeżdżający pociąg zapowiadały szaleństwo tego, co nakręciliśmy teraz.
Niziurski wiedział, że Pan będzie zmierzał w tę stronę?
T.S.: Rozmawialiśmy o tym. Mówiłem, że jego książka jest czystą zabawą literacką formą. Przeróbka tego na film wymagała zmian. Ale jego poczucie humoru, wizja świata, zostały zachowane.
Robi Pan filmy dla siebie, ale czy zastanawia się Pan, jak dzieci to odbiorą?
T.S.: Podczas pisania nie, a przecież jestem także autorem obu scenariuszy. Kiedy oglądaliśmy „Władców przygód” na pierwszej kolaudacji, dorośli widzowie byli zszokowani: to tak ma wyglądać film dla dzieci?
Ale co z dziećmi?
T.S.: Drugi pokaz, fokusowy, w Toruniu, był już dla dzieci. Za mną siedziało dziecko i bardzo się bało. Chciało wyjść z sali. Mamę film bawił, więc zatrzymała to dziecko na kolanach.
Filmy dla dzieci łączą polskie pokolenia. Na produkcjach z lat 60. i 70. wychowali się nie tylko dzisiejsi rodzice i dziadkowie, ale też obecna młodzież.
zobacz więcej
Miałem na premierze zupełnie podobne doświadczenie. Dziecko chciało wychodzić, bo widziało na ekranie „potwora”, mama je zatrzymywała. Ale po co straszyć filmem dzieci?
T.S.: Mnie żal było tego dziecka. Ja ze swoim synkiem bym wyszedł. Ale ten film jest dla dzieci gdzieś od siedmiu lat. Niestety obecność dziecięcych aktorów na plakatach jest myląca. To sygnał, że to film i dla pięciolatka.
A starsze dzieci powinno się straszyć?
T.S.: Mam wrażenie, że one się już nie boją, to wpływ gier komputerowych, popkultury. W „Poszukiwaczach zaginionej arki” na Karen Allen spada w pewnym momencie kościotrup, potem sypią się następne. Taki dreszczyk w kinie bywa nieodzowną częścią doświadczania tego typu filmów.
Można uznać, że „Poszukiwacze…” w ogóle nie są dla dzieci.
T.S.: Myślę, że dla starszych dzieci są. Przyznaję: „Władcy przygód” to film miejscami dość mroczny, inaczej niż „Klub włóczykijów”.
A poza tym to film tylko dla rozrywki, czy coś Pan tym dzieciom mówi?
T.S.: Głównie dla rozrywki, ale są tam też rzeczy ważne dla mnie. Mówię, żeby nigdy się nie poddawać, żeby iść za marzeniami. Główny dorosły bohater, przybysz z Oblivio Rockendrollowy Eddie mówi do Franka na dachu: „Strach nie będzie nam mówił, co mamy robić”. Jest w tym jakaś lekcja dla młodych ludzi. Bo można zostać na dachu na całe życie. Tak jak zostały postaci z „Ucieczki z kina Wolność”. Lepiej z niego skoczyć.
Franek po śmierci ojca woli żyć w świecie fantazji. Eddie go ratuje, inaczej chłopiec zostałby zgorzkniałym osiemnastolatkiem, potem trzydziestolatkiem.
Jest też w Pana filmie sporo poezji, tęsknoty za oldskulem.
T.S.: Tak, nie wstydzę się nostalgii.
A zarazem czasem nie wiadomo, za czym to jest nostalgia. Czy akcja nie gna za szybko? Niektóre wątki nie zostają do końca objaśnione.
T.S: Zakładałem, że film ma być dynamiczny, szybki. Że nie jest zbyt szybki, świadczą o tym reakcje dzieci. A czy brak w nim odpowiedzi, choćby skąd Eddie przybył? Ja opowiadam całą historię z perspektywy Franka. On pewnych rzeczy nie docieka. Eliot też właściwie nie pytał E.T., skąd on się wziął.
A Pana inne wzorce filmowe?
T.S.: Charlie Chaplin, bardzo wiele się od niego uczę, slapstickowy Eddie jest mocno z Chaplina. Ale też Alfred Hitchock, mistrz niemal każdej sceny pełnej napięcia. A poza tym Spielberg, Zemeckis, Kubrick, Joe Dante.
Powiedział Pan na premierze, że Maciej Makowski to nie tylko główny aktor tego filmu, ale że odgrywał wyjątkową rolę na planie.
T.S.: To wzór współpracy reżyser – aktor. Rozmowy, próby, pomoc w pracy z młodszymi aktorami. Wspierał mnie także jako człowiek. A był to film niezwykle trudny, choć tego może nie widać. Praca z dziećmi, wyśrubowane zamierzenia techniczne, efekty specjalne, choćby kaskaderskie – poprzeczka była zawieszona wysoko.
Wiele osób z ekipy przestawało wierzyć, że uda się ten film nakręcić. To były 44 dni zdjęciowe, ale strasznie dużo jeżdżenia po Polsce: Poznań, Warszawa, Białystok, Wrocław, Kraków. Wszędzie zbieraliśmy pieniądze.
O czym marzyłeś, kto był Twoim idolem, jakiemu sportowcowi kibicowałeś, na jakim filmie byłeś 10 razy? Kamienie milowe kolejnych generacji Polaków.
zobacz więcej
A w jakim mieście dzieje się akcja?
T.S.: W żadnym, to świat wyobrażony. Było ciężko, wielu ludzi rezygnowało. Maciek był dla mnie stałą ostoją, utożsamiał się z filmem jako celem.
Dlaczego pan Maciej wierzył w film?
M.M: W „Klubie Włóczykijów” miałem dwa dni zdjęciowe. Atmosfera na planie była wspaniała, ale też zobaczyłem, z jaką precyzją Tomek planuje każde ujęcie i jak dba o każdy szczegół i element filmu. Bardzo lubię tak pracować, niczego nie odpuszczać.
Kiedy oglądałem film na premierze, najbardziej poruszyła mnie scena, w której stryj Dionizy mówi piękny monolog o dziadkach, o tym, jak ważni są w życiu dorastających dzieci. Akurat wtedy odchodził mój dziadek. Bardzo to przeżyłem.
Filmy Tomka imponują rozmachem, humorem, tempem, ale i właśnie głębią. Po przeczytaniu scenariusza „Władców Przygód”, ale także przez cały okres zdjęć czułem, że to będzie wyjątkowy film. Tomek jest prawdziwym wizjonerem i tylko on mógłby zrealizować taki scenariusz. Jest w tym filmie bardzo dużo dobra i radości. Dlatego wierzyłem w ten film.
Dziś uważam, że „Władcy Przygód” to taki film, który koniecznie trzeba zobaczyć, nim się dorośnie. Moje pokolenie miało „Pana Kleksa” i „Goonies”. A teraz są „Władcy Przygód”. Poza tym bardzo dobrze rozumiemy się z Tomkiem. Obaj lubimy Hitchcocka.
T.S.: Mamy z Maćkiem podobne poczucie humoru.
Czy aktor Maciej Makowski też widział „Władców” jako film dla siebie czy dla dzieci?
M.M: Wiedziałem, że robimy film skierowany też do dzieci, ale to nie zmienia faktu, że mojego bohatera trzeba budować tak jak zawsze, na poważnie.
I znalazł Pan złoty środek: postaci ani zbyt infantylnej, ani zanadto psychologicznej.
M.M: Cieszę się, że to wyszło. Tomek wskazywał, żeby nie przesadzać w grze. Zderzenie z aktorami dziecięcymi stawia barierę naturalności bardzo wysoko. Każdy fałsz, każde „nadgranie” będzie szczególnie widoczne.
Łatwo się pracuje z aktorami dziecięcymi?
M.M: Inaczej. Z zawodowcami jesteśmy w stanie umówić się na współpracę w pewnych kwestiach warsztatowych. Kolega zrobi coś w taki sposób, ja zareaguję w inny.
Z aktorami dziecięcymi jest trudniej. Oni nie mają szkoły, warsztatu, polegają na swojej naturalności i spontaniczności. Trzeba być dobrym partnerem. Dlatego z naszymi dziecięcymi aktorami starałem się nawiązać kontakt.
Uważałem, że lepiej nam się będzie pracować, gdy się zaprzyjaźnimy i wzajemnie wyczujemy.
Pamiętam relację z nagrywania „Lśnienia” Kubricka. Małemu aktorowi przydzielono specjalnego pracownika, który pilnował, żeby on miał wrażenie, że się bawią. Chłopiec jeździł po korytarzu nawiedzonego hotelu na rowerku. Ten jego opiekun mówił: „Słuchaj, teraz ja uciekam, ty mnie gonisz”.
U was na planie nie było takiego pracownika? Który z Panów musiał pełnić taką rolę?
T.S.: Ja byłem złym policjantem pilnującym dyscypliny, Maciek był tym dobrym. Były trudności do przełamania, czasem doprowadzałem naszych dziecięcych aktorów do łez.
A pan Maciej ich pocieszał?
M.M.: Budowałem, na ile się dało, relacje. Chciałem, żeby czuli, że jesteśmy w tym razem.
T.S.: A ja zachowywałem dystans, bo tylko wtedy mogłem być dla Szymona i Weroniki odpowiednikiem ojca, reżyserem, nie kolegą. Gwiazdy Disneya do dziś mówią do mnie „panie Tomku”. Z Maćkiem mogli dystans przełamać.
M.M: Byłem dla nich Eddiem, nawet po zdjęciach. Myślę, że dużo dało mi doświadczenie z Kabaretu na Koniec Świata. W naszej piwnicy w Przodowniku stawialiśmy na bezpośredni kontakt z widzami, staraliśmy się być jak najbliżej widowni. To uczy dużej naturalności. Byłem wtedy zmuszony ciągle zdejmować z siebie maski „grania”. Tak było też na planie filmu.
Improwizował Pan razem z dziećmi?
M.M: Na to już po próbach w ogóle nie było miejsca, przy tak precyzyjnym scenariuszu.
Ale nie wyeliminował go Pan?
T.S.: Było w nim coś, co mi się spodobało. Kazałem mu przyjść drugi raz, tylko z nauczonym tekstem. Poprosiłem go, żeby ani razu podczas filmu się nie uśmiechał. I on to wykonał
Naprawdę się w filmie nie uśmiecha?
T.S.: W zasadzie nie. Szymon jest w życiu bardzo uśmiechnięty, ale mnie chodziło o postać introwertyka.
Pewien aktor teatralny opowiedział mi ostatnio o dzieciach grających z nim w spektaklu. Opędzają kilka różnych teatrów, grają w reklamach. Rodzice bardzo wcześnie nauczyli je niezdrowych ambicji, gwiazdorstwa.
T.S.: Starałem się z nimi rozmawiać – jak surowy ojciec, mówić o zagrożeniach, jakie czekają na planie filmowym. Otaczałem je opieką.
Mówił im Pan, żeby nie czuli się zbyt ważni?
T.S.: Dokładnie tak.
M.M: Ja bym jeszcze wrócił do swojej wiary w sam film. Też jestem perfekcjonistą. Bardzo mi się podobało, gdy Tomek szlifował ujęcia do granic możliwości.
W Poznaniu mieliśmy same zdjęcia nocne – między 22 a 4.30 rano. Kręciliśmy trudną scenę kaskaderską. Wszyscy byli już bardzo zmęczeni, zbliżał się wschód słońca. Tomek jednak nie uległ presji i po kolejnym nieudanym ujęciu spokojnie oznajmił: „Nic się nie stało. Będziemy kręcili tak długo, aż będzie idealnie”.
Dla ekipy to mógł być koszmar. Ale ja bardzo cenię taką pracę. Nie lubię w takich sytuacjach pójścia na kompromis: Skoro wyszło średnio, to zamaskujemy to potem w montażu jakimś cięciem i przykryjemy muzyką.
W amerykańskich filmach tak się nie robi. Tam są oczywiście wielkie pieniądze, ale Tomek udowadnia, że za dużo, dużo mniejsze można zrobić w Polsce coś równie wspaniałego. A tamta scena kaskaderska wyszła w końcu świetnie.
Pan jest aktorem, ale i widzem tego filmu. Był Pan, jak inni dorośli, zaskoczony efektem?
M.M: Uważam, że ten film to petarda. Oglądałem go już sześć razy. Za pierwszym każda scena przypominała mi poszczególne sytuacje związane z ich realizacją. Ciężko mi było się skupić, bo przygód na planie było bardzo dużo. Przy każdym kolejnym oglądaniu odkrywałem coś nowego, jakiś żart, zaskakujące następstwo zdarzeń fabularnych. W tym filmie widowiskowe inscenizacje, hollywoodzka muzyka, humor, zaskakujące pointy dają wybuchową mieszankę pozytywnej energii.
Natomiast dzieci reagują na ten film bardzo entuzjastycznie. Wiele pokazów dla szkół kończyło się brawami, a dzieci krzyczały do nas, że film bardzo im się podobał. Mój umysł podczas oglądania nie zawsze za nimi nadążał (śmiech).
A były podczas kręcenia jakieś kataklizmy, nieprzewidziane przygody?
M.M: W Krakowie w trakcie przegrywania materiału z dysku na dysk zmarnował się materiał z całego dnia zdjęciowego.
T.S.: Za drugim razem wszystko nakręciło się jeszcze lepiej (śmiech). Końcowa sekwencja kaskaderska okazała się z kolei za trudna – w ramach środków, które mieliśmy. Musiałem ją pisać raz jeszcze przez jedną noc.
Ile film kosztował?
T.S.: Około 5 milionów złotych. Trochę mniej niż przeciętny polski film. I wiele razy więcej niż „Klub włóczykijów”. Z PISF dostaliśmy 2 miliony zł.
M.M.: I kiedy ludzie z PISF oglądali film, orzekli: to wygląda lepiej niż w papierach.
A Pan jako aktor wie, kim jest tak naprawdę Eddie.
M.M: Myślę, że jest aniołem. Przybywa do naszej rzeczywistości, żeby pomóc Frankowi. Żeby pokolorować jego niełatwe dzieciństwo.
„Władcy przygód. Stąd do Oblivio” (premiera 21 marca 2019 roku)
Franek i Izka – główni bohaterowie filmu – odkrywają, że nie trzeba być superbohaterem, aby przeżyć superprzygodę. Uruchamiając tajemniczy gramofon, przypadkiem sprowadzają do ziemskiego wymiaru Eddiego, uciekiniera z krainy Oblivio. Tym samym narażają się na gniew Łowców Głów, którzy za wszelką cenę chcą ukarać zbiega.